Andrzej Twarowski: Liverpool jest w finale, bo Klopp sprzedał Coutinho i dobrze zainwestował. Tottenham zmotywował Kane

- Najwyraźniej przez wtorek i środę Bóg był Anglikiem - mówi Andrzej Twarowski. Komentator Canal+ Sport i znawca angielskiego futbolu próbuje wytłumaczyć jak Liverpool i Tottenham awansowały do finału Ligi Mistrzów w sytuacjach, w których nikt nie dawał im na to szans.

Łukasz Jachimiak: Poniedziałek: niesamowity gol Kompany'ego być może na wagę mistrzostwa kraju dla Manchesteru City. Wtorek: trudny do uwierzenia rewanż Liverpoolu na Barcelonie. Środa: cud w wykonaniu Tottenhamu w rewanżu z Ajaksem i w efekcie awans do finału Ligi Mistrzów drugiego zespołu z Anglii. Czy jako ekspert od Premier League potrafi pan wytłumaczyć te wydarzenia?

Zobacz wideo

Andrzej Twarowski: Powiem szczerze, że takiego początku tygodnia to ja sobie nie przypominam. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu twardych facetów płaczących jak bobry co przez ostatnie trzy dni. To były trzy wstrząsy, trzy zawały. Podobno czwarty jest śmiertelny, więc już się boję, co się wydarzy w czwartek w półinałach Ligi Europy [Chelsea Londyn zagra z Eintrachtem Frankfurt, w pierwszym meczy było 1:1, a Valencia podejmie Arsenal Londyn, z którym na wyjeździe przegrała 1:3]. Trudno jest to wszystko jakoś uszeregować. Liga Mistrzów to rozgrywki, którymi żyje cały świat, każdy kibic bez wyjątku. Natomiast liga angielska jest najpopularniejsza na świecie, ale z lig narodowych. Siłą rzeczy najwięcej o niej mówi się w Anglii.

Może trzeba dodać Azję?

- Anglia, Azja, w Europie też ma swoich fanów, ale wiadomo, że dla Włochów najważniejsza jest Serie A, dla Niemców Bundesliga etc. A Liga Mistrzów jak żadna inna liga rozlewa się po całej kuli ziemskiej. Teraz po reakcjach Anglików widać, jak Liga Mistrzów stała się dla nich ważna. Wcześniej było tak, że kibice byli najbardziej zainteresowani swoimi rozgrywkami, a teraz to się zmieniło. Nie przypominam sobie Mauricio Pochettino płaczącego po meczu ligowym, bez względu na to czy Tottenham wygrał derby z Arsenalem, czy inne wielkie spotkanie. Ładunek emocji w Lidze Mistrzów jest gigantyczny. Też dlatego, że tu masz dwa mecze i albo idziesz dalej, albo się żegnasz, a jak się żegnasz, to być może na zawsze, bo drugiej takiej szansy na trofeum możesz już nie mieć. Przypadek Kompany'ego jest podobny do emocji Liverpoolu i Tottenhamu z Ligi Mistrzów, bo Kompany wie, że to może być bramka, która zepnie klamrą całą jego dekadę w Manchesterze City. A poza tym wiemy z jakimi kłopotami zdrowotnymi zmagał się przez ostatnie lata.

Belg jest pomnikową postacią dla tego City, które z roku na rok rosło w siłę i w końcu dołączyło do największych klubowych marek. I nagle strzelił gola, w którego chyba nawet on sam za bardzo nie mógł uwierzyć. Przecież kiedy składał się do strzału, to koledzy krzyczeli mu, żeby nie strzelał, a Guardiola myślał "Błagam cię, podaj komuś". To był jego pierwszy celny strzał zza pola karnego od 2013 roku. Od Kompany'ego niesamowite emocje się zaczęły. I narastały. We wtorek siedząc w domu i oglądając mecz potrzebowałem pół godziny, żeby dojść do siebie, a w środę potrzebowałem już godziny, bo nastąpiła superkumulacja emocji.

Potrafi Pan jakoś uszeregować te wyczyny? Ocenić czy misję bardziej niemożliwą zrealizował Liverpool, czy Tottenham?

- Można się zastanawiać kto dokonał większej rzeczy, ale moim zdaniem skala tego jest identyczna. Nie chcę klasyfikować. Mam w pamięci, że przed rokiem Barcelona odpadała z Romą w podobnych okolicznościach, ale te podobne okoliczności jednak trzeba wziąć w cudzysłów. Przecież Liverpool był bardzo osłabiony, bo nie było Salaha, Firmino, Keity, który zaczynał mecz w Barcelonie w podstawowym składzie. The Reds do awansu potrzebowali jednego gola więcej niż rzymianie, Messi jest, nawet jak na siebie, w obłędnej formie, a poza tym w teorii Barca nie miała prawa drugi raz popełnić tego samego błędu co w Rzymie. Wszystko złożyło się w nieprawdopodobną historię. Fajną rzecz powiedział Arsene Wenger, stwierdzając, że Anfield Road to jest jedyne miejsce, w którym takie rzeczy mogą się zdarzać w miarę regularnie. Ja na własne oczy przekonałem się, komentując mecz Liverpoolu z Borussia Dortmund w 1/4 finału Ligi Europy, że ten ten stadion, ta publiczność dodaje gospodarzom 30 procent i wysysa z przeciwników 30 procent. Inna refleksja, która musiała w tych okolicznościach przyjść - zastanówmy się, jaka piłka jest nieprawdopodobna. Przecież Arkadiusz Milik mógł sprawić, że Liverpoolu nie będzie w fazie pucharowej [zmarnował "setkę" w końcówce meczu Liverpoolu z Napoli o awans do 1/8 finału]. Tak samo było z Tottenhamem - gdyby nie było VAR-u, nie grałby w półfinale z Ajaksem, bo odpadłby z Manchesterem City w ćwierćfinale. Tam był taki spalony [anulowany gol Sterlina na 5:3 dla City w doliczonym czasie gry], którego bez VAR-u by nie zauważono, bo żaden sędzia liniowy w życiu by nie podniósł chorągiewki. Centymetry a nawet milimetry sprawiły, że londyńczycy zameldowali się w półfinale. I wciąż piszą niesamowitą historię. Tak się złożyło, że komentowałem dwa ostatnie mecze Tottenhamu w lidze i widziałem, że oni autentycznie umierali na boisku. Tam nie było ostatniej kropli paliwa, tam były już tylko opary. I oni na tych oparach wchodzą do finału Ligi Mistrzów, przegrywając z Ajaksem 0:2 do przerwy i 0:3 w dwumeczu, będąc po maksymalnym wymęczeniu, po grze w "dziewiątkę" i porażce z Bournemouth. Niesamowite! Ale myślę, że mentalnie mogło im pomóc, że pomimo tamtej porażki tak się wszystko ułożyło w Premier League, że zanim zaczął się rewanż w Amsterdamie wiedzieli, że zagrają w Lidze Mistrzów w następnym sezonie. Jestem też przekonany, że Pochettino przed rewanżem w Amsterdamie powiedział swoim piłkarzom: "Widzieliście co zrobił Liverpool? Nie ma rzeczy niemożliwych". Swoje w przerwie na stadionie Ajaxu dorzucił też Harry Kane. Słuchałem angielskiego radia i stamtąd dowiedziałem się, że w przerwie powiedział swoim kolegom kilka takich zdań, które natchnęły ich wiarą w końcowy sukces. Podkreślić trzeba jeszcze znakomitą decyzję Pochettino o wprowadzeniu Llorente. Myślę, że to był ten zawodnik, na którego Ajax zupełnie nie był przygotowany. On brał obrońcę na plecy, pokazywał wielką siłę, rozegrał najlepsze 45 minut odkąd jest w Tottenhamie. Mam też prywatną satysfakcję, że wszyscy mówili, jak to słabo gra Dele Alli, a ja się zawsze upierałem, że to jest zawodnik, który jednym zagraniem może odmienić losy meczu. Podanie do Lucasa to był majstersztyk. Efekt jest taki, że ja już dzisiaj wygrałem Ligę Mistrzów. Liverpool czy Tottenham to bez różnicy, ważne, że liga się zgadza.

Nie ma pan swojego faworyta w finale?

- Nie, bo albo Klopp, albo Pochettino napisze piękną historię i albo jeden, albo drugi pozbędzie się takiego balastu, że jeszcze nic nie wygrał z klubem, który teraz prowadzi. Zresztą oni obaj swoje kluby wprowadzili na najwyższy poziom. Dla mnie to znaczy więcej niż wstawienie do gabloty Pucharu Ligi Angielskiej. Od razu dodam, że dzisiaj mówienie o szansach w finale nie ma najmniejszego sensu. Półfinały pokazały, że wszelkiego rodzaju prognozy znaczą tyle co zeszłoroczny śnieg. To jest gadanie po próżnicy i najprostsza droga do tego by zrobić z siebie głupka. Nie ukrywam: byłem święcie przekonany, że w finale Barcelona spotka się z Ajaksem. Nawet nie tliła się we mnie iskierka nadziei, że może być inaczej. A już po pierwszej połowie w Amsterdamie naprawdę trudno było mieć jakąkolwiek nadzieję.

No tak - jeśli we wtorek przypomniał się nam stambulski finał Liverpoolu, to tym bardziej przypomniał się w środę, bo finał w 2005 roku Liverpool przegrywał z Milanem do przerwy 0:3, a Tottenham z Ajaksem przegrywał 0:3 dwumecz przed drugą połową rewanżu.

- Otóż to. To są rzeczy, które pokazują, że piłka nożna nigdy się człowiekowi nie znudzi. W moim odczuciu to jest najlepszy sezon Ligi Mistrzów w historii. A Tottenham nie tylko w niesamowitych okolicznościach awansował do finału i wcześniej do półfinału, ale też przecież w dramatycznych końcówkach ostatniej kolejki wywalczył awans z grupy [skorzystał na tym, że Inter Mediolan tylko zremisował u siebie z PSV Eindhoven, sam w równolegle rozgrywanym meczu wyszarpał punkt Barcelonie po golu Lucasa w 85. minucie]. Oni przeciskali się nie tyle przez uchylone drzwi, co przez jakąś szparę pod tymi drzwiami. Życie pisało tu nieprawdopodobne historie. A ja się cieszę. Choć bez jakiegoś triumfalizmu, bo mam świadomość, że bardzo niewiele zabrakło, by w finale nie było żadnej drużyny z Anglii. Najwyraźniej przez wtorek i środę Bóg był Anglikiem.

Wspomniał pan, że Klopp jeszcze nic nie wygrał z Liverpoolem, a Pochettino z Tottenhamem i chyba to bardziej ciąży Kloppowi, bo on grał już w trzech finałach i je przegrał. Ale czy to jest taki trener, który przed finałem w Madrycie się tym przejmie i inaczej podejdzie do meczu?

- Nie, nie. Dobrze to wszystko podsumował Jose Mourinho, mówiąc, że to nie tyle piłkarze Liverpoolu wygrali albo piłkarze Barcelony przegrali, co decydujący okazał się Juergen Klopp.

Powiedział to naprawdę ładnie, że remontada miała na imię Juergen.

- Dokładnie. To jest cała prawda o tym, co się stało. Klopp na pewno nie zmieni swojego podejścia do finału. Tak jak nie zmieni go Pochettino. Oczywiście może być tak, że piłkarzy stawka lekko sparaliżuje, bo takie rzeczy zdarzają się najlepszym sportowcom. Ale mimo wszystko wydaje mi się, że to będzie dobry mecz i że dużo się będzie działo. Zwłaszcza że, jak słyszę, Tottenham będzie już mógł skorzystać z Kane'a. Już w pomeczowym wywiadzie dał do zrozumienia, że jest szansa na jego występ w finale. Zresztą zaraz po końcowym gwizdku sędziego widzieliśmy jaki sprint wykonał, by pogratulować kolegom. Tak nie biega człowiek, który ma poważną kontuzję. Harry Kane to jest kolosalny zastrzyk jakości dla Tottenhamu. Aż się boję przewidywać jakikolwiek scenariusz tego finału, mając świeżo w pamięci to, co się dopiero wydarzyło. Ale myślę, że ta Liga Mistrzów nie może się skończyć zwyczajnym, nieciekawym meczem. W to nie uwierzę. Spodziewam się, że znów się zacznie od trzęsienia ziemi, a potem napięcie będzie już tylko rosło.

W finale Ligi Mistrzów zagrają Liverpool i Tottenham, w finale Ligi Europy Chelsea może się zmierzyć z Arsenalem. Pamięta pan sezon, w którym w obu finałach europejskich pucharów zagrałyby drużyny z jednego kraju?

- Nie przypominam sobie czegoś takiego. Najbliżej tego w ostatnich latach były kluby hiszpańskie. Czy uda się klubom angielskim? Bardziej się spodziewam kłopotów Arsenalu w Walencji niż Chelsea z Eintrachtem, bo Eintracht jakby ostatnio wyhamował. Ale podobnie myśleliśmy o Tottenhamie, a jednak nie odpłynęli w siną dal, jednak wrócili. Wiadomo piłka nożna, spać nie można.

Zapytałem o te finały, bo zastanawiam się czy coś szczególnego się angielskim klubom stało, czy jakoś da się wytłumaczyć to, że nagle rządzą po latach mówienia o tym jak w Europie zawodzą.

- Biorąc pod uwagę ogólne nakłady na piłkę i budżety angielskich drużyn to w którymś momencie coś takiego musiało się wydarzyć. A mogło się wydarzyć w sezonie, w którym Real ma kryzys, Atletico nie jest sobą, Bayern jest w trakcie przebudowy. Jestem daleki od twierdzenia, że teraz nastąpi przewartościowanie w europejskiej klubowej piłce i Anglicy będą dominować. Za chwilę może się okazać, że Real kupi Mbappe, Hazarda, Eriksena i Pogbę i się okaże, że w następnym sezonie znów będzie jedną z większych sił w Europie . Tak naprawdę różnice między klubami z czołówki są minimalne. Przypomnijmy sobie dramatyczne finały między Realem a Atletico. Mamy 12 klubów, które stać na wygranie Ligi Mistrzów. Dlatego byłbym ostrożny z obwieszczaniem takiej nowiny, że teraz będziemy mieli brytyjskie imperium w europejskiej piłce. Równie dobrze za rok możemy mieć finał hiszpański, np. Real - Barcelona. Jeszcze a propos Barcelony, to według mnie jest jedna śmieszna sprawa. Czym Liverpool ograł Barcelonę? Mocno upraszczając mogę stwierdzić, że sprzedając do Barcelony Coutinho Liverpool zapewnił sobie miejsce w finale. Gdyby nie ten transfer, to prawdopodobnie nie byłoby pieniędzy na Van Dijka i Alissona. A bez nich nie byłoby teraz Liverpoolu w finale Ligi Mistrzów. Niektórzy Van Dijka krytykowali po meczu na Camp Nou, moim zdaniem niesłusznie. Messi strzelił dwa gole, ale trudno sobie przypomnieć taką sytuację, żeby wziął piłkę, wszystkich przedryblował i zdobył bramkę. Trafił po tym jak piłka odbiła się od poprzeczki, wtedy był szybszy od Van Dijka. A w takiej sytuacji żaden obrońca nie jest w stanie zareagować szybciej od Messiego. Rzuty wolne Messiego to już zupełnie inna kategoria. Zresztą mało kto zwrócił uwagę, ze po jego strzale piłka jeszcze odbiła się od barku Gomeza, co utrudniło dodatkowo zadanie Allisonowi. Ogólny plan Liverpoolu na Barcelonę jaki zobaczyliśmy nie byłby możliwy bez Van Dijka. Jestem o tym przekonany. Awansu nie byłoby też bez wyśmienitej dyspozycji Alissona w rewanżu. Na Camp Nou to był mecz Ter Stegena, ale na Anfield zdecydowanie Brazylijczyka. Czyli za jednego Coutinho Klopp kupił sobie dwóch takich ludzi, dzięki którym dziś znowu jest w finale Ligi Mistrzów i gra z Manchesterem City o tytuł w Premier League do ostatniej kolejki, a w poprzednim co prawda był bez nich w finale LM, ale w lidze do City stracił aż 25 punktów! Obecne rozgrywki ligowe pokazują jak poprawił się Liverpool względem poprzedniego sezonu i o ile jest silniejszą drużyną. Bez Allisona i Van Dijka nie byłoby to możliwe.

Widziałem gdzieś taką opinię, że Klopp potrafi tak budować piłkarzy, że przeciętniacy zaczynają wyglądać na mistrzów. I że właśnie na to złapała się Barcelona, biorąc Coutinho.

- Nigdy nie byłem wielkim fanem Coutinho i nie żałowałem jego odejścia. Upierałem się zawsze przy tym, że jest piłkarzem jednowymiarowym, schematycznym. No i koniec końców wyszło na moje. Klopp zrobił interes życia, sprzedając Brazylijczyka. Ale też wiedział, jak rozdysponować te pieniądze. Można wydać 600 mln funtów na pięciu piłkarzy i nie mieć drużyny, która jako całość będzie funkcjonować. Przykładem jest Paris Saint Germain. Wzięli Neymara, Mbappe, i nic. W dodatku przegrali finał Pucharu Francji z Rennes. Manchester City też trzeba tu wymienić, bo w ostatnich latach zainwestował w nowych piłkarzy ponad miliard funtów, a na razie doszedł tylko do półfinału Ligi Mistrzów. Z Manuelem Pellegrinim w roli trenera, a z Pepem Guardiolą weszli tylko do jednej czwartej finału. Manchester United tez sporo wydaje, a zespół spisuje się grubo poniżej oczekiwań To jest właśnie piłka, tu wszystko jest bardzo trudne do przewidzenia. I tylko tu są możliwe tak spektakularne powroty jak w półfinałach Ligi Mistrzów. W piłce nie sztuką jest mieć pieniądze. Sztuką jest je mądrze wydawać.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.