Spartak Trnawa - Legia Warszawa. Znachor Klafurić może wracać do Chorwacji. W Warszawie potrzebny jest prawdziwy doktor

W rewanżowym meczu drugiej rundy eliminacji Ligi Mistrzów Legia Warszawa walczyła, ale było to za mało, aby wyeliminować Spartak Trnawa. Mistrzów Polski od dawna trapi wirus, którego trener Dean Klafurić szarlatańskimi metodami nie wyleczył i już nie wyleczy. W stolicy czas na prawdziwą kurację.

Problem musi być gdzieś głęboko, bo doraźne próby postawienia warszawskiego organizmu na nogi zakończyły się piłkarską zapaścią pacjenta. Nie chodzi wcale o wirus, którym słabą postawę piłkarzy w pierwszym meczu ze Spartakiem Trnawa tłumaczył Dean Klafurić. Już rok temu stołeczni kibice łapali się za głowy, gdy Legia po słabej grze odpadła w trzeciej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów. Wydawało się, że gorzej być nie może, ale chłopcy Klafa kazali kibicom potrzymać piwo i wylecieli z Champions League w drugiej rundzie – grając jeszcze gorzej. I to nie z napompowaną państwowymi pieniędzmi Astaną, ale z biednym Spartakiem. Mimo walki, którą mistrzowie Polski podjęli na Słowacji, piłkarze powinni czuć wstyd, walizki pakować może trener, a doktora, a nie znachora, znaleźć musi właściciel.

>> Dean Klafurić: Czy spotkamy się w piątek? To nie jest pytanie do mnie

Duże pensje i małe jaja

Liderem obrony Legii jest uczestnik mistrzostw świata Michał Pazdan – w Spartaku gra Boris Godál, który z ławki Zagłębia Lubin podniósł się ledwie sześciokrotnie. W środku pola mistrzów Polski biega inny reprezentant, Krzysztof Mączyński. U Słowaków jest za to Erik Grendel, który nie poradził sobie w Górniku Zabrze. Królem napadu Legii jest król strzelców Ekstraklasy Carlitos, którego odpowiednik w Spartaku to Ján Vlasko, piłkarz, który w Lubinie grał nieco więcej, niż Godál, ale niewiele więcej. Każdy z legionistów w Trnawie byłby gwiazdą, każdy ze Słowaków w Warszawie siedziałby na ławce.

Tyle w teorii. W praktyce jedyne, co z tego wyniknęło, to jeszcze większy wstyd po odpadnięciu Legii. Bo Spartak – choć być może to brzydkie określenie – zbudowany jest dziś z odrzutów Ekstraklasy. I właśnie te odrzuty – Godál, Grendel, Vlasko – wystarczyły by we wtorek ośmieszyć bogatszych rywali. Bo właśnie pensje to jedyne czym w dwumeczu górowali nad Słowakami zawodnicy z Łazienkowskiej.

>> Arkadiusz Malarz rozgoryczony po odpadnięciu z Ligi Mistrzów: Co roku jest to samo...

Skoro więc nazwiska i pieniądze w futbolu nie grają, bo nie grają, o czym sama Legia przekonała się, gdy zremisowała z Realem Madryt i pokonała Sporting Lizbona, to czego wynikiem jest ten blamaż? Dlaczego kibice muszą wstydzić się za José Kanté, który nie umie dobrze kopnąc piłki? Czemu wstydzą się za Marko Vesovicia i Domagoja Antolicia, którzy w arcyważnym meczu osłabli zespół kretyńskimi faulami? Dlaczego muszą znosić trenera, który Carlitosa, najlepszego na murawie, wpuścił dopiero, gdy kontuzji doznał Pazdan? I czemu płacą za oglądanie piłkarzy z dużymi pensjami i małymi cojones? Wszystkie te kłopoty to objawy niszczącej Legię choroby; wirusa, którego natychmiast trzeba leczyć.

Klafurić, czyli Jozak 2.0

Jedno jest jasne: Legię trzeba dziś leczyć. Przede wszystkim należy porzucić wątłe próby Deana Klafuricia, który z uporem Adama Nawałki forował taktykę z trzema obrońcami przez co zmarnował sporu czasu. Choć narzekali na to piłkarze, Chorwat był uparty. Aż do meczu, który miał zdecydować o jego dalszej pracy na Łazienkowskiej. Wtedy wnet do łaski wróciło ustawienie 4-4-2. Ale tej zmiany Klaf dokonał o miesiąc za późno. Teraz będzie musiał spakować walizki i podążyć trasą, którą nie tak dawno przebył Romeo Jozak – czyli z Warszawy do Zagrzebia. Paradoksalnie zastąpić może go… Nawałka, który wstrzymał zagraniczne wakacje i bacznie przygląda się temu, co dzieje się w Legii.

>> Dariusz Mioduski: Adam Nawałka nie jest obecnie tematem w kontekście Legii

Choć zrzucenie całej winy wyłącznie na Klafuricia byłoby atakiem na kozła ofiarnego, to właśnie on ponosi największą odpowiedzialność za to, że wirus zebrał swoje żniwa. Chorwat miał wszystko – czas, dobrą atmosferę po wygraniu dubletu, trzy obiecujące transfery. A jednak wszystko zmarnował. Nie zabrakło mu chęci czy determinacji. Po prostu zabrakło mu umiejętności. Ale chyba tylko prezes Dariusz Mioduski wierzył, że facet zajmujący się wcześniej kobietami i niemający żadnego poważnego doświadczenia na trenerskiej ławce, pójdzie całkiem inną drogą, niż jego rodak Jozak. Klafurić zawiódł i w końcu musi to dotrzeć do właściciela Legii, który – niestety – po raz kolejny fatalnie spudłował.

Jeden Malarz to za mało

O ile brak warsztatu i skutecznego pomysłu Klafuricia to jedna strona medalu, o tyle postawa piłkarzy to oddzielny wątek. Do formy – piłkarskiej i fizycznej – wciąż nie wrócił Pazdan, a jego kolega z kadry Artur Jędrzejczyk zmagania toczy teraz nie na murawie, a w prezesowskim gabinecie. W środku pola dużo chce, ale mało może Mączyński, który jest pozbawiony wsparcia. W ataku wciąż swojego rytmu nie może złapać Carlitos, choć na Słowacji to on dał Legii nadzieję na awans. Obok siebie miał jednak Kanté. Były piłkarz Wisły Płock w pierwszych tygodniach na Łazienkowskiej dodawał zespołowi nieco charakteru, ale w tej chwili brakuje mu chyba czegoś innego – umiejętności. Cieniem zawodnika z poprzedniego sezonu jest też Chris Philipps, Marko Vesović dużo biega i ładnie mówi, ale na tym na razie się kończy, samodzielnie meczów nie wygrywa także Michał Kucharczyk. Tak samo jak Miroslav Radović, który chyba przemierza właśnie rzekę. I jedynie Arkadiusz Malarz wydaje się być w formie niezależnie od pory dnia czy roku. Jeden dobrze dysponowany zawodnik to jednak trochę za mało.

>> Trawa barwiła na zielono. Piłki, piłkarzy, wszystko

Arsenał, jaki ma do dyspozycji trener Legii, jak na warunki Ekstraklasy jest całkiem imponujący, ale tylko na papierze. W praktyce zawodnicy ci zawodzą. Przed meczem dwaj byli słowaccy piłkarze Legii Jan Mucha i Ondrej Duda tłumaczyli, że Legia zawsze słabo wchodziła w sezon. Fakt, ale tak nijakiego początku nie pamiętają chyba najstarsi warszawiacy. Kluczowe pytanie, jakie musi postawić sobie nowy uzdrowiciel, to: „dlaczego zawodnicy posiadający umiejętności są aż tak bezproduktywni?”. Bo Spartak jest tylko bolesnym finiszem tego, co zaczęło się w przegranym meczu o Superpuchar Polski. Od tego czasu ani w dwumeczu z Cork City, ani w meczu z Koroną, nie oglądaliśmy silnego mistrza.

Czas na prawdziwego doktora

Winę za sytuację ponosi także Dariusz Mioduski. Jego rewolucja zmierzająca do profesjonalizacji Legii może i sprawiła, że dokumenty poukładane są równo, a po korytarzu nikt nie jeździ na deskorolce, ale finansowo okazała się dla klubu katastrofą. Brak awansu do fazy grupowej Ligi Europy w zeszłym roku i brak awansu do fazy grupowej Ligi Mistrzów w tym to początek ekonomicznej zapaści. Wywalczenie grupy LE jest teraz Legii niezbędne jak krew. Tą do tej pory upuszczać pomógł Mioduski zatrudniając pozbawionych trenerskich umiejętności Chorwatów. Trudno pojąć, jak biznesmen mający nosa do ludzi w branżach, gdzie obraca się miliardami, pomylił się w przypadku szkoleniowców. Chciał dobrze – kupił Carlitosa, ściągnął Mateusza Wieteskę, sprowadził Philippsa i Cafú. Ale przy tym zapomniał, że potrzebują oni trenera. Nie krasomówcę, nie psychologa i nie dyrektora sportowego, ale trenera.

W Legii pali się już czerwona lampka i Mioduski o tym wie. Nie ma pieniędzy na wielkie transfery, ale musi znaleźć kasę na dobrego trenera (a ten kosztuje). Być może takim będzie Adam Nawałka, który w tej chwili wydaje się kandydatem idealnym. On już raz leczył chory organizm i błąkającą się w ósmej dziesiątce rankingu FIFA reprezentację Polski poprowadził na mistrzostwa Europy i świata. Problem Legii wydaje się równie poważny, a więc może i metoda znów okaże się skuteczna.

Więcej o:
Copyright © Agora SA