Liga Mistrzów, czyli lufy karabinów i gorączka zarabiania w Cardiff. Finał ciasny, ale własny

Są obawy, że finał Ligi Mistrzów udusi się w małym Cardiff. Ale nie jest też wykluczone, że to będzie bardzo przyjemne duszenie

Jeśli jest piątek, a ty już spacerujesz po Cardiff, masz tu dach nad głową i nie klniesz pod nosem, że dach jest gdzieś poza miastem, albo że mogłeś zamiast dwóch noclegów tutaj kupić długie wczasy na końcu świata, to już wygrałeś ten finał. Jesteś w przytulnym, całkiem interesującym studenckim mieście, gdzie są wszystkie atrakcje na wyciągnięcie ręki, ceny tych atrakcji przystępne, a o weekendach w tutejszych pubach i klubach krążą legendy.  Jesteś też w mniejszości. Albo dlatego, że jesteś zaradny i zarezerwowałeś sobie wszystko dużo wcześniej. Albo dlatego, że jesteś zupełnie niezaradny i rezerwowałeś na ostatnią chwilę, gdy nagle ceny zaczęły spadać. Jeśli nie należysz do żadnej z grup, masz problem. Albo wydałeś fortunę, klniesz, ale przynajmniej jesteś w Cardiff. Albo oszczędziłeś, ale do Cardiff tylko wpadniesz i odjedziesz zaraz po meczu.

Finał oddziałów specjalnych

To będzie finał kibicowskich oddziałów specjalnych. Niektóre oddziały lecą przez Londyn, tam zostają najdłużej jak się da, ruszają pociągiem z dworca Paddington na sam finał, wracają pociągiem po finale i odlatują do siebie. Czasem nawet bez nocowania w Londynie. W 24 godziny po puchar i z powrotem. Z wydłużonymi procedurami bezpieczeństwa, bo brytyjska policja jest bardzo uważna po zamachu w Manchesterze, a na ulicach Cardiff na każdym kroku widać patrole z długą bronią. – Jeszcze musi pan pójść do stanowiska policji – słyszę w biurze akredytacyjnym. Policji? Tego przy akredytacjach jeszcze nie było. I właściwie nie wiadomo po co w Cardiff jest, bo policjant tylko przybija pieczątkę na karcie, bez sprawdzania czegokolwiek.

Inne oddziały kibiców wybierają np. Birmingham, wynajmują busy, jadą do Cardiff tylko na tyle wcześniej, żeby znaleźć jakieś miejsce do parkowania i po meczu od razu wracają do Birmingham. Można też lądować w Bristolu, skąd jest już bardzo blisko do Cardiff. Ale tam był ten sam problem, co w mieście finału: szybko skończyły się miejsca do spania, zostały tylko te w horrendalnych cenach.

Miasto Bale’a i Giggsa, ale prawdziwą pasją jest rugby

Lotnisko w Cardiff jest za małe, żeby obsłużyć tylu przylatujących. Baza hotelowa jest tak skromna, że od początku w planach były pola namiotowe dla kibiców. A i one nie tanie (300 funtów za dwójkę). Nawet namiot, pod którym zorganizowano konferencje prasowe przed finałem, okazał się za mały. W Cardiff i okolicach rodzili się wielcy piłkarze, od Ryana Giggsa po Garetha Bale’a. Ale nie ma tu dziś pierwszoligowej drużyny, w podziemiach stadionu wszystkie zdjęcia są z meczów rugby i to rugby rozpala tutaj wielkie emocje. Futbol też, ale jednak mniejsze. Natomiast bardzo duża była w Cardiff chęć pochwalenia się światu tym, jak miasto się rozwija. Że już nie jest miastem węgla, tylko finansów i nowych technologii. Że wszędzie widać dźwigi i nowe budynki (choc akurat stadionowi odmalowanie by nie zaszkodziło). Że tam gdzie były doki, robotnicze osiedla, biedne domki Jamajczyków, dziś jest bogate Cardiff Bay i tam się rozłożyło miasteczko z atrakcjami Ligi Mistrzów.

Dlatego miasto od lat zabiegało o ten finał, nie szczędząc pieniędzy. I w końcu go wywalczyło. Może gościć europejskie Superbowl, największe doroczne święto sportu na całym kontynencie. Z gośćmi zlatującymi się z całego świata, bo co roku jest na finałach coraz więcej kibiców z Chin, przyleciały grupy z Argentyny i Brazylii, itd. A Cardiff, miasto liczące 325 tysięcy mieszkańców musi przyjąć ponad sto tysięcy gości finału. Co mogło pójść nie tak?

Finał na piechotę

Od tygodni o tym finale jest głośno właśnie z tego powodu: cen hoteli, biletów lotniczych i utrudnień w poruszaniu się po mieście. Hotel Mercure w centrum Cardiff to prawdopodobnie najzwyczajniejszy hotel jaki kiedykolwiek gościł finalistę Ligi Mistrzów. Wygodny, z ładnymi wnętrzami, ale zwykle finaliści mieszkają w pałacach. Ten nie ma nawet pięciu gwiazdek, ale Real Madryt uznał, że najważniejsze, by było blisko. Hotel jest niespełna dwa kilometry od stadionu. Kilka minut spaceru od kawiarni i sklepów w centrum. Dawno nie było takiego gospodarza, u którego właściwie w każde miejsce związane z finałem – poza hotelem Juventusu, ten jest poza miastem – można dotrzeć pieszo. Jeszcze w czwartek miasto było jak wymarłe, a na lotnisko w Bristolu dopiero zlatywali się pierwsi goście finału. W piątek było już bardzo tłoczno. A prawdziwe oblężenie będzie dopiero w sobotę. Wtedy się okaże, czy Cardiff było gotowe, by wszystkich w porę przyjąć i w porę wypuścić.

„Tu pół miasta właśnie zadebiutowało na stronach z wynajmem mieszkań. Z nieba nam spadliście”

Nie ma wielkiej sportowej imprezy bez mniejszego lub większego ataku paniki: a to gospodarz będzie niegotowy, a to jest rasistą, itd. Ale to jednak zwykle dotyczy wielkich turniejów, a nie finałów. A teraz wszyscy nakręcili się na problemy w Cardiff tak, że zrobiła się z tego samospełniająca się przepowiednia. Będzie  problem z biletami lotniczymi? To linie wywindowały ceny. Będzie problem z miejscami do spania? To hotele zaczęły sobie życzyć po równowartość kilku tysięcy złotych za noc, a mieszkańcy wpadli w gorączkę zarabiania na mieszkaniach. – Tu pół miasta właśnie zadebiutowało na stronach internetowych z wynajmem. Jeszcze sobie nie do końca radzą, ale taka okazja się już nie powtórzy. Z nieba nam spadliście – mówi Clare, która wynajmuje mieszkania blisko stadionu. W pewnym momencie to był już amok: pokoje przy rodzinie za dwa tysiące złotych za noc, zrywane rezerwacje, bo ktoś usłyszał, że sąsiad za taki sam pokój wziął od swojego gościa dużo więcej. Mieszkańcy z centrum przenoszą się na finałowy weekend do rodzin, a mieszkania wynajmują. Niektórzy  zarobią przez trzy dni tyle, ile zwykle w miesiąc. Ale niektórych zgubiła chciwość i teraz mieszkania, których rezerwacje zerwali, bo chcieli więcej, wynajmują za mniej niż mieli zapewnione. A mieszkania nawet 300 metrów od stadionu można było wynająć kilka razy taniej niż jeszcze dwa, trzy tygodnie temu. Z finału jak horror zrobił się finał marzeń.

Chińczycy krzyczą: Lewandowski

Trafiłem w takie miejsce, przez ścianę z wesołą grupą Chińczyków. Chodzą w koszulkach Realu, na hasło „Polska” krzyczą „Robert Lewandowski” i wymieniają, z kim Legia była w grupie. Byli na finale LM kobiet. Nie mają biletów na finał Real-Juventus. Przyjechali poczuć atmosferę. Pójść do miasteczka z atrakcjami Ligi Mistrzów, zobaczyć tradycyjny mecz dawnych gwiazd w przeddzień finału. Jeśli się uda zdobyć bilety, to dobrze. Jeśli nie, nie ma problemu. Nie przyjechali do Europy na jeden mecz. Krążą od kilku tygodni. Byli w Sztokholmie na finale Ligi Europy, potem na finale Pucharu Niemiec Borussia – Eintracht, a po drodze do Cardiff byli jeszcze na mistrzostwach świata w tenisie stołowym w Duesseldorfie. – To już niedługo nie będziecie musieli jeździć do Europy, bo wszyscy będą grali u was. Może i finał Ligi Mistrzów też będą grali – zagaduję. Trochę się uśmiechają, trochę krygują. Ale nie ma co się upierać, że to nie oni będą się śmiać ostatni.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.