Liga Mistrzów. Real - City 1:0. Madryt stolicą Europy

Do piłkarzy Atlético w finale dołączyli ich sąsiedzi z Realu, którzy dzięki jednemu golowi - samobójczemu - wypchnęli z Ligi Mistrzów Manchester City.

Być może to właśnie idealnie definiuje klub królewski: Nawet w sezonie nieprzekonującym, w którym mało kto przypisuje mu atrybuty władcy, stać go na awans do najbardziej prestiżowych rozgrywek na świecie. I to awans wzięty z wielkopańskim poczuciem nietykalności, widocznym zwłaszcza na własnym stadionie. Tam wygrał Real wszystkie mecze w rozgrywkach, nastrzelał 19 goli (średnio 3,17 na mecz), nie stracił żadnego. Twierdza.

Paradoks tego miejsca, które jak żadne inne w piłkarskiej elicie zasługuje na miano klubu permanentnego stanu wyjątkowego, ewentualnie klubu permanentnej psychodramy, polega jednak na tym, że piłkarze muszą się wybić niemal na sam szczyt, by kibice i w ogóle całe otoczenie zauważyło, że dokonali czegoś znaczącego.

W tym sezonie nastroje w białej części Madrytu zasadniczo - może należy rzec: jak zwykle? - bywały podłe. Podłe, bo kibice najpierw musieli znosić znienawidzonego od pierwszego wejrzenia trenera Rafę Beniteza, a potem, po ligowych wpadkach już pod rządami wielbionego Zinedine'a Zidane'a, właściwie pogodzili się, że znów nie zdobędą mistrzostwa kraju. I jeszcze dostali po głowach ćwierćfinałową wyjazdową porażką w Wolfsburgu - porażką z gatunku nie tyle przykrych, ile będących poniżej godności klubu, jak wspomnieliśmy, arystokratycznego.

No więc mija sobie sezon byle jaki, aż tu znienacka się okazuje, że Realowi brakuje tyci-tyci i do mistrzostwa kraju (bo Barcelona się zasapała, jej przewaga stopniała do punktu), i do triumfu w LM.

Ale okoliczności znów przypominają, że podziwiamy - innego czasownika użyć nie wypada - przypadek osobliwy. Oto kontuzja jednego Karima Benzemy wystarcza, żeby najbogatszy klub świata, miał olbrzymi kłopot na środku ataku - klasowym rezerwowym napastnikiem nie dysponuje, dzięki czemu ulubieniec prezesa, wspomniany Francuz, gra w poczuciu pełnego komfortu. A kontuzja jednego Casemiro wystarcza, by najbogatszy klub świata miał poważny kłopot w środku pola - innym typowym defensywnym pomocnikiem z klasą również nie dysponuje, ponieważ decydujący o wydatkach Florentino Perez takimi gardzi.

Ten ostatni piłkarz ucieleśnia problem prześladujący Real od lat, czyli brak równowagi między obroną i atakiem. Casemiro, niezbyt uwodzicielski w ruchach wykidajło patrolujący okolice przed polem karnym, równowagę zapewniał, dlatego przez jego osobę można opowiedzieć cały sezon klubu. Przypomnieć jesień, podczas której trener Benitez nie wystawił go (ponoć wbrew własnej woli) w El Clásico, za co zapłacił klęską 0:4, oraz wiosnę, podczas której Zidane już go na Barcelonę wypuścił (czytaj: prawdopodobnie dostał zezwolenie od szefostwa), za co drużyna odwdzięczyła mu się wygraną 2:1.

I madrytczycy zaczęli się do Casemiro w składzie przyzwyczajać, ba, nawet jego atuty doceniać. Może wręcz poczuli obawę o wynik, gdy przed rewanżem z Manchesterem City Brazylijczyka uziemił uraz palca. Ściślej: uszkodzony, źle rosnący paznokieć. Bo nie można go było zastąpić piłkarzem o zbliżonej charakterystyce. Takiego Real nie posiada.

Ale to nie miało w środę, kolejny paradoks, żadnego znaczenia. Teoretyczny lider Manchesteru City, monumentalny Yaya Touré, który mógłby znokautować niektórych rywali rzuceniem na nich cienia, człapał z ostentacyjną wręcz niechęcią do walki - właśnie tam, gdzie brakowało Casemiro. A ponieważ niewiele żwawiej ruszali się jego wyzuci z idei koledzy (zero celnych strzałów!), nie miał znaczenia także brak rezerwowego środkowego napastnika na królewskim poziomie - zastępujący Benzemę Jese grał tak beznadziejnie, że trener nie trzymał go na boisku nawet godziny. Zwycięskiego gola dał gospodarzom samobój Fernando, który padł po dośrodkowaniu Garetha Bale'a.

Manchester City, w LM notorycznie rozczarowujący, nie został zatem zgodnie z oczekiwaniami z hukiem z rozgrywek wykopany, lecz wypchnięty. Tak jak wcześniej Wolfsburg (debiutował w ćwierćfinale!), pokonany w dwumeczu zaledwie 3:2.

Czy to oznacza, że Realowi po prostu sprzyjały okoliczności? Czy finaliście LM w ogóle wolno zarzucić, że dotarł aż tak daleko niekoniecznie dzięki własnym zasługom i wybitnym umiejętnościom? Pewnie nie, ale należy zarazem zauważyć, że piłkarze drugiego finalisty - Atlético - rozprawili się z oboma faworytami rozgrywek - Barceloną i Bayernem.

I jak ich spektakularny sukces wynika z arcyprecyzyjnej strategii realizowanej od przeszło czterech lat przez natchnionego trenera Diego Simeone, tak niespektakularny sukces sąsiadów przypomina, że gigantyczny potencjał superklubu - tak się dzisiaj nazywa firmy o rozmiarach Realu - umożliwia wygrywanie nawet pomimo niespójnych ruchów szefostwa. W tym wypadku mowa o kontrowersyjnej decyzji o zwolnieniu szkoleniowca zasłużonego (Carlo Ancelotti); wylaniu jego następcy już po kilku miesiącach (Benitez); ryzykownym zatrudnieniu, trochę pod publiczkę, trenerskiego żółtodzioba (Zidane). Od ściany do ściany.

W każdym razie Madryt pozostaje metropolią w futbolu najpotężniejszą. Bezdyskusyjnie. W półfinałach oglądaliśmy niedawno derby Mediolanu, do tego etapu rywalizacji wytrzymywały też dwa kluby z Londynu (choć osobno), ale Real i Atlético zmierzą się w decydujących starciu po raz drugi. Poprzednio, w 2014 roku, obejrzeliśmy dreszczowiec. Real wygrał po dogrywce 4:1.

"Madryt wygrał Ligę Mistrzów!". Wybuch radości w hiszpańskiej prasie [OKŁADKI]

Zobacz wideo

Real - Man City 1:0. MEMY: Yaya Toure obiektem kpin, dostało się też Cristiano Ronaldo za wrzut do bramki

Czy Real wygra Ligę Mistrzów?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.