Liga Mistrzów. Imperium kontratakuje

Dla Królewskich La Decima smakuje wyjątkowo, bo ograli derbowego rywala w tak dramatycznych okolicznościach. Walczyli gracze Simeone cały sezon z własnymi demonami - mitami cierpiętników, przegrywaczy, pechowców. Byli blisko, ale Real odbudował je na nowo, powrócą ze zdwojoną siłą - pisze Marcin Karwat, laureat konkursu Sport.pl na najciekawszy tekst przed finałem LM.

Przed finałem Ligi Mistrzów ogłosiliśmy konkurs, na najciekawszy tekst zapowiadający ten mecz. Wygrał go nasz czytelnik z Poznania tym tekstem . Teraz prezentuje swoje refleksje po meczu.

Czekali na tę noc bardzo długo. I przez cały ten czas śnili o dziesiątym triumfie, a w pogoni za marzeniem nie liczyli się z groszem. Stroili się, jak przystało na największych z największych, niemal wyłącznie po królewsku. Obsesja była tak wielka, że nie zawahali się nawet na ruch kontrowersyjny - zatrudnienie Jose Mourinho, którego styl pracy wybitnie nie szedł w parze z dostojeństwem klubu. Wszystko jednak na nic. Sen z czasem zmienił się w koszmar.

Katem bywał Lyon, była i Barcelona Guardioli, i Bayern, była też ostatnio Borussia. Choć przez te dwanaście lat od ostatniego triumfu, sezony ostatnie były najlepsze - docierał wszak Real do trzech półfinałów pod rząd. Tyle, że dla klubu, który Perez umeblował za ponad osiemset milionów wszystko, poza ostateczną wygraną, oznaczało przecież porażkę.

W Lizbonie w końcu ziścił się sen, a wygrana jest o tyle słodsza, że z odwiecznym, derbowym rywalem, rywalem, który rozkochał w sobie ostatnio pół świata. I była zemstą za upokorzenie sprzed dwóch lat, kiedy Atletico, niewygrywające derbów od dawien dawna, w końcu wygrało je w finale Pucharu Króla, na Santiago Bernabeu. A także wskazaniem miejsca hałaśliwym i rozrabiającym - używając języka sir Alexa Fergusona - sąsiadom. I jeszcze, w jakimś sensie, umniejszeniem ich sukcesów, bo wy może i wygraliście mistrzostwo Hiszpanii, dokonywaliście cudów przez cały rok, ale historia zapamięta, że przecież w sezonie, w którym to Real Madryt zdobył historyczną La Decimę, lejąc zresztą was samych w finale, jeszcze w takich okolicznościach. Może lepiej trzeba było się nie wychylać..

Niewiele zabrakło, by narracja była diametralnie inna, zabrakło dokładnie trzech minut. Atletico znów zagrało swoje - morderczo solidnie w defensywie, zabójczo skutecznie w ataku. Znów uczłowieczyło wybitne jednostki - Ronaldo z Balem niczym nie wyróżniali się na tle pozostałych. Nawet Casillas zdjął aureolę, niepotrzebnie przy stracie gola wychodząc do dośrodkowania. Ale los, i niezgoda na porażkę, dały Realowi w trzech ostatnich minutach to, czego dać nie chciały przez 12 ostatnich lat. W dogrywce zadanie decydujących ciosów przez Real wydawały się nieuchronne - Atletico nie miało już czym oddychać.

Dla Królewskich La Decima smakuje wyjątkowo, bo ograli derbowego rywala w tak dramatycznych okolicznościach. Walczyli gracze Simeone cały sezon z własnymi demonami - mitami cierpiętników, przegrywaczy, pechowców. Byli blisko, ale Real odbudował je na nowo, powrócą ze zdwojoną siłą.

Jest też to wyjątkowa historia trenerska. Znam kibiców Barcelony, którzy na wieść, że Ancelotti idzie do Realu, chcieli sami go pod madryckie szatnie zawozić, byleby na pewno tam dotarł, w Paryżu jego odejście przyjęto z ulgą. Miał być gwarantem porażek, zwłaszcza, że przejmował zespół po Mourinho, a kto przejmuje zespół po Mourinho sam ponoć zakłada sobie pętlę.

Ale Ancelotti dokonał tego, czego nie udało się wielu jego poprzednikom. Niby pogodził wszystkich ze wszystkimi, wygasił wszelkie możliwe pożary, nawet z tym największym - Ikerem na ławce rezerwowych, ale Ikerem - o paradoksie! - zdobywającym na murawie La Decimę. Chociaż największą zasługą Włocha jest być może to, że nic w sumie pewnego nie wiemy - czy wygasił na pewno? Co myśli Casillas? Kto się z kim lubi, a kto czubi? Bo pod Ancelottim zawisła nad Realem zmowa milczenia - jego zawodnicy przestali jawić się jako zbiorowisko celebrytów latających z każdą bzdurą do mediów, a stali się zawodowcami najwyższej próby.

Może dlatego, że Włoch jest sam trochę jak Real Madryt. Trener skrajności - możemy mu pamiętać, że właśnie czwarty raz zagrał w finale, wyrównując tym samym rekord kilku innych trenerów, że wygrał Ligę Mistrzów po raz trzeci, ale możemy też pamiętać mecze traumy - jak finał z Liverpoolem czy porażka w słynnym rewanżu z Deportivo. Może i kluczem jest faktycznie ten legendarny spokój Włocha, spokój i chyba skromność, bo gdyby miał jęzor Mourinho, to triumf Realu przykryłby całkowicie samym sobą. Jakby nie było - romans Ancelottiego z Realem wygląda na flirt idealny.

Europejski mistrz jest dziś jeden, europejski trener też. Stary wyga pokonał w tym sezonie młodych gniewnych - Kloppa, przechytrzył też Guardiolę, przed chwilą zaś zdławił rebelię Simeone. Czas w końcu zacząć go szanować tak, jak na to zasługuje.

Tego nie złapały kamery. Zobacz mnóstwo wielkich zdjęć z finału ?

Korzystasz z Gmaila? Zobacz, co dla Ciebie przygotowaliśmy

Więcej o:
Copyright © Agora SA