Trudno wymienić wszystkie podteksty i analogie tego meczu. Nie znamy niestety osoby, która jako pierwsza stwierdziła, że historia lubi się powtarzać. Trafiła jednak w sedno. Kibicom Liverpoolu pewnie przypomniał się Stambuł i finał Ligi Mistrzów w 2005 roku – po pierwszej połowie przegrywali z Milanem 0:3, teraz 0:3 było po pierwszym meczu. Kibice Barcelony natomiast, przeżyli ten sam koszmar już rok temu w Rzymie. Pojechali na Stadio Olimpico z trzybramkową zaliczką, a wrócili wyeliminowani z Ligi Mistrzów.
Koszmar Barcelony powrócił
W Rzymie pierwszego gola stracili w 6. minucie. Na Anfield w siódmej. Rok temu druga bramka padła w 58. minucie. Teraz cztery minuty wcześniej. A już w 56. przegrywali 0:3. Gole strzelił im Georginio Wijnaldum, który przecież na co dzień nie trafia do bramki niemal w ogóle. Przez trzy lata gry w Liverpoolu zrobił to raptem 10 razy. Kolejne dwa strzelił Divock Origi, który nawet nie miałby prawa marzyć o wejściu na boisko, gdyby nie kontuzje Salaha i Firminho.
Belg w piątek dał „The Reds” zwycięstwo nad Newcastle w Premier League, które wciąż pozwala im marzyć o tytule, a we wtorek fenomenalnym trafieniem na 4:0 wprowadził zespół do finału Ligi Mistrzów, mimo że w tym sezonie rozegrał niecałe 500 minut. Gdyby ktoś wymyślił taki scenariusz filmu zostałby uznany za tandeciarza, który proponuje widzom historię jak z bajki. Niemożliwą w prawdziwym życiu.
Główny zarzut wobec Valverde po zeszłorocznym meczu był taki, że nie reagował na to, co działo się na boisku. Że czekał aż wszystko samo się rozwiąże. Na Anfield przeprowadził jednak typowe dla siebie zmiany – wpuścił Nelsona Semedo i przesunął Sergio Roberto do środka pola. Manewr, który zadziałał przeciwko Realowi Madryt i Interowi Mediolan, tym razem okazał się nic nie warty. W środku pola i tak dominowali piłkarze Jurgena Kloppa, którzy ambicją i wolą walki nadrabiali wszystko. Zapomnieli, że są zmęczeni i gorzej wyszkoleni technicznie.
Przypomniał się Stambuł
Mohamed Salah pojawił się na Anfield z czytelnym komunikatem wypisanym na koszulce. Hasło „Never give up” nadrukowano wielkimi białymi literami na czarnym materiale. „Kiedy schodząc na przerwę przegrywasz 0:3, nie warto wierzyć w cuda. Trzeba wierzyć w siebie” – brzmi ostatnie zdanie z autobiografii Jerzego Dudka. „You’ll Never Walk Alone” – zaśpiewali kibice prawie zagłuszając hymn Ligi Mistrzów. I z tych wszystkich bodźców, rad, obietnic i próśb skorzystali piłkarze, którzy byli na murawie.
Wiarę było widać od początku meczu. W każdym zagraniu, w każdym wykonanym sprincie, wślizgu, podaniu, doskoku do rywala. Wsparcie kibiców towarzyszyło im od pierwszej do ostatniej minuty. – Zagramy tak, jakby pierwszy mecz się nie odbył. Zapomnimy o wyniku – deklarował na konferencji Ernesto Valverde. A zawodnicy Liverpoolu – przeciwnie. Wyglądali na wściekłych przez to, co wydarzyło się przed tygodniem na Camp Nou. Być może nie zasłużyli wtedy na tak wysoką porażkę. Na pewno zapracowali na chociażby jednego gola, bo stwarzali okazje, ale zatrzymywał ich Marc Andre ter Stegen albo słupek jego bramki. Tym razem to ich bramkarz został bohaterem tego spotkania. Origi i Wijnaldum strzelili gole, ale gdyby nie Alisson, to Liverpool do awansu potrzebowałby ich jeszcze kilku. Zatrzymał Messiego, Coutinho, Suareza. Miał też szczęście, bo piłka kilka razy przeszła tuż obok bramki.
A Klopp? On też przeżył już podobnie emocjonującą historię, gdy wyeliminował w Lidze Europy Borussię Dortmund po równie emocjonującym meczu. Teraz, przeciwko Barcelonie potwierdził wszystko to, z czego jest znany i za co podziwiają go kibice na całym świecie. Wmówił swoim piłkarzom, że są w stanie wysoko wygrać i awansować do finału, w którym byli już rok temu, ale przegrali z Realem Madryt. Przekonał ich do „chorej” momentami walki z rywalem. Mimo że zawodnicy Barcelony w weekend odpoczywali, a jego piłkarze do ostatnich sekund drżeli o wynik w starciu z Newcastle, to i tak przebiegli dzisiaj o pięć kilometrów więcej.
Do tego wszystkiego dodał magię – przy wyniku 1:0 wprowadził Wijnalduma za kontuzjowanego Andrew Robertsona, a dziesięć minut później Holender dwoma uderzeniami odrobił wszystkie straty. Postawił na Trenda Alexandra-Arnolda, który nie zagrał w pierwszym meczu, a on – ledwie 20-letni chłopak wykonał rzut rożny tak, jakby miał na koncie 700 spotkań w Premier League i zbliżał się do setki w Lidze Mistrzów. Przechytrzył obrońców Barcelony i oszukał wszystkich telewidzów, którzy sięgnęli po łyk herbaty, gdy wydawał się odchodzić od piłki. Dostrzegł Origiego, zawrócił, podał i pozwolił Liverpoolowi awansować.
Jakby emocji było mało, to po zakończeniu meczu wszyscy piłkarze Liverpoolu stanęli razem z trenerami przed trybuną „The Kop”, chwycili się za ramiona i odśpiewali z kibicami ich hymn. Na finał do Madrytu też nie pójdą sami.