Atletico wydało setki milionów na transfery i doprowadziło do kryzysu tożsamości. Klopp przechodził przez to samo, co Simeone

- Nie będą mogli dotknąć piłki więcej niż dwa lub trzy razy! - krzyczał Diego Simeone podczas czwartkowego treningu, gdy jego piłkarze przygotowywali się do meczu z Liverpoolem. Tam, gdzie postronni widzowie nie widzą szans dla Atletico, on dostrzega nadzieję. Na przełamanie i wskrzeszenie "cholismo".

Diego Simeone i Jurgena Kloppa wiele łączy. Są w podobnym wieku, dopóki grali w piłkę, żadne dziecko raczej nie wieszało nad łóżkiem ich zdjęć, a jako trenerzy wchodzi do wielkiej piłki w podobnym momencie: Klopp w 2008 przechodził z Mainz do Borussii Dortmund, a Simeone w 2011 przejmował Atletico Madryt. I już na pierwszy rzut oka wydawali się podobni: charyzmatyczni, emanujący tą samą energią, mający jasny pomysł na grę, szalejący przy linii bocznej, ograniczeni nie najwyższymi budżetami swoich klubów. Z piłkarzy przeciętnych robili dobrych i znakomitych albo przydatnych zespołowi. Strącali z tronów potęgi: Klopp Bayern Monachium, Simeone Real Madryt i FC Barcelonę. Byli powiewem świeżości w Lidze Mistrzów. Dochodzi do finałów i obaj je przegrywali.

Zobacz wideo Hiszpański superhit ma konkurencję! [WIDEO]

Ale we wtorek na Wanda Metropolitano spotka się dwóch różnych ludzi. Jeden rozgrywa najlepszy sezon w życiu, drugi jest w najgorszym momencie, odkąd pracuje w klubie. O jednym mówi się, że wyznacza futbolowe trendy, o drugim, że od lat próbuje grać w ten sam sposób. A że nie ma już piłkarzy, których bawi ciągłe gonienie za piłką, skracanie i przesuwanie, wydaje się nie zauważać. Bez jednego kibice nie wyobrażają sobie życia, nad odejściem drugiego zastanawiają się coraz częściej. Simeone jest dzisiaj tam, gdzie Klopp był już pięć lat temu. 

Jurgen Klopp przechodził przez to samo, co Diego Simeone 

To był jego ostatni sezon w Dortmundzie. Pracował jak zawsze, na to samo kładł akcent, ale wyniki były beznadziejne. Po połowie sezonu Borussia była na przedostatnim miejscu w tabeli, a piłkarze wyglądali na wyczerpanych. Nie byli już tak zaangażowani, przestali biegać jak szaleni, przeciwnicy zaczęli wychodzić spod  ich pressingu. I co znamienne - analitycy w oparciu o tzw. oczekiwane gole (xG - expected goals) wyliczyli, że BVB powinna strzelić 17 goli więcej! Nieskuteczność była jej wielkim problemem. Piłkarze stwarzali okazje, ale je marnowali. 

Zupełnie jak ci z Atletico w tym sezonie. Oni powinni mieć 12 goli więcej. Mają jednak 24 w 25 meczach. Mniej niż Getafe, Granada, Osasuna, Betis i Levante. Tyle co czternaste w Deportivo Alaves. W pięciu najlepszych ligach jest tylko jeden zespół mniej skuteczny od Atletico - dwunaste w Serie A Sassuolo. Swoje wyliczenia podaje też OPTA: z 68 dogodnych okazji do zdobycia bramki, Atletico wykorzystało tylko 19. Okazji, które powinny skończyć się bramką, stwarza więcej niż w dwóch poprzednich sezonach. Dlatego zimą Simeone tak nalegał na sprowadzenie Edinsona Cavaniego z PSG. Negocjowali niemal od początku stycznia, ale skończyło się fiaskiem. A zamiast Urugwajczyka, wypożyczono z chińskiego Dalian Yifang Yannicka Carrasco. Tego samego, z którym kilka lat temu Simeone nie mógł się dogadać i który był jednym z pierwszych ofensywnych piłkarzy, którzy mieli dosyć ograniczania ich taktycznymi ramami.

I tak, jak Borussia w ostatnim sezonie Kloppa co chwilę traciła piłkarza przez kontuzję, tak teraz traci Atletico. Portal The Athletic wyliczył, że kadrze wicemistrzów Hiszpanii jest tylko dwóch zawodników, którzy rozegrali przynajmniej 80 proc. wszystkich minut w tym sezonie. To bramkarz Jan Oblak i Saul Niguez, który grał już na lewej i prawej pomocy, w środku pola oraz na lewej obronie. Gdzie ktoś wypadał, tam wystawiany był Saul. W ostatnim ligowym meczu, zremisowanym 2:2 z Valencią, gole dla Atletico strzelali defensywni pomocnicy, a w ataku grał ofensywny pomocnik i skrzydłowy. Ostatnio na prawej obronie musi grać Sime Vrsalijko, który wrócił do składu po 620 dniach przerwy! Simeone nie miał wyjścia, bo Kieran Trippier i Santiago Arias byli kontuzjowani. Po kolei wypadali też napastnicy: Diego Costa, Joao Felix i Alvaro Morata. Urazów było tak dużo, że hiszpańskie media nie zostawiły suchej nitki na Oscarze Ortedze, trenerze od przygotowania fizycznego, o którego treningach od dawna krążyły legendy. Piłkarze mieli wymiotować ze zmęczenia.

Borussia Kloppa po przerwie zimowej w końcu zaczęła trafiać do bramki. Szybko wygrzebała się ze strefy spadkowej i na koniec sezonu zajęła siódme miejsce. Przypadek Atletico nie jest aż tak poważny. Zespół zajmuje czwarte miejsce w ligowej tabeli i wciąż walczy o awans do Ligi Mistrzów. Morata i Costa wrócili już do treningów, ale na mecz z Liverpoolem żaden z nich nie będzie w pełni przygotowany. Nadzieja na poprawę skuteczności w kolejnych meczach jednak wzrasta. Niedługo powinna wrócić do normy.

Atletico Madryt zamarzyło o wielkości

Kontuzje to tylko jeden z problemów. Odchodząc od boiska, dostrzeżemy, że cały klub przechodzi przez coś, co jedni nazwą transformacją, a inni kryzysem tożsamości. W każdym razie Atletico Madryt kilkanaście miesięcy temu zamarzyło o wielkości. Chciało zerwać z łatką pariasa i stanąć w jednym szeregu z Realem i Barceloną. Wydali więc najwięcej na transfery, kupili piłkarzy z pięknymi nogami, a nie wielkim sercem. I kompletnie się pogubili. W najlepszych latach potrafili z bronienia się uczynić sztukę. Kibice podziwiali pojedynczych obrońców i cały system przesuwania, skracania, agresywnej gry tak, jak zazwyczaj doceniają indywidualne popisy napastników albo kombinowane zespołowe akcje grane do przodu. U nich imponowało wyrachowanie. Strzelali gola, oddawali piłkę rywalowi i pytali: co nam zrobisz? A my siedzieliśmy przed telewizorem i wiedzieliśmy, że nawet jakby mecz trwał jeszcze parę godzin, to niczego by to nie zmieniło. Byli nie do ruszenia. Ambitni, agresywni, wytrzymali. Odnajdywali spełnienie w bieganiu za przeciwnikami. Lubowali się w utrudnianiu im gry. Powstało "cholismo", w 2013 wybrane drugim najważniejszym słowem roku. Oznaczało katorżniczą pracę i czciło Diego Simeone, który dla piłkarzy był absolutnym autorytetem. Liderem zespołu. Barcelona miała Messiego, Real Cristiano Ronaldo, a Atletico miało Simeone. W grze żadnej innej drużyny na świecie tak wyraźnie nie odbijały się cechy jej trenera. 

Atletico stawiało się w roli uciemiężonych, reprezentantów wszystkich biednych, którzy rzucają wyzwanie bogatszym i bardziej utytułowanym. Thiago mówił po mistrzowskim sezonie, że są jak Robin Hood. Simeone tłumaczył, że muszą tak grać - wsadzać kij w szprychy. A podczas fety wykrzyczał: "To nie tylko puchar! To dowód na to, że jeśli wierzysz i pracujesz, to możesz wszystko". Oni chcieli być postrzegani jako ci źli i brzydcy. Taka narracja przez lata pasowała do ich stylu: agresywnego, zawziętego, opartego na walce, nieprzyjemnego przede wszystkim dla rywala, ale widza też. Przekonali wszystkich, że tak po prostu muszą. Mieli twarz Germana Burgosa, jego Simeone, który sam określał swoją facjatę "mordą" i twierdził, że z tak niewyjściową pasuje tylko do Atletico. Ale i on przez lata wyładniał. Schudł, zmienił fryzurę na modną i zgolił brodę. W tym samym czasie zburzono archaiczne, ale mające klimat Vincente Calderon, a Atletico przeprowadziło się na ultranowoczeną Wandę Metropolitano. Wydało setki milionów na transfery. Kupiło Joao Felixa, artystę, którego atrybutem jest piłka. Koniecznie przy nodze, bo bieganie za nią go nie bawi. Nie jest Gabim, Thiago, Juanfranem, Diego Godinem czy Filipe Luisem. Ich już nie ma, a Atletico przestało być klubem "dla murarzy, taksówkarzy i sprzedawców churros", jak z dumą charakteryzował Burgos. 

Kolejne zmiany doprowadziły do kryzysu tożsamości i pytań dziennikarzy do Simeone: czy jeszcze ma siłę tym dowodzić. Innego trenera od razu zapytaliby, czy obawia się zwolnienia. Ale jego przypadek jest wyjątkowy. Nikt nie zwolni go po tym wszystkim, czego dokonał przez ostatnie dziewięć lat. To pytanie o to, ile jeszcze ma cierpliwości. Czy się nie frustruje, czy za chwilę nie rzuci tego wszystkiego i nie zechce odpocząć, bo przecież tak źle za jego kadencji jeszcze nie było. Klopp wyprowadził Borussię z kryzysu, ale odszedł, bo czuł, że forma współpracy się wyczerpała, a zespół zasługiwał na trenera "w stu procentach odpowiedniego". On już nie był. Ale na razie odpowiedź Simeone jest stanowcza: nie! Bo tam, gdzie postronni widzowie nie widzą szans dla Atletico, on dostrzega nadzieję. W dwumeczu z Liverpoolem widzi okazję do odrodzenia. Do wskrzeszenia "cholismo" i starego stylu gry, bo siła i forma rywala usprawiedliwi cofnięcie się do głębokiej defensywy i agresywną grę. - Piłkarze Liverpoolu nie będą mogli dotknąć piłki więcej niż dwa lub trzy razy! - krzyczał Diego Simeone podczas czwartkowego treningu. Cóż, zobaczymy. Początek spotkania o godz. 21. Relacja na Sport.pl.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.