Liga Mistrzów. Złota głowa Lewandowskiego

Czterech minut zabrakło Borussii Dortmund, by zdobyć madryckie Santiago Bernabeu. Ale po remisie 2:2 też utrzymała pozycję lidera w grupie śmierci Ligi Mistrzów. I jest rewelacją jesieni

Odkąd spomiędzy słupków Liverpoolu wyszedł bohater pamiętnego stambulskiego finału wszech czasów Jerzy Dudek, Polacy w Lidze Mistrzów nie istnieli. Zdarzało się, że ktoś strzelił gola, zagrał cały mecz albo kawałek, ewentualnie posiedział w rezerwie - kończyło się na drobnych przyjemnościach, nieistotnych faktach statystycznych.

Przełom nastąpił dopiero tej jesieni. Nasi gracze biorą aktywny udział we wznoszeniu potęgi Borussii, którą los wtrącił do najsilniej obsadzonej grupy - z mistrzami Anglii, Hiszpanii oraz Holandii - więc co kolejkę rozgrywa szlagier. I to jak!

Z każdym tygodniem przybywa poszlak, by podejrzewać, że w Bundeslidze dortmundczycy nie walczą dla kolejnej obrony tytułu, lecz dla kamuflażu przed starciami wagi superciężkiej w Lidze Mistrzów. Na krajowych boiskach często wyglądają na rozbałaganionych i bezzębnych, na europejskich przeobrażają się w drużynę drapieżną w ataku, a także żrąco nieprzyjemną dla rywala w obronie.

We wtorek od początku bezceremonialnie pchali się pod bramkę Ikera Casillasa, natomiast na własnej połowie zamykali w klatce każdego gwiazdora Realu, który ośmielił się prowadzić tam piłkę. Nikogo nie tylko nie pozostawiali osamotnionego, lecz dopadali doń we dwóch, nawet trzech. Do przerwy wrażenie zrobili nawet nie tyle wynikiem, ile skrępowaniem przeciwników uchodzących przecież za największego obok Barcelony faworyta Champions League. Piłkarze z Madrytu nie byli w stanie utrzymać płynności w grze i choć na kilku minut przejąć inicjatywy, jak przystało na gospodarzy jednej z katedr futbolu. Oni przywykli, że na murawę Santiago Bernabeu wychodzą po to, by zgotować rywalom piekło.

Nie we wtorek. Już do przerwy mistrzowie Niemiec prowadzili 2:1 (tyle wygrali przed dwoma tygodniami u siebie). Robert Lewandowski tym razem żadnego gola nie strzelił, lecz znacząco zasłużył się przy obu. Wygrywał arcyistotne pojedynki powietrzne, co najpierw oznaczało asystę (przy znakomitym półwoleju Marco Reusa), a potem kluczowe podanie poprzedzające samobójcze dotknięcie piłki Alvaro Arbeloi. O ile polski napastnik często nieprecyzyjnie układa przy uderzeniu stopę (przez co wytyka mu się niesatysfakcjonującą skuteczność snajperską, w Champions League oddał największą liczbę niecelnych strzałów), o tyle głową posługuje się niemal bezbłędnie. I wtedy, kiedy celuje w bramkę, i stojąc plecami do pola karnego, ze skaczącym mu na plecy rywalem.

We wtorek wspomniane pojedynki wygrywał z ludźmi, którzy oderwani od ziemi czują się rewelacyjnie. Pepe oraz Sergio Ramos należą do ścisłej czołówki najlepiej grających głową obrońców świata. Ale Lewandowskiemu nie dali rady.

Cierpieć miała Borussia, tymczasem centymetry od zejścia w otchłań dzieliły Real, w drugiej połowie już bez wytchnienia atakujący. Gdyby gospodarze ponownie ulegli mistrzom Niemiec, to oni byliby w piekle, rozpętanym przez prasę. Pierwszy na stos poszedłby Jose Mourinho, który wypowiadających mu kolejne wojny dziennikarzy nie traktuje już oschle, lecz z otwartą wrogością. Falstart w lidze hiszpańskiej będzie mu odpuszczony w jednym przypadku - jeśli madryccy piłkarze rozszaleją się w LM. Rozszaleją się w sposób dający nadzieję, że wiosną poprują po dziesiąty w historii Puchar Europy.

Raczej nie poprują po pierwsze trofeum piłkarze Manchesteru City (kadra za ćwierć miliarda euro), którzy już z trudem ocalili remis z Ajaksem Amsterdam (kadra za kilka milionów euro). Ich właściciele skupowali graczy o najwyższej możliwej reputacji, ale oddali ich w ręce trenera co najwyżej uznanego, i to w aspekcie krajowym - jedyny międzynarodowy sukcesik Roberto Mancini osiągnął przed dekadą, gdy był jeszcze żółtodziobem. Teraz coraz bardziej nieunikniona wydaje się jego dymisja. Manchester City leży na razie na dnie tabeli w LM, uciułał ledwie dwa remisy. O artykule (rozszerzonym) podyskutuj na blogu Rafała Steca

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.