Liga Mistrzów. Krach wyspy luksusu

Im więcej zarabiają, tym rzadziej wygrywają. Kluby angielskie, czyli reprezentanci bezdyskusyjnie najbogatszych rozgrywek świata, znów odpadły z Ligi Mistrzów przed ćwierćfinałami.

Upiorną passę zamknął pokonany wczoraj w Barcelonie Manchester City. Wkrótce minie siedem lat, odkąd został przejęty przez rodzinę królewską Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Choć dysponuje już najwyższym budżetem płacowym we wszystkich sportach drużynowych, do czołówki LM się nie przebił. Odpada w 1/8 finału lub jeszcze w fazie grupowej, wygrał ledwie 2 z ostatnich 10 meczów. A drużyna się zestarzała, podstawową jedenastkę tworzą niemal wyłącznie piłkarze po trzydziestce lub dobiegający trzydziestki (jej średnia wieku z wczoraj to 29,7).

Z perspektywy LM - fetysz właścicieli najbogatszych klubów - pensje w Manchesterze City to najmarniej zainwestowane pieniądze na szczytach futbolu. Angielskie budżety generalnie przynoszą zresztą niewiele. Gdyby hierarchia finansowa przekładała się na sportową, w ćwierćfinałach oglądalibyśmy i Manchester United (wicelider rankingu Football Money League, przychodami ustępuje tylko Realowi Madryt), i Manchester City (szóste miejsce), i Chelsea (siódme), i Arsenal (ósme). A gdyby do LM zapraszano po prostu najzamożniejszych, to poza wymienionymi zabawiałyby się w niej także Liverpool, Tottenham, Newcastle, Everton, West Ham, Aston Villa, Southampton, Sunderland, Swansea oraz Stoke. Bo wśród 30 największych futbolowych krezusów jest aż 14 klubów angielskich. Monopol.

A jednak na boisku potentaci maleją. W tym sezonie ulegli nie tylko gwiazdorsko obsadzonym Barcelonie i Paris Saint-Germain, lecz również młodzieńcom z AS Monaco oraz - to jeszcze w fazie grupowej, rozczarował Liverpool - szwajcarskiej fabryce talentów z Bazylei. Przed dwoma sezonami było gorzej - City i Chelsea odpadły już jesienią, a MU i Arsenal w 1/8 finału. Przed rokiem nad miernotę wybiła się - do półfinału - jedynie Chelsea. Angielskie kluby zaczęły się zsuwać w kierunku angielskiej reprezentacji, dla której turnieje dzielą się na nieudane i beznadziejne.

Tymczasem pieniędzy przybywa im w obłędnym tempie. Za prawa telewizyjne w latach 2016-19 wynegocjowały 5,136 miliarda funtów, co oznacza wzrost o 71 proc. (!) w stosunku do umowy 2013-16. Ostatnia drużyna ligi angielskiej na transmisjach zarabia więcej niż mistrzowie Bundesligi, niż wszystkie poza Barceloną i Realem kluby hiszpańskie i wszystkie poza Juventusem i Milanem włoskie. Obławiają się też wyspiarze na rekordowych zyskach z tzw. dni meczowych, bo za bilety i karnety żądają więcej niż ktokolwiek w Europie. Około tysiąca angielskich kibiców lata w weekendy na mecze Bundesligi - wychodzi taniej. Nawiasem mówiąc, na najdroższym stadionie świata - oszklony, przypominający raczej centrum handlowe - występują piłkarze Arsenalu, którzy co roku tracą szansę na przetrwanie 1/8 finału LM już w pierwszym meczu (1:3 z Monaco, 0:2 z Bayernem, 1:3 z Bayernem, 0:4 z Milanem). Budzą się dopiero w rewanżu, gdy znika jakakolwiek presja - nikt już od nich niczego nie oczekuje.

Totalna hegemonia wyspiarzy uzmysławia, że stali się samowystarczalni. Że pieniądze to warunek sukcesu konieczny, lecz niewystarczający. I - jak bardzo kondycja biznesowa nie zależy od międzynarodowych triumfów. Manchester United przekroczył pół miliarda rocznego przychodu akurat wtedy, gdy stoczył się sportowo - dzięki pionierskiemu marketingowi, który czyni go wręcz przedsiębiorstwem wielobranżowym i wiąże komercyjnie z dziesiątkami firm z całej planety. A do finansowej elity na kontynencie należą kluby nie tylko spoza LM, ale wręcz spoza Ligi Europejskiej (Sunderland czy Southampton).

Sami wyspiarze lansują tezę, że żyje im się ciężej, bo rozgrywają najwięcej meczów w sezonie - to fakt - i że mają najmocniejszą konkurencję w kraju - nie do zweryfikowania, brzmi wątpliwie. W każdym razie Chelsea uległa PSG, choć przed meczami odpoczywała odpowiednio sześć i siedem dni, podczas gdy rywale ledwie trzy i cztery dni. Na boisko w całym sezonie też wychodziła rzadziej (43-44). Tu nie rozstrzygało zmęczenie. Prędzej - minimalizm trenera José Mourinho.

Każde niepowodzenie Anglików to odrębna historia, ogólnie wiemy tylko, że bogactwo ich demoralizuje. Nie tyle kupują lepszych piłkarzy - Realu czy Barcelony nie przelicytują - ile za piłkarzy grubo przepłacają. Czołówka stosunkowo rzadko samodzielnie lansuje najjaśniejsze gwiazdy, woli skupować za dziesiątki milionów już rozbłysłe, najchętniej z Hiszpanii (wyjątki się zdarzają: Ronaldo, Kompany czy Fabregas reputację budowali na Wyspach). Horrendalnie drodzy są też rodzimi gracze. Klasowych wychowuje się niewielu, więc potentaci dopuszczają do podstawowej jedenastki jednego, dwóch, maksymalnie trzech Anglików. Całość tworzy kosmopolityczną wyspę nieprawdopodobnego luksusu - kluby należą do obcokrajowców, szatniami rządzą obcokrajowcy, po boiskach biegają obcokrajowcy. A jej finansowa przewaga według ekspertów od futbolowego biznesu będzie się nadal powiększać.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.