Roman Lentner: Wicher na lewym skrzydle

Już nawet byłem na treningu w Ruchu Chorzów, ale wtedy działacze Górnika zjawili się u mnie w domu, błyskawicznie pozałatwiali wszystkie formalności, więc zacząłem grać w Zabrzu. Za ten transfer dostałem nowe ubranie - garnitur i buty - wspomina Roman Lentner, ośmiokrotny mistrz Polski z Górnikiem, jeden z najlepszych skrzydłowych w historii polskiej piłki.

Piłkarza odwiedziliśmy w rodzinnym Chropaczowie, dzielnicy Świętochłowic. Roman Lentner mieszka w Berlinie, ale raz w roku przyjeżdża odwiedzić stare kąty. Przyjął nas z żoną bardzo serdecznie. - Cały żech jest zdenerwowany, bo właśnie w szkata grołech - wyjaśnił z uśmiechem na początek. Na szczęście te emocje nie miały wpływu na wywiad.

Paweł Czado: Karierę rozpoczynał Pan w rodzinnym Chropaczowie.

Roman Lentner: W klubie Czarni, byłem tam trampkarzem. Graliśmy tu wszędzie po ulicach i sam chciałem zapisać się do klubu. W rodzinie byłem pierwszy, który zainteresował się piłką. Ale o tym, że mam smykałkę, przekonałem się... nad morzem.

No właśnie. Przytrafił się w Pańskiej karierze epizod, którego choćby Pańscy koledzy z Górnika Zabrze nigdy nie przeżyli. Został Pan zawodnikiem LZS-u Karlino - malutkiego klubiku z nadmorskiej miejscowości. Jak do tego doszło?

- Miałem 15 lat, kiedy wyjechałem na kolonie organizowane przez kopalnię. Graliśmy tam sobie w piłkę, a miejscowi nas oglądali. Ich klub grał wtedy w A-klasie. Zaproponowali rozegranie towarzyskiego meczu. Wygraliśmy z nimi bodaj 17:0. Strasznie nas potem prosili: "Zostańcie u nas, zostańcie".

Działacze od razu zadzwonili do moich rodziców. Cały były ciężkie, była nas piątka w domu... Rodzice się zgodzili, żebym został. Dlatego już nie wracałem do domu, tylko zostałem w Karlinie. Nie sam! Zostało nas tam siedmiu, a kiedy po roku wracaliśmy z Chropaczowa znowu nad morze, pojechało z nami jeszcze kolejnych siedmiu chłopaków! Tym sposobem właściwie cała kadra LZS-u Karlino była z Górnego Śląska: z Chropaczowa, Łagiewnik, Lipin... Spędziłem tam cztery lata. Doszliśmy aż do trzeciej ligi. Wtedy modne były mecze reprezentacji LZS-ów. Dostałem się do reprezentacji LZS-ów województwa koszalińskiego. Graliśmy z Poznaniem i wtedy zauważył mnie Michał Matyas. Zacząłem jeździć na obozy kadry juniorów. Powołanych było wielu, na każdym kolejnym ktoś odpadał. Dostałem się do czterdziestki najlepszych trenujących w Szczyrku, do dwudziestki też się załapałem i tym sposobem zostałem prawdziwym kadrowiczem.

Ale kiedy grałem nad morzem, nigdy bym nie przypuszczał, że zostanę prawdziwym piłkarzem. Nie mam już z kim w Chropaczowie wspominać tamte czasy. Wszyscy pomarli...

Jak to się stało, że znad morza trafił Pan do Górnika?

- Po mistrzostwach juniorów na Węgrzech, gdzie zagrałem tylko w jednym meczu, bo miałem kontuzję, postanowiłem wrócić na Śląsk. Pojechałem do Karlina pożegnać się i pozałatwiać wszystkie sprawy. Kiedy wróciłem, chcieli mnie Ruch Chorzów, Naprzód Lipiny i Górnik Zabrze. Już nawet byłem na treningu w Ruchu, ale wtedy działacze Górnika zjawili się u mnie w domu, błyskawicznie pozałatwiali wszystkie formalności, więc zacząłem grać w Zabrzu. Za ten transfer dostałem nowe ubranie - garnitur i buty. To był 1956 rok, pierwszy sezon Górnika w ekstraklasie. A rok później zrobiliśmy pierwsze mistrzostwo Polski.

Od razu, jeszcze jako nastolatek, grał Pan w Górniku w pierwszym składzie.

- Tak było. Zespół był wtedy systematycznie wzmacniany. Rok później przyszli choćby Pohl z Kowalem, którzy wcześniej grali w CWKS-ie. Właśnie z Pohlem grało mi się najlepiej. Ernest potrafił dobrze rozegrać piłkę, potrafił wykorzystać moją szybkość, dobrze mi podać.

Zawsze grał Pan na lewym skrzydle?

- Zawsze. W Górniku czasem zdarzało się, że wystąpiłem na półlewym [inaczej lewy łącznik, w pięcioosobowym ataku pozycja między środkowym napastnikiem a lewoskrzydłowym - przyp. aut.]. Na skrzydle grało się wtedy podobnie jak dziś, zdarzało mi się cofnąć po piłkę pod własną bramkę. Dostawałem ją od bramkarza (najpierw od Kaczmarczyka i Machnika, potem od Kostki i Gomoli) i akcje szły. Dużo zdrowia to kosztowało, ale kondycję się wtedy miało (uśmiech).

Zdarzały się Panu niecodzienne gole. W 1956 roku w meczu z Polonią Bydgoszcz strzelił Pan bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego, a w 1957 w spotkaniu z Zagłębiem Sosnowiec trafił Pan już w szóstej sekundzie!

- Skoro Pan tak mówi, to pewnie tak było... Widocznie tak szybko strzeliłem, że już tego nie pamiętam (śmiech). Minęło ponad pół wieku... Pamiętam za to gola z ŁKS-em w 1960 roku. Żeniłem się wtedy i z tej okazji koledzy wyjątkowo dali mi strzelić z karnego. Ze ślubu pojechaliśmy na mecz, a potem wróciliśmy do Chropaczowa na zabawę. Koledzy z drużyny wnosili mnie do mieszkania rękach (śmiech).

Grając w Górniku, miał Pan okazję zmierzyć się ze sławnymi drużynami w europejskich pucharach. Jak wrażenia?

- Najbardziej z tych meczów zapamiętałem fakt, że nie mieliśmy dużej wyrównanej kadry tak jak tamte drużyny. Nie było dobrych rezerwowych, musieliśmy grać tym, co było. No i szczęścia nie mieliśmy. W 1964 roku graliśmy z Duklą Praga. Potrzebny był trzeci mecz w Duisburgu. Losowanie było, Stasiek Oślizło stał ze zwieszoną głową i od razu wiedzieliśmy, że możemy iść do szatni. A potem Dukla grała z Realem. Wyobraża Pan sobie, co to byłby za szał, gdyby wtedy Real przyjechał do Polski?!

Prawie dziesięć lat grał Pan w reprezentacji.

- Trochę meczów się uzbierało, choć przecież konkurencja w kadrze wśród lewoskrzydłowych była silna. Faber, Baszkiewicz... Pamiętam wyjazd na igrzyska w Rzymie w 1960 roku. Zaczęło się świetnie. Wygraliśmy z Tunezją 6:1, Pohl strzelił pięć bramek. Z Danią to był mecz na jedną bramkę. Ernest już bramkarza minął i za słupek zajechał... Ja pięć minut przed końcem byłem sam na sam i nic z tego nie wyszło, też nie strzeliłem. Przegraliśmy 1:2 po golu straconym w samej końcówce. Potem jeszcze graliśmy z Argentyną, ale byliśmy podłamani i wiadomo było, że nic nie zdziałamy.

Ale reprezentacyjną przygodę zaczął Pan trzy lata wcześniej i już w drugim meczu zagrał Pan w jednym z najbardziej legendarnych spotkań w historii polskiej piłki.

- W 1957 roku na Stadionie Śląskim spotkaliśmy się ze Związkiem Radzieckim. Byłem najmłodszy w tej drużynie. Przed spotkaniem było tradycyjne zebranie sztabu trenerskiego, ustalanie składu. Miał zagrać Baszkiewicz, bardzo dobry lewoskrzydłowy Gwardii Warszawa. Przyjąłem to bez żalu, Baszkiewicz był w dobrej formie, a ja miałem dopiero 19 lat. Pamiętam, że na zgrupowaniu spokojnie grałem w karty. Nazajutrz śniadanie, pogadanka i nagle bomba. Selekcjoner Henryk Reyman decyduje po naradzie, że jednak ja wyjdę na boisko w pierwszym składzie. Lentner na lewym! Było to dla mnie przeżycie: w ostatnią noc przed meczem spać nie mogłem! Przed spotkaniem mieliśmy jeszcze spotkanie z działaczami partyjnymi. Obiecywali nam, że jak wygramy, to dostaniemy ogromne premie. Łatwo złote góry obiecywali, bo nikt nie wierzył, że to możliwe (śmiech). Potem okazało się, że były to obietnice bez pokrycia. A sam mecz? Najbardziej pamiętam przede wszystkim atmosferę. Ten niesamowity, wypełniony do ostatniego miejsca stadion do dziś stoi mi przed oczami. I te dwa gole Gerarda Cieślika...

Parę goli w reprezentacji Pan strzelił. Pamięta Pan bramkę z Francją?

- Oj tak, była... nietypowa. Wtedy Francja była trzecią drużyną świata, u rywali grał m.in. Raymond Kopa. Wygraliśmy na Parc de Princes 3:1, strzeliłem drugiego gola. Pamiętam, bo... prawą nogą (śmiech). Wszyscy zawsze podkreślali, że jestem lewonożny, więc do dziś nie wiem, jak to zrobiłem (śmiech). Innego gola strzeliłem Schrojfowi w meczu Czechosłowacją w Bratysławie. Oni parę miesięcy wcześniej zdobyli wicemistrzostwo świata. Przegraliśmy 1:3, a ja pokonałem go strzałem głową.

Kontuzje Pana omijały.

- Do czasu. W 1967 roku miałem poważny i bolesny uraz - zapalenie nerwu kulszowego. Wydawało się, że będę musiał w ogóle skończyć grę! Cierpiałem, nie mogłem w ogóle chodzić.... Byłem na oględzinach w szpitalu górniczym. Chcieli mi zrobić punkcję do kręgosłupa, ale się nie zgodziłem, więc wypisali mnie do domu. Byłem w takim stanie, że w ogóle nie marzyłem o graniu, marzyłem, żeby chodzić. Działacze Górnika zaproponowali mi, żebm pojechał do ośrodka w Krowiarkach niedaleko Raciborza. Pojechałem i byłem w szoku: lekarz, który widział mnie tam pierwszy raz w życiu, stwierdził, że nie widzi przeszkód, żebym za cztery, pięć miesięcy nie tylko chodził, ale grał w piłkę! Spędziłem tam cztery miesiące, dostawałem bardzo bolesne, sprowadzane specjalnie dla mnie zastrzyki. W Krowiarkach wiedzieli, co robią, leczyła się tam cała reprezentacja lekkoatletów. Dobrze pamiętam chwilę, kiedy żona przyjechała mnie odwiedzić, a ja na spacerze byłem, sam do niej podszedłem! Ale to radość wtedy była... Potem zacząłem powoli biegać, lekarze puścili mnie do domu. Wkrótce znów zacząłem kopać piłkę! Jeszcze załapałem się z Górnikiem na amerykańskie tournée.

Nie trzeba było na nie jechać...

- Kto to wiedział... W Kolumbii trenowaliśmy w parku. Akurat było po deszczu, ślisko, mokro. Minąłem Gomolę, a on się poślizgnął i całym ciałem runął na moją lewą nogę. Okazało się, że złamana. Leżałem w kolumbijskim szpitalu przez miesiąc. potem mnie jeszcze rodzina wzięła. Sam, bo koledzy pojechali dalej na tournée do innych krajów. Zdążyłem ich jeszcze złapać na Florydzie, wracaliśmy już razem. Na miejscu lekarze zrobili mi prześwietlenie, okazało się, że noga była źle złożona, źle się zrosła. Chcieli mi ją łamać, ale się nie zgodziłem. Noga bolała, a w dodatku jak wróciłem z tej Ameryki Południowej, to już na nowo kondycji nie potrafiłem złapać. Z tą nogą jeszcze bym dał radę, ale już nie potrafiłem biegać, to było niesamowite. Strasznie szybko się męczyłem. Zrobiłem zryw i od razu miałem dość. Trener Kalocsay mi podziękował. Jeszcze przez rok byłem w Górniku Wesoła, ale to nie było już granie...

Nie przyszło mi do głowy, że już wtedy miałem coś z sercem. Dopiero po latach to wyszło. Na stałe do Niemiec wyjechaliśmy w 1988 roku, próbowałem tam grać w oldbojach, próbowałem jeździć na rowerze, ale się nie dało. Jeden zawał, po trzech miesiącach drugi... Kiedy mówiłem lekarzom, że byłem wyczynowym piłkarzem, to się za głowę łapali.

Tradycje piłkarskie w rodzinie Lentnerów są kontynuowane?

- Mam syna, córkę i dwóch wnuków. Jeden z nich, Sebastian Lentner, w zeszłym roku grał nawet w reprezentacji Berlina w swojej kategorii wiekowej. Ma 16 lat i występuje w klubie Hertha 03 Zehlendorf [grali tam m.in. Pierre Littbarski i Christian Ziege - przyp. aut.]. Jest utalentowany, ale gra na innej pozycji niż dziadek. Jest pomocnikiem. Miał przerwę, bo na sali gimnastycznej zderzył się z jakąś dziewczyną i zerwał wiązadła. Długo się leczył, ale lekarze powiedzieli, że ma wysportowany młody organizm, w efekcie znów trenuje. Potrafi mówić po polsku, a przynajmniej rozumie. Prosił mnie niedawno, żebym z Polski przywiózł mu kubek z herbem Górnika Zabrze (uśmiech).

Jak się Panu podoba obecny Górnik?

- Ten zespół na pewno jest lepszy, niż był w zeszłym roku. Śledzę ich grę i uważam, że mają potencjał i coś może być z tych piłkarzy. Ale w polskiej lidze najbardziej podoba mi się ostatnio Mierzejewski z Polonii Warszawa. Ekstrazawodnik!

A kto jest dziś najlepszym lewoskrzydłowym świata?

- Arjen Robben. To on zapewnił Bayernowi mistrzostwo. Nie widzę lepszego.

Roman Lentner

ur. 15 grudnia 1937 roku w Chropaczowie

Kluby: Czarni Chropaczów (1947-53), LZS Karlino (53-56), Czarni Chropaczów (56), Górnik Zabrze (56-69), GKS Wesoła (69-70)

Reprezentacja: 32 mecze, 7 goli (w latach 1957-66)

Sukcesy: ośmiokrotny mistrz Polski, trzykrotny zdobywca Pucharu Polski. Wszystkie sukcesy z Górnikiem.