Liga Mistrzów. Nastał czas powrotu klubów Premier League?

Po kilku sezonach robienia z siebie pośmiewiska, angielskie kluby wreszcie zasługują na pochwały za występy w Lidze Mistrzów. Chociaż do pierwszych, poważniejszych rozstrzygnięć jeszcze daleko, to wiele wskazuje na to, że zespoły z Premier League znów mogą liczyć się w walce z najsilniejszymi w Europie.

Gdy w finale LM w 2012 roku Chelsea pokonała po rzutach karnych Bayern Monachium nikt nie spodziewał się, że Wyspiarzy czeka duża zapaść. Anglicy, którzy od 2005 roku tylko raz nie mieli swojego przedstawiciela w finale, nagle stali się europejskim pośmiewiskiem. Setki milionów funtów wydawane na transfery okazywały się bezużyteczne w starciach z klubami z Hiszpanii, Niemiec czy Francji. W pięciu ostatnich latach obijali ich nie tylko mocarze, ale też co najwyżej średniacy.

Początek obecnego sezonu dał jednak nadzieje na to, że kluby Premier League znów będą liczyły się w walce z najsilniejszymi rywalami. W grupie z Realem Madryt i Borussią Dortmund świetnie radzi sobie Tottenham, komplet punktów wywalczyły kluby z Manchesteru, Chelsea pokonała na wyjeździe Atletico, a walcem po Mariborze przejechał się Liverpool. Chociaż to tylko początek rozgrywek, to Anglicy dawno nie mieli tylu powodów do optymizmu.

Anglia - tło dla najsilniejszych

Ostatnich pięć sezonów LM było dla klubów Premier League dołujące. Najbogatsza liga świata stała się tłem dla hiszpańskiej La Ligi i niemieckiej Bundesligi. Gdy najsilniejsze drużyny szykowały się do najważniejszych starć w Europie, Anglicy najczęściej ekscytowali się już tylko własnym podwórkiem. Z najbardziej elitarnego grona byli bowiem boleśnie wykopywani, tak jak np. Arsenal, któremu Bayern w dwumeczu strzelił aż 10 goli.

Dla wielu szczytem możliwości była niezła postawa w fazie grupowej. W ostatnich pięciu latach kluby z Wysp zdobyły 59,2 proc. możliwych punktów, ale aż 11 razy udział w LM kończyły w 1/8 finału. Pięciokrotnie zdarzało się, by Anglicy z grupy nie wychodzili.

Na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy w Europie doczekali wiosny. Cztery ćwierćfinały i dwa półfinały w pięć lat to dorobek tak mizerny, że aż trudny do wyjaśnienia. Dla porównania, w tym samym czasie co roku po trzy drużyny w 1/4 finału mieli Hiszpanie, dziewięć razy grali tam Niemcy, sześciokrotnie Francuzi. W półfinałach dysproporcja jest jeszcze bardziej widoczna. W pięciu ostatnich latach 10 razy grali tam przedstawiciele La Liga, pięciokrotnie kluby Bundesligi.

Problem ligi angielskiej zdefiniował Gareth Bale. Walijczyk brylował w LM jeszcze jako piłkarz Tottenhamu, z Realem triumfował w niej już trzy razy. - W każdym meczu Premier League musisz grać maksymalnie skoncentrowany przez 90 minut, bo w innym wypadku przegrasz. W Hiszpanii już do przerwy możesz rozstrzygnąć mecz przeciwko słabszej drużynie, co pozwala trenerom na rotowanie składem i oszczędzanie najważniejszych piłkarzy. W Anglii jest to nie do pomyślenia - powiedział Bale.

- Ogromne znaczenie ma też przerwa zimowa. Gdy w Premier League kluby grają po cztery-pięć meczów, my nie gramy żadnego. Tam nie ma czasu na odpoczynek, co sprawia, że czujesz się zmęczony i wypalony. W Hiszpanii, Niemczech, Włoszech wszyscy zdają sobie sprawę z tej przewagi i przerwę szanują. Ona pomaga nie tylko fizycznie, ale też psychicznie - dodał.

Trenerzy na ratunek

Przekonani o swojej sportowej i finansowej sile Wyspiarze przeoczyli moment, w którym rywale nie tylko ich dogonili, ale też znacznie im odskoczyli. Dopiero sprowadzeni do ligi najlepsi trenerzy na świecie, na nowo zaczęli przygotowywać angielskie drużyny na europejskie wyzwania.

Dlatego dziś kluby z Manchesteru mogą pochwalić się nie tylko mocnymi wyjściowymi jedenastkami, ale też głęboką i wysokiej jakości rezerwą. Pep Guardiola i Jose Mourinho doskonale wiedzieli, że by liczyć się w Premier League i LM potrzeba im co najmniej 23-osobowej, wyrównanej kadry.

Wyniki, których dawno nie było

Efekty? City i United przewodzą lidze, w LM zdobyły komplet punktów. O ile zespół Mourinho bije rywali znacznie od siebie słabszych, o tyle zasłużona wygrana "the Citizens" z Napoli (2:1) zasługuje na większą uwagę i uznanie.

Ale nie tylko kluby z Manchesteru w LM mogą czuć się komfortowo. W grupie H zaskakująco dobrze radzi sobie Tottenham. Zaskakująco, bo zaraz po losowaniu, mało kto dawał szanse ekipie Mauricio Pochettino w starciach z Realem i Borussią. Tymczasem londyńczycy pokonali Niemców, we wtorek wywieźli punkt z Santiago Bernabeu i po trzech kolejkach prowadzą w grupie z aż sześcioma punktami przewagi nad trzecim Dortmundem.

Dobrze radzi sobie też znajdująca się w dołku Chelsea. Chociaż mistrzowie Anglii w środę roztrwonili dwubramkową przewagę nad Romą, to podobnie jak Tottenham, prowadzą w grupie. Londyńczycy mają o dwa punkty więcej od Włochów, o pięć wyprzedzają Atletico Madryt, które jako pierwsi pokonali w jego nowym domu - Wanda Metropolitano.

- Po raz pierwszy widziałem tak rozszarpaną obronę Atletico. Wcześniej nie udawało się to nawet Realowi i Barcelonie - chwalił Chelsea były kapitan Liverpoolu Steven Gerrard.

Chociaż po trzech kolejkach były klub reprezentanta Anglii czeka najtrudniejsza walka o awans z grupy, to i jemu należą się słowa pochwały. We wtorek Liverpool pokonał na wyjeździe Maribor aż 7:0. To najwyższa wyjazdowa wygrana angielskiego klubu w historii LM. Na razie "the Reds" prowadzą w grupie, ale mają tyle samo punktów co Spartak Moskwa i tylko jeden więcej od Sevilli.

Eksperci zachwyceni

O szansach angielskich klubów w LM chętnie i często wypowiadają się ich byli piłkarze, dziś eksperci stacji telewizyjnych. - Jeśli Mourinho nauczy United wygrywania dużych meczów na wyjazdach, to mogą zajść bardzo daleko - powiedział Paul Scholes.

- Chelsea zaimponowała mi w Madrycie. Taktyczna dojrzałość i indywidualna jakość zawodników może sprawić, że zespół Conte w LM przetrwa najdłużej ze wszystkich angielskich klubów. Z uwagi na wąską kadrę Włoch musi jednak modlić się o brak kontuzji - stwierdził Frank Lampard.

- Grą i wynikiem przeciwko Napoli, City dało bardzo mocny i wyraźny sygnał. Wg mnie są w stanie wygrać LM - to z kolei słowa Gerrarda.

Anglicy dają się ponieść pierwszym dobrym wynikom, ale trudno im się dziwić. Po kilku latach upokorzeń wygląda na to, że Europa znów będzie musiała się z nimi liczyć. Weryfikacja tych poglądów przyjdzie jednak wiosną - dopiero wtedy dowiemy się, czy dobry początek nie był tylko wstępem do kolejnej, spektakularnej katastrofy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.