Wydawać się mogło, że nawet Fernando Torres był nieszczęśliwy, gdy wbił bramkę ukochanemu klubowi, która mogła pozbawić go szans na finał w Lizbonie. Atletico cierpiało od 40 lat. Od 40 lat każdy pracownik klubu od sprzątaczki po prezesa starał się zapomnieć finał Pucharu Europy z Bayernem Monachium. Jako wychowanek Atletico Torres znał doskonale wspomnienia starszych o golu Luisa Aragonesa ze 114. minuty, który mógł dać klubowi ten najważniejszy tytuł. W ostatniej minucie dogrywki Hans-Georg Schwarzenbeck wyrównał. Tak po niemiecku, kiedy rywal szykował się do świętowania. To był taki cios, jakby po bramce Andresa Iniesty w finale mundialu w RPA Holendrzy odpowiedzieli golem wyrównującym, a potem wygrali rzuty karne. Bo w 1974 roku Bayern wygrał powtórzony mecz 4:0.
Te wszystkie wspomnienia Torres zna na pamięć, choć urodził się dekadę później. Dziadek, zapamiętały fan Atletico, zadbał, by wnuk żył historią klubu od najmłodszych lat. Kiedy w 2007 roku opuszczał Vicente Calderon, wydawało się, że jakieś przekleństwo wisi nad nim i nad ukochanym klubem. Jedyne, co "Dzieciak" wygrał z Atletico, to awans z drugiej ligi.
Historia zatoczyła krąg i znalazł się na Stamford Bridge. Miejsce, gdzie wycierpiał więcej niż gdziekolwiek indziej. Tu jego kariera stawała kilka razy w martwym punkcie, w środę miał być może ostatnią szansę na awans do finału Champions League, tyle że rywal był najgorszy z możliwych. 100 razy bliższy sercu Hiszpana niż klub, którego nosi barwy.
Dlatego w 36. min na Stamford Bridge Torres nie chciał świętować. Pokonał Thibauta Courtoisa i zareagował jakby to był gol w sparingu. Prezes klubu z Vicente Calderon Enrique Cerezo przekonywał dziennikarzy po meczu, że kiedy wychowanek klubu trafił do siatki, jako pierwszy w 126. min dwumeczu, ugruntowało się w nim przeczucie, że to jednak fani Atletico świętować będą tej nocy. Plan był bowiem taki, by pobić Chelsea, nie robiąc "krzywdy" Torresowi.
Ten plan wykonał Diego Simeone, choć zapewne nawet o nim nie mógł wiedzieć. Kiedy zdobywał z Atletico ostatni tytuł mistrza Hiszpanii w 1996 roku, Fernando trenował już w sekcjach młodzieżowych. To Torres patrzył na Simeone jak na herosa. Jeśli był nim jako zawodnik, to staje się nim także jako trener. Wczoraj posłał w bój jedenastu ludzi do zadań specjalnych, jakim jest zdobycie twierdzy Stamford Bridge. I ją zdobył w sposób, który dał wielu postronnym ludziom wrażenie, że w tej parze triumfował futbol. Potwierdzają to słowa Edena Hazarda, że Chelsea nie jest stworzona, żeby grać w piłkę.
O ile w pierwszym meczu na Vicente Calderon jak frustrat wyglądał Simeone, o tyle w środę Jose Mourinho. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, na gola Torresa Atletico odpowiedziało jeszcze lepszą grą. Między Simeone i Mourinho nie ma niechęci, jest podziw. Kiedy dziennikarze podpuszczali Argentyńczyka, by skrytykował rywala za stawianie autobusu w bramce, powiedział: "Tylko pogratulować, jeśli drużyna potrafi wspaniale bronić".
Atletico umie jednak wszystko, choć może nie gra pięknie. Drużyna stworzona za kwoty mniejsze niż Borussia Dortmund, finalista poprzedniej edycji, kontynuuje sen "maluczkich" o wielkim finale najwspanialszych rozgrywek. Champions League powstała, żeby produkować miliony, dlaczego mniejsze kluby miałyby porzucić aspiracje, by odgrywać w niej pierwszorzędne role?
Praca Simeone ma swój wymiar emocjonalny i finansowy. Ten pierwszy to szansa, by 24 maja w Lizbonie odegnać na zawsze koszmary z 1974 roku. - Przeżyłem na Stamford Bridge najszczęśliwszy wieczór mojego życia, ale wiem, że ten najwspanialszy wciąż przede mną - mówi prezes Atletico.
Był finał hiszpański (2000), włoski (2003), angielski (2008) i niemiecki (2013), przyszedł czas na finał madrycki. Po raz pierwszy w meczu o triumf w Pucharze Europy zagrają drużyny z tego samego miasta. Hiszpanie czekali na Gran Derbi w finale Champions League, a doczekali derbów Madrytu mających ponadstuletnią historię. Jeszcze nigdy stawka nie była taka jak w Lizbonie.
Faworytem będzie Real, ale to Atletico jest jedyną drużyną tej edycji, która nie przegrała. W ćwierćfinale faworytem starcia z zespołem Simeone była Barcelona, ale to jej kibice płakali po ostatnim gwizdku arbitra. W półfinale większość stawiała na Chelsea, bo Mourinho bił Simeone na głowę doświadczeniem w Champions League. "The Special One" zatrzymał się w półfinale czwarty raz z rzędu, a media nazywają go ironicznie "The Semifinal One". Trener Atletico poszedł dalej. I dopiero teraz zaczyna się wielka gra.
Czy w Lizbonie Realowi spełni się sen o "La Decima", czy też rzesze fanów Atletico przestaną nękać koszmary sprzed 40 lat? Enrique Cerezo był tak pewny siebie, że przed wyjazdem na Satamford Bridge zaproponował, by finał przenieść na Santiago Bernabeu. Tam Atletico wygrało dwa z ostatnich trzech meczów.
Podyskutuj z autorem na jego blogu "W polu karnym"