Liga Mistrzów w 1995 i dziś: Cud na Łazienkowskiej, czyli jak Legia z plutonem żołnierzy rundę grupową organizowała

- Dla nas to był jakiś kosmos: w Blackburn windy wiozły kibiców na najwyższe piętro trybun. A my u siebie na Łazienkowskie mieliśmy pod trybunami budynek z zakazem wstępu, bo coś się mogło zawalić - mówi Sport.pl Andrzej Szymański, jeden z szefów Legii w 1995 roku.

Szymański to jeden z bohaterów ówczesnego cudu przy Łazienkowskiej: jupitery nie domagały, brakowało pieniędzy, ludzi, salki konferencyjnej, nawet ekspresu do kawy. A UEFA jakoś dała się przekonać, że kilka osób razem z plutonem wojska zrobi w Warszawie Ligę Mistrzów.

- A co to jest? - zapytał jeden z wysłanników UEFA na grupowy mecz Legia - Spartak Moskwa. - No jak to co? Siatka maskująca. Jesteśmy krajem który walczy o pokój na świecie, ale maskować się trzeba - odpowiedział mu Adam Olkowicz, późniejszy wiceprezes PZPN, który był podczas meczu ze Spartakiem spikerem i tłumaczem na konferencji. Stali z wysłannikiem UEFA w salce bokserskiej Legii, na parterze stadionu, i patrzyli na wojskową siatkę maskującą, dzięki której nora czekająca na remont zamieniała się podczas meczów Ligi Mistrzów raz w Champions Club, salę bankietową dla VIP-ów zaproszonych przez UEFA, a raz w biuro prasowe. Siatka zakryła okna zabite deskami, odrapane ściany, sufit i jego florę. Rozbabranej podłogi już by nie zamaskowała, więc Legia położyła na podłodze panele pożyczone z pobliskiego Torwaru. - Za tą siatką poukrywaliśmy też po bokach dodatkowe grzejniki, musieliśmy je załatwić, bo goście by nam marzli - wspomina Elżbieta Blaźniak, która przez wiele lat odpowiadała w Legii za kontakty z UEFA.

"Usłyszałem, że nie wolno nic remontować. To wyremontowałem bez pozwoleń"

Gdy wysłannicy UEFA po awansie do rundy grupowej LM powiedzieli pracownikom Legii, że mają zarezerwować na meczach po 600 miejsc dla uefowskich gości i sponsorów, ogłoszono pierwszy stopień alarmowy: przecież cała loża honorowa przy Łazienkowskiej nawet nie ma 600 miejsc! Gdy wysłannicy UEFA powiedzieli, że ma być dla tych 600 osób bankiet przed i po meczu - był drugi stopień alarmowy: gdzie ten bankiet, przecież pod trybunami na stadionie jest budynek widmo!

- Budynek był właściwie do remontu, z zakazem wstępu do pomieszczeń. Wpadła tam kiedyś załoga ze specpułku, poskuwała ściany, pozrywała podłogi. Tam nawet wody nie było. Gdy awansowaliśmy do Ligi Mistrzów to spytałem moich szefów z wojska czy jakoś można by to uzdatnić. Ale usłyszałem, że nie ma szans. Obiekt do generalnego remontu, nie wolno nic robić metodą gospodarczą bo te pieniądze przepadną. No trudno, nie wolno, to robiliśmy bez pozwoleń. Wielkim wysiłkiem jakoś nawet tę wodę podłączyliśmy - wspomina Andrzej Szymański, który w tamtych czasach był zastępcą szefa klubu ds. piłki nożnej. Szefem był Artur Mazurek, ale on unika dziś mediów. To na pułkownika Mazurka i podpułkownika Szymańskiego spadł obowiązek przygotowania stadionu, bo ówczesny sponsor Janusz Romanowski odpowiadał tylko za budowę drużyny. Zresztą Romanowski już się wtedy z Legią rozstawał.

Pluton złotych rączek

- Klub był w strukturach wojska, ale wojsko nie miało już ani grosza na zawodowy futbol - mówi Szymański. Pieniędzy w wojsku brakowało, ale żołnierze jeszcze byli. Więc wojsko oddelegowało z Fortu Bema na Łazienkowską pluton, żeby pomagał przy Lidze Mistrzów. - I ten pluton to był taki nasz oddział złotych rączek, kierowców, mechaników. Pomalowali, przykręcili, zamietli. Nie było nas stać na zatrudnianie pracowników cywilnych, a w biurze Legia miała nie więcej niż osiem, dziesięć osób. Żołnierze byli ratunkiem. Zakwaterowałem ich na Łazienkowskiej, żeby nie musieli jeździć codziennie z Fortu Bema - wspomina Szymański.

- Plutonem rządził, pamiętam jak dziś, chorąży Maciejski. I dwóch żołnierzy mi właściwie oddelegował na stałe. Do wszystkiego: od pomocy w biurze do zmywania naczyń. Dopiero następnej wiosny szef całej Legii generał Skuza się zdenerwował i powiedział: zatrudnijcie wreszcie Eli jakąś sekretarkę! - mówi Elżbieta Blaźniak.

Wielki futbol w szatni z A-klasy

Żołnierzy Legia zakwaterowała w świecie wielkiej prowizorki, czyli w niewysokich budynkach za ówczesną Żyletą. Tam, gdzie wcześniej zostały wyprowadzone biura klubu i szatnie: od czasu gdy pomieszczenia pod stadionem przestały się do czegokolwiek nadawać. Legia dzieliła te tymczasowe lokale za Żyletą z przychodnią. Szatnie były de facto poza stadionem, więc został przebity tunel w nasypie za narożnikiem boiska. Tym tunelem w wieczory Ligi Mistrzów wychodziła z obskurnych szatni Legia i jej rywale. Stanisław Czerczesow, wówczas bramkarz Spartaka, do dziś wspomina jak się przebierał w jakimś baraczku. Wiele sław miało tę sposobność. Przebierał się tam Raul, gdy przyjechał z Hiszpanią na mecz z Polską, przebierał się Hristo Stoiczkow, gdy przyjechał z Bułgarią. Takie były czasy na polskich stadionach. Wielki futbol w budyneczku z A-klasy. Siatki maskujące na konferencjach prasowych. Czasem w salce bokserskiej, czasem po drugiej stronie korytarza, w stołówce. To w stadionowej stołówce Johan Cruyff sprzeczał się na konferencji z dziennikarzami, gdy przywiózł swoją Barcelonę na mecz w Pucharze Zdobywców Pucharów w 1989 roku. Ale do jesieni 1995 nawet ta stołówka przestała działać.

"Co mieliśmy im powiedzieć: zrozumcie, u nas bieda? Głupio by nam było"

- Pojechaliśmy na mecz grupowy do Blackburn, a tam windy wiozły ludzi na górę trybun. Dla nas to był kosmos. U nas się stadion rozpadał, dobrze że się za pieniądze z awansu udało szybko zamontować siedziska pod dachem, pod wymogi UEFA. Taki stadion, jaki ma dziś Legia, w głowie nam się wtedy nie mieścił. Ja bym sobie takiego nie wymarzył - mówi Szymański.

Gdy w środę Legia zacznie pierwszy od ponad 20 lat mecz w Lidze Mistrzów, z Borussią Dortmund, kilkudziesięciu jej pracowników będzie miało za sobą nerwowe dni, kilka zarwanych nocy, ale żadnego wspomnienia takiego jak ekipa z 1995: jak ukryć wstyd, jak powiedzieć UEFA, że nie mamy? Nie ma wody w budynku, nie ma salki. - Nie ma ekspresu do kawy - dodaje Elżbieta Blaźniak, która wtedy na Ligę Mistrzów 1995 przyniosła swój ekspres z domu, żeby chociaż podczas tych dni pracownicy i goście biura nie musieli pić plujki. - Myśmy się wtedy starali przeskoczyć samych siebie. Żołnierze sprzątali, koledzy z magazynu sami się brali za malowanie ścian, żeby było przyjemniej, kwiaty z domu przynosiliśmy, żeby udekorować co się dało. Tak się wtedy człowiek wstydził, że jest biednie. Ale głupio nam było to podawać jako argument: zrozumcie, my mamy biedę, itd. Robiliśmy dobre miny, rozwieszaliśmy te siatki maskujące. UEFA widziała, że się staramy i na wiele spraw przymykała oko. Wie pan jaka przyjemna atmosfera była na tym bankiecie z siatkami? Moja córka, która pracowała wtedy dla UEFA jako łącznik z klubem, wpadła na pomysł żeby bankiet urządziła w tej sali restauracja Belvedere. Rozstawili ekrany, co wtedy było nowością, przywieźli swoje światło, sprzęt do nagłośnienia. I w pierwszej kolejce grupowej to nasz Champions Club z meczu z Rosenborgiem Trondheim został wybrany najlepszym z całej LM - mówi Elżbieta Blaźniak.

W LM jak w Euro: gospodarz tylko daje stadion, rządzi na nim UEFA

Teraz, przy meczach grupowych Legii z Borussią, Realem Madryt i Sportingiem Lizbona, bankiety dla VIP-ów będą w eleganckim namiocie za jedną z trybun. Niedaleko od tego miejsca, w którym była ta dawna prowizorka z szatniami i biurami klubu. Na dzisiejszym stadionie Legii 600 miejsc w lożach VIP to żadne wyzwanie, jest ich dużo więcej, jest wielki skybox, w którym się rozstawi NC+ ze swoim studiem. Przy wyborze miejsc na studio jest zasada, że pierwszeństwo wyboru ma główny partner medialny UEFA z kraju gospodarza, potem wybiera główny partner z kraju gości, potem drugi partner z kraju gospodarza itd. To jedna z setek zasad organizacji meczów w LM, zebranych w specjalnych uefowskich instrukcjach obsługi. Główna zasada jest taka jak podczas Euro 2012 i innych turniejów UEFA: to ona rządzi na stadionie, gospodarz daje tylko scenę. UEFA płaci i UEFA wymaga. A jej wysłannicy pilnują, by ci którzy płacą UEFA, czyli sponsorzy i telewizje, zostali obsłużeni jak należy. I tak też było 21 lat temu gdy Legia debiutowała w Lidze Mistrzów.

Wymień fotele, zasłoń logo, zmień etykiety, rozdziel piłkarzy od fotoreporterów

Też była już wtedy firma TEAM Marketing, organizująca LM w imieniu UEFA, też wszystko było scentralizowane, tiry z dekoracjami też rozjeżdżały się z wielkiego magazynu w Belgii na całą Europę. - UEFA nie zmienia swoich zasad, ona je tylko ulepsza - mówi Elżbieta Blaźniak. I można przymierzając się do tych standardów sprawdzić, jak daleką drogę przeszła Legia przez te 21 lat od debiutu w LM jeśli chodzi o organizację i zaplecze. Przeszła do innej rzeczywistości. Przed pierwszym meczem grupowym Ligi Mistrzów 2016 miała takie problemy: trzeba wymienić fotele lotnicze zza stołu konferencyjnego na zwykłe krzesła, bo te lotnicze mogą zasłaniać logo sponsorów na ściance. Trzeba zdemontować niektóre szyby na stanowiskach komentatorskich, bo niemieccy komentatorzy wolą bez szyb. Trzeba tak zaplanować ruch w podziemiach stadionu, żeby drogi piłkarzy nie krzyżowały się z drogami fotoreporterów, jak bywa na Legii podczas meczów ligowych. Trzeba pozasłaniać logo wszystkich sponsorów niezwiązanych z UEFA, zdjąć nawet etykiety z wody mineralnej serwowanej na stadionie. A wtedy, w 1995 roku, zanim przyszła pora na spełnianie zachcianek telewizyjnych i sponsorskich, trzeba było przekonać UEFA, że na Łazienkowskiej w ogóle da się grać.

"Wy na stadionach jarmarki organizujecie?"

- Piękny oldtimer - powiedział inspektor Richard Worth z firmy TEAM. Było niedługo po meczach z IFK Goeteborg, które dały Legii awans do LM. Worth pierwszy raz zwiedzał stadion Legii. W towarzystwie Stefana Szczepłka, wówczas odpowiadającego w TVP za Ligę Mistrzów, dziś dziennikarza "Rzeczpospolitej". - "Piękny oldtimer", powiedział. Ja się uśmiechnąłem. A on kiwał głową, kiwał. W który kąt nie zajrzał, kiwał coraz mocniej - wspomina Szczepłek. - Aż w końcu zadał to pytanie:

- Gdzie w pobliżu jest jakiś inny stadion, na którym można zagrać?

- Będzie problem z tym innym.

- A słyszeliśmy, że jest taki duży stadion po drugiej stronie Wisły?

- No jest, ale tam jest jarmark.

- Wy na stadionach jarmarki organizujecie?

- To jest długa historia. Nieważne. Zresztą tamten i tak nie ma oświetlenia - wspomina Szczepłek.

Facet od pilnowania godziny

Okazało się, że przy sprawie oświetlenia zatrzymają się na dłuższą chwilę. A raczej - utkną. Na stadionie Legii niby oświetlenie było na tyle dobre, że dało się grać wieczorne mecze. - Ale nie dało się tych meczów realizować w odpowiedniej jakości według takich standardów telewizji kolorowej, jakich oczekiwała UEFA - wspomina Szczepłek. W podręczniku UEFA był wymóg: ma być tyle i tyle luksów. Standardy już wtedy, w trzecim sezonie Ligi Mistrzów, były wyśrubowane. Nie tak jak dzisiaj, ale wystarczająco mocno, by zaskakiwać nie tylko Legię, ale i TVP. - Pierwsza grupa kontroli przyjechała z Anglii. Sprawdzała tylko boisko. Byliśmy w szoku. Wszystko mierzyli. Ma być tak i tak, tyle i tyle milimetrów - wspomina Elżbieta Blaźniak. - Do TVP przyjeżdżał wtedy jeden kurier za drugim. Wieźli materiały do transmisji. - UEFA przysłała nawet herby wszystkich 16 klubów, żeby w studiu każdej transmitującej LM telewizji były takie same: przyjechało 16 plansz wielkości stołu. A na stadionie w dniu meczu UEFA miała gościa wydelegowanego tylko do pilnowania, żeby wszystkie mecze zaczęły się o czasie. Ten facet stał przy linii bocznej, tam gdzie sędzia techniczny, i czekał na sygnał ze Szwajcarii, że jest 20.45. Mecze w całej Europie musiały się zaczynać o tej samej porze, co do sekundy. A my musieliśmy montować skrót meczu i wysyłać innym telewizjom bardzo szybko, bo ze względu na prawa sponsorskie wszystkie skróty trzeba było wyemitować przed północą - wspomina Szczepłek, który odpowiadał też za Ligę Mistrzów rok później, gdy grał w niej Widzew. - Pamiętam jak po którymś meczu Widzewa dostałem burę od UEFA, że w transmisji poszła plansza z nie takim napisem jak trzeba. - Ale przecież to jest ta plansza którą pokazywaliśmy przy Legii. - Ale od tego czasu wykończenie końcówek w C i L się zmieniło! - mówi Szczepłek. - Przed którymś meczem rundy grupowej w Łodzi strasznie padało i poszedłem na obchód stadionu z parasolem. Parasolem Pumy. Za chwilę się przy mnie pojawił wysłannik UEFA, Szwajcar. - Ale ten parasol to zostaw, bo nas sponsoruje Adidas. - Wiem, ale przecież jeszcze się transmisja nie zaczęła. - Nie szkodzi. - Ale ja nie mam innego parasola. - A mnie to akurat nie obchodzi.

Cudowne rozmnożenie luksów

Z takimi szczególarzami trzeba było jesienią 1995 dyskutować o luksach na stadionie Legii. UEFA zamówiła badania, wyszło z nich, że światło jest za słabe i nie da się grać. Ale z innych badań terenowych wyszło też przedstawicielom UEFA, że najbliższy stadion gotowy do gry i spełniający wszystkie standardy, jest w Berlinie. A nie było przypadku, żeby ktoś w Lidze Mistrzów musiał grać domowe mecze w obcym kraju. UEFA takiego precedensu nie chciała. Poza tym, jak przekonuje Elżbieta Blaźniak, UEFA była załamana warunkami, ale miło zaskoczona ludźmi których spotkała. I bardzo chciała Polakom wierzyć, że dadzą radę. - Pytali zestresowani: no dobrze, ale czy wy to na pewno zrobicie? Tak, zrobimy wszystko co się da. Będziemy walczyć, przypilnujemy, zorganizujemy.

- Wymienić tych reflektorów nie można było, ale je przynajmniej umyli i powymieniali to, co nie działało. A potem Legia wystąpiła o ekspertyzę do Politechniki Warszawskiej. Okazało się, że jest już tyle luksów ile trzeba. Pamiętam tylko, że ta ekspertyza miała jakiś taki dziwnie nieczytelny podpis. Ale UEFA to nie przeszkadzało - wspomina Szczepłek. - To już niech pozostanie naszą tajemnicą, jak zdobyliśmy tyle luksów, ile trzeba. Powiedzmy, że nasz urok osobisty i wdzięk sprawiły, że oświetlenie zostało zatwierdzone - mówi Andrzej Szymański. I tak Legia uratowała Ligę Mistrzów w Warszawie.

Zostało jeszcze mnóstwo problemów do rozwiązania, ale najważniejsza walka już była wygrana. Udało się zagrać w Warszawie, zostały fantastyczne wspomnienia. Zwycięstwo na inaugurację z Rosenborgiem i ten bankiet w Champions Club, który się tak spodobał w UEFA. Mecz z Blackburn, na który było tylu chętnych, że kibice potem mecz oglądali również z drzew i słupów przy stadionie. - Pamiętam delegata na mecz z Blackburn, Szwajcara, który spojrzał na ogromne drzewa od strony Kanałku Piaseczyńskiego i zapytał, czy nie dałoby się tak zrobić, żeby liści z tych drzew nie zawiewało na stadion - mówi Elżbieta Blaźniak. A na koniec był mecz ze Spartakiem w piętnastostopniowym mrozie, w Mikołajki. - Hostessom i chłopcom do podawania piłek daliśmy czapki Mikołajów. Taki miły akcent, zainspirowaliśmy się w Trondheim, na meczu z Rosenborgiem, gdzie było mnóstwo śniegu i Norwegowie w tym śniegu niedaleko boiska poustawiali piękne lampiony. A do Trondheim poleciał wtedy duży czarter, dla wszystkich pracowników klubu, dla żon piłkarzy. Taka premia za jesienną pracę w Lidze Mistrzów - wspomina Elżbieta Blaźniak.

Nocleg w hotelu MON, obiady w ambasadzie

Andrzejowi Szymańskiemu inny czarter zapadł w pamięć: - Wojsko nam czasami pomagało również w taki sposób, że nam dawało samolot. To jeszcze mogło dla nas zrobić: dać żołnierzy, i od czasu do czasu samolot. Tanio, bo i tak musiał zrobić loty obowiązkowe po przeglądzie technicznym. Czasem się załapywaliśmy na taki przelot. Nawet czasem za darmo, a czasem 10. pułk rządowy nas obciążał tylko częścią kosztów paliwa. Do Moskwy lecieliśmy właśnie takim wojskowym Jakiem 40. Samolotem do wygodnego latania dla 20 osób, a my mieliśmy ponad 30 i byliśmy załadowani bagażami do oporu. W Moskwie były problemy z lądowaniem. Ostatecznie lądowaliśmy na innym lotnisku niż to było w planach. Ale z powrotem było gorzej, szalała burza i rzucało nami na wszystkie strony - wspomina Szymański. Wojsko pomogło tez z zakwaterowaniem i wyżywieniem w Moskwie. Legia nocowała w hotelu rosyjskiego MON na Leninowskich Górkach, obiady jadła w stołówce polskiej ambasady. A gdy nie mogła się doczekać pomocy gospodarzy w zorganizowaniu rozruchu, trenerzy machnęli ręką i rozruch zrobili w parku przy Łużnikach. Taka była wtedy legijna Liga Mistrzów. Ukręcanie czegoś z niczego. Przydawała się każda osoba z pomysłem. Po awansie nagle w klubie pojawił się np. Jerzy Engel, który wówczas pracował na Cyprze, i włączył się w rozpracowywanie rywali. - Rozszyfrowywał na prośbę Janusza Romanowskiego np. Blackburn. Dziś się czasem mówi, że był wtedy dyrektorem, ale to nie tak. Pomagał nam przejściowo, po prostu gdy jechał do Blackburn to dla lepszego wrażenia zrobił sobie wizytówki na których kazał napisać, że jest dyrektorem, za naszą zgodą - mówi Szymański.

To była Liga Mistrzów improwizacji, a skończyła się zarobkiem w wysokości ówczesnego rocznego budżetu klubu, siedmioma punktami w tabeli i awansem do wiosennego ćwierćfinału. Legia była wtedy pod względem zaplecza w Trzecim Świecie, ale piłkarsko - w centrum Europy. I wiosną mogła zagrać z Panathinaikosem o półfinał, niestety na boisku najpierw skutym lodem, a potem zamienionym przez chemikalia z MPO w śmierdzące bagienko, w którym hiszpański sędzia meczu stracił podczas inspekcji jednego buta. Ale to już jest temat na zupełnie inną opowieść.

Zobacz wideo

Legia i Borussia to najlepsze ekipy kibicowskie w swoich krajach. Atmosfera na trybunach robi wrażenie i te oprawy! [ZDJĘCIA]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.