Finał Ligi Mistrzów zawiódł. Miał być zwieńczeniem tej edycji, a zupełnie do niej nie pasował. Rywalizacja Kloppa z Pochettino spięta klamrą?

Bomba już w 2. minucie, a później 70 żmudnego odbudowywania zniszczeń. Kibice oczekiwali emocji do jakich przyzwyczaiła ta edycja Ligi Mistrzów, ale w Madrycie ich zabrakło. Finał nie pasował do poprzednich rund. Był mniej romantyczny, bo tak chciał zespół, który romantyzmu ma już po dziurki w nosie.

Kibice oczekiwali, że najlepsza edycja Ligi Mistrzów zostanie spięta klamrą, że finał dorówna poprzednim rundom i rozbudzone apetyty zostaną zaspokojone. Ale już posadzenie na ławce Lucasa Moury, bohatera półfinału, w którym strzelił trzy gole Ajaksowi, mogło być sygnałem, że romantyzmu w tym meczu będzie mniej.

Zobacz wideo

Liverpool romantyczny już był. Teraz potrzebował pucharu

Finał miał też podsumować cały ten sezon. I podsumował już w 1. minucie, w szeroko dyskutowanym w ostatnich miesiącach temacie: ręki w polu karnym. Anatomiczna wiedza została wyparta przez pole do szerokiej interpretacji. Nie wiadomo już, co oznacza zagranie ręką i kiedy karać za to podyktowaniem jedenastki. Przepisy zmieniły się 1 czerwca, ale żeby nie było za łatwo, to w finale jeszcze nie obowiązywały. To idealne podsumowanie tego bałaganu. Doszło do tego, że dobra decyzja sędziego Damira Skominy i tak jest podważana. Jak każda o rzucie karnym po zagraniu ręką.

Tottenham był oszołomiony i w pierwszej połowie już do siebie nie doszedł. Znamienna była sytuacja sprzed przerwy, gdy Moussa Sissoko zamiast wprowadzić piłkę na połowę Liverpoolu zawrócił tuż przed linią środkową i podał z powrotem do środkowych obrońców. Zrezygnowany Pochettino odwrócił się wtedy od murawy. Zebrał myśli i przywołał do siebie Kierana Trippiera i Sissoko. Już w kolejnej akcji, Francuz wziął piłkę przed swoim polem karnym i brawurowo ruszył między dwóch piłkarzy Liverpoolu. Minął ich, ale później niecelnie podał. To był kolejny wielki problem tego meczu – zbyt wiele było niedokładnych podań, słabych przyjęć, pecha, piłek odbitych ręką. Tottenham stracił przez to gola, a w drugiej połowie szansę na jego strzelenie, gdy Son zaprzepaścił tak okazję, będąc już w polu karnym Alissona. Kilka minut później rywala dobił Divock Origi.

Liverpool wygrał zasłużenie, choć w stylu do jakiego nie przyzwyczaił. Pokazał dojrzałość, której brakowało mu przed rokiem, a którą nabył kupując Virgila van Dijka i Alissona Beckera. Wygrał ten finał mniej romantycznie niż czternaście lat temu, ale akurat The Reds romantyzmu w tym sezonie mogą mieć po dziurki w nosie. Teraz potrzebowali pucharu. Romantycznie przegrali już w lidze z Manchesterem City – dokładnie o punkt. O te 11 mm, które dzieliło piłkę od bramki Edersona w ich bezpośrednim starciu. Dosyć romantycznej wizji trenowania mógł mieć Jurgen Klopp, który wytwarzał wspaniałą aurę wokół swoich drużyn, rozwijał je, doprowadzał do finałów sześć razy i za każdym razem przegrywał.

Znów bohaterem jest bramkarz. Rywalizacja trenerów spięta klamrą?

Piłkarze Liverpoolu sami wskazali bohatera tego meczu, gdy sędzia gwizdnął po raz ostatni i niemal wszyscy ruszyli w stronę Alissona. Ponownie w wygranym przez The Reds finale Ligi Mistrzów kluczowy był bramkarz. W Stambule ściskany był Jerzy Dudek, w Madrycie Brazylijczyk. I znów – nie musiał bronić rzutów karnych, nie miał tak spektakularnej interwencji, jak Polak przy strzale i błyskawicznej dobitce Andrija Szewczenki. W pierwszej połowie właściwie nie trzymał piłki w rękach, więc tym większy podziw może budzić to, czego dokonał w drugiej. Strzelali Son, Eriksen, Lucas i Alli, a on obronił wszystko.  Utrzymał Liverpool, gdy pozostali piłkarze mieli kryzys i dali się zepchnąć w swoje pole karne.

Jeżeli szukać w tym meczu jakiejś klamry, to pewnie spinającej rywalizację Pochettino z Kloppem. Obaj byli największymi gwiazdami przed tym finałem – charyzmatycznymi, ciekawymi, różnymi. Pierwszy mecz Kloppa na Wyspach był przeciwko Pochettino (0:0). Czyżby ostatni Pochettino miał być przeciwko Kloppowi? Jeśli tak, to nudno zaczęli i nudno skończyli.

Więcej o: