Finał Ligi Mistrzów. Wielka noc Borussii na Wembley?

Dzieje się niewiarygodne, polscy piłkarze nie przylecieli na Wembley jak skazańcy. Wraz z innymi gwiazdami Borussii Dortmund rzucają wyzwanie Bayernowi, który przeżywa sezon, jakiego nie miał w futbolu nikt. Stawką Puchar Europy. Relacja Z Czuba i na żywo w Sport.pl z finału Ligi Mistrzów w sobotę od godz. 20.
embed

Jürgenowi Kloppowi pewnie nawet nie przemknęło przez głowę, że jeszcze tylko jeden mecz dzieli go od wtargnięcia do historii futbolu sąsiadów jako trenera, któremu polscy piłkarze zawdzięczają najwięcej od ćwierćwiecza. I trenera, od którego więcej osiągnęli z polskimi piłkarzami jedynie Kazimierz Górski oraz Antoni Piechniczek, brązowi medaliści mundiali.

Liczba mnoga jest tutaj niezbędna. Najcenniejsze klubowe trofeum nasi już wszak obcałowywali, Zbigniew Boniek i Jerzy Dudek czynili to wręcz w glorii bohaterów finałów. Dopiero jednak Klopp zbudował, oczywiście nieintencjonalnie, najbardziej polską wśród drużyn zagranicznych. I wyniósł ją pod szczyt Ligi Mistrzów - akurat w czasach, jakże przyjemny to paradoks, zejścia naszej piłki na dno. Dno wybrukowane klęską wszech czasów reprezentacji w eliminacjach MŚ w RPA oraz tandetnym popisem na Euro 2012.

Wielki wkład Polaków

Wpływy polskie są poza dyskusją. Robert Lewandowski nie opuścił żadnego meczu Ligi Mistrzów, strzelił w nich 10 goli. Łukasz Piszczek opuścił jeden - ten bez znaczenia z Manchesterem City, po zapewnieniu sobie awansu do 1/8 finału. Kubę Błaszczykowskiego ominęły trzy - ale wiosną, w rozstrzygających rundach, nie zasłużył się tylko dla remisu w Maladze.

Klopp pewnie nie zdaje sobie też sprawy, gdzie właśnie polskich piłkarzy przyprowadził. Niemcy na dźwięk słowa "Wembley" mogą westchnąć, że m.in. wskutek sędziowskiej pomyłki przegrali tutaj finał mundialu (1966), albo wspomnieć, że zdobyli mistrzostwo Europy (1996). My w londyńskim stadionie przeklinamy pomnik przygnębiającej nędzy polskich piłkarzy - odkąd nasi zeszli z murawy po wiadomym zwycięskim remisie, dostają tutaj wyłącznie chłosty lub brutalne chłosty. I to od Anglików, za potęgę uważanych już chyba tylko u nas.

Dortmundczycy mogą przynajmniej częściowo Wembley - nowe, stary obiekt tubylcy zburzyli - odczarować. Borussia to naturalnie firma niemiecka i nigdy nie zastąpi reprezentacji kraju, jednak jej triumf miałby w sobie coś z mitycznego roku 1973. Jak wtedy nikt nie ośmieliłby się przed eliminacjami marzyć o awansie na mundial, tak teraz nikomu przed sezonem nie strzeliło do głowy, że trzej Polacy podejdą do Pucharu Europy. Że Lewandowski wepchnie się w rankingu strzelców między Messiego i Ronaldo. Znów dzieją się rzeczy, których polski kibic by sobie nie wyfantazjował.

Czy drugi polski - przynajmniej częściowo - podbój Wembley jest realny?

Wspominanie sezonów minionych, w których Borussia zdołała dwukrotnie uciec monachijczykom w Bundeslidze, nie ma sensu. Przywoływanie nie tak dawnej serii pięciu kolejnych zwycięstw nad nimi też nie. Tamten Bayern, chwiejny i zdeprawowany przeświadczeniem o swojej wyższości, już nie istnieje. Teraz wynajdywanie w jego drużynie wad wywołuje refleksję, czy aby nie próbujemy zadać gwałtu logice - skoro Bawarczycy rozbebeszyli przed chwilą siedmioma golami obwoływaną drużyną wszech czasów Barcelonę, skoro właśnie ona została ofiarą najbardziej nierównego półfinałowego dwumeczu w historii Pucharu Europy...

Wspaniały sezon Bayernu

A to nie wszystko, to nie jest opowieść o epizodach nie z tej Ziemi, ta przytłaczająca zabawa trwa cały rok. Monachijczycy gnają na złamanie karków ku sezonowi, jakiego nie przeżył nikt. Owszem, trzy główne tytuły - Liga Mistrzów, liga krajowa, puchar kraju (finał jeszcze przed Bayernem) - zdobywały już Ajax Amsterdam, Celtic Glasgow, PSV Eindhoven, Manchester United, FC Barcelona oraz Inter Mediolan. Żadna z tych wspaniałych drużyn nie poprzedzała jednak wznoszenia trofeów porównywalną przewagą nad całą resztą stawki.

Bayern ani razu w tym sezonie nie był na krawędzi, w żadnej chwili nie miał prawa znaleźć najdrobniejszego pretekstu, by poczuć niepokój. W Bundeslidze jego piłkarze wyprzedzili wicemistrzowską Borussię o 25 pkt. W krajowym pucharze jedynego gola stracili w półfinale - odpowiedzieli nań sześcioma. A kiedy w Lidze Mistrzów, zanim zrównali z murawą Barceloną oraz Juventus, przytrafiły im się wpadki - z białoruskim BATE i z znokautowanym tydzień wcześniej Arsenalem - nikt nie miał śladowych wątpliwości, że wyszli do gry przesadnie zrelaksowani.

embed

Wszystko to składa się na historię rodzącego się imperium, które planuje potrwać, i dzisiejszy finał to dla niego zaledwie wstęp do długiej hegemonii. Stąd transfery supertrenera Guardioli, superzdolnego Götzego, być może także superskutecznego Lewandowskiego.

Wystarczy jednak jeden mecz - znów: ledwie jeden mecz, jakżeż doniosły będzie ten londyński wieczór! - by historia powstającego imperium zmieniła się w historię notorycznych przegrywaczy.

Nowożytne dzieje Bayernu sugestywnie przypominają o wszechpotędze stereotypu. Zwiedzeni nieśmiertelnym bon motem Linekera wierzymy w nadrzyrodzoną zdolność niemieckich drużyn do wygrywania niemal zawsze i wszędzie, także wbrew wrogim okolicznościom, tymczasem największy niemiecki klub dramatycznie do legendy nie dorasta.

Finały do zapomnienia

W roku 2012 monachijczycy przez cały finał Champions League przygniatali Chelsea do jej pola karnego. Objęli prowadzenie, by w 88. minucie je stracić, a potem ulec w karnych. Londyńczycy zwyciężyli tak, jak "powinni" zwyciężać Niemcy.

W roku 2010 monachijczycy nie umieli choćby nastraszyć w finale Interu Mediolan. Przegrali po wieczorze do zapomnienia.

W roku 1999 kontrolowali całe boisko, prowadzili 1:0, aż popełnili samobójstwo w doliczonym czasie gry. Manchester United też zwyciężył tak, jak "powinni" zwyciężać Niemcy.

Podołali finałowi gwiazdorzy Bayernu ostatnio tylko w roku 2001. Ale nawet wtedy z potwornym trudem, Valencię przyskrzynili dopiero w rzutach karnych. To ich jedyny triumf, odkąd szacowny Puchar Europy ustąpił nowoczesnej Lidze Mistrzów.

Słowem, faworyta dzisiejszego szlagieru wcale nie napędza kultura bezlitosnego zwyciężania. Także nieodległą przeszłość Bundesligi znaczy on raczej oddawaniem panowania klubom pomniejszym. No i szatnię zaludniają świetni wyczynowcy, którzy także przez całą karierę reprezentacyjną czują, że "prawie" robi gigantyczną różnicę. Niemcy przywożą medale z każdego wielkiego turnieju (2006, 2008, 2010, 2012), ale nigdy nie przywieźli złota. Kapitana Philipa Lahma czy wicekapitana Bastiana Schweinsteigera od Manuela Neuera czy Thomasa Müllera różni tylko to, że starsi od przegrywania przyzwyczajają się dłużej niż młodsi.

Dziś dołożyć im bolesnych rozczarowań mają szansę nasi piłkarze, którzy od dekad gorzej niż mecze na Wembley znoszą tylko mecze z reprezentacją Niemiec. Jeśli im się powiedzie, wygrają Ligę Mistrzów w stylu najbardziej w sporcie romantycznym - na przekór okrzykom zachwytu nad faworytami, pomimo mnóstwa własnych ograniczeń, startując w rólkach anonimowych statystów. Jürgen Klopp chyba to sobie wyśnił.

embed
embed
embed
Więcej o:
Copyright © Agora SA