Był 29 września 1994 roku, ŁKS grał u siebie z FC Porto w pierwszej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów. Po bramce Ljubinko Drulovicia z 45. minuty przegrał z faworyzowanym rywalem 0:1 i odpadł z dalszej rywalizacji po 0:3 w dwumeczu, ale w historii klubu ta data jest o tyle istotna, że pierwszy raz na stadion przy al. Unii przyszedł wówczas Antoni Ptak.
Jak głosi wieść gminna - czyli nikt tego nie widział, ale wszyscy to wiedzą - portierzy nie chcieli go wtedy wpuścić do budynku klubowego, bo nie bardzo było wiadomo, kim jest.
On sam przyznawał później, że nigdy specjalnie się futbolem nie interesował. Na mecze nie chodził, oglądać piłki w TV nie miał czasu. Ale będący na skraju bankructwa ŁKS go potrzebował. Działacze klubu przy wsparciu samorządowców przekonali 42-letniego wówczas biznesmena, że warto się zaangażować. Ptak został właścicielem klubu kilka dni przed wspomnianym meczem z Porto i tak do świata polskiej piłki weszła jedna z najbardziej charakterystycznych osobowości przełomu wieków.
W piłkarskiej sekcji Łódzkiego Klubu Sportowego początek lat 90. był czasem kryzysu. Na skutek transformacji ustrojowej, a co za tym idzie - otwarciu gospodarki na inne tańsze rynki, upadł przemysł włókienniczy, od lat jedyny fundament zasobności miasta. Demokratycznie już wybierane władze Łodzi zawsze były bardziej zajęte partyjno-politycznymi przepychankami. Nikt nie miał głowy do myślenia o sporcie, a co dopiero do finansowania go. Ale prawda była też inna. To najbliżsi okradali ŁKS. Bardzo szybko znaleźli się cwaniacy, którzy zauważyli, że kapitalizm to nie tylko wolny rynek, lecz także wolna amerykanka.
Symbolem rabunkowej gospodarki w klubie z Łodzi stała się sprzedaż Jacka Ziobera do francuskiego Montpellier w 1990 r. Transakcja była rekordowa w polskim w futbolu, minimalnie przebiła osiągnięcie sprzed ośmiu lat, kiedy to Juventus Turyn zapłacił za Zbigniewa Bońka 1,8 mln dolarów. Za 25-letniego Ziobera udało się utargować 1,82 mln dolarów. Tyle że lwia część pieniędzy znalazła się w prywatnych kieszeniach transferowych pośredników. Oczywiście była to tajemnica poliszynela, mówiła o niej cała piłkarska Łódź, mimo że nikt nikogo za rękę pełną pieniędzy nie złapał. Bo też i nikt złapać nie chciał.
Władze klubu zmieniały się w tych latach często, ale trzeba przyznać, że zawsze doskonale zdawano sobie sprawę, że aby wyjąć, trzeba najpierw włożyć. Działacze przede wszystkim kombinowali więc, jak zdobyć fundusze, bo to był warunek konieczny, jeśli się chciało w przyszłości mieć zyski. Ale kiedy tylko trafiała się okazja, sprzedawano graczy bez litości. Naturalnie jeszcze wówczas głównie w Polsce, z tym że ruch w interesie oznaczał możliwość indywidualnego zarobku.
Nikt nie widział zagrożenia, które wisiało nad ŁKS, i które po niemal dekadzie drenowania klubowej kasy po prostu na łodzian spadło.
A trzeba wiedzieć, że klub miał wtedy całkiem mocną ekipę. Tyle że czas niezłych wyników rozpoczął się od skandalu. W sezonie 1992/93 w polskiej ekstraklasie obowiązywał przepis dający - przy równej liczbie punktów - wyższe miejsce w tabeli ekipie, która miała lepszą różnicę bramek. Ponieważ właśnie tak było po przedostatniej kolejce, na zakończenie sezonu kibice dostali bezczelnie ustawione antywidowiska. Legia Warszawa wygrała z Wisłą w Krakowie 6:0, a ŁKS w Łodzi z Olimpią Poznań - 7:1. PZPN odebrał obu klubom tytuły i awanse do europejskich pucharów.
Rok później łodzianie zajęli w lidze czwartą pozycję, ale ponieważ mistrzostwo zdobyła Legia, z którą przegrali w finale Pucharu Polski, w nagrodę czekał ich start w Pucharze Zdobywców Pucharów i wspomniany dwumecz z faworyzowanym FC Porto. ŁKS go przegrał, ale ze względu na przyjście do klubu Ptaka wygrał wówczas kilka lat jasnej przyszłości.
W tych szalonych dla biznesu latach 90. futbolowi działacze, którzy zawsze byli niezwykle sprytni, zrozumieli, że ktoś, kto potrafi ekspresowo się dorobić, może pomóc klubowi, im samym przy okazji, no i naturalnie sobie. Piłka wydawała się rajem, w którym pieniądz mnoży się właściwie sam. W całej Polsce trwały więc podchody, spośród nowobogackich co rusz wyławiano skłonnych do zainwestowania w futbol.
Antoni Ptak był wtedy mało znanym przedsiębiorcą z Piotrkowa Trybunalskiego. Zaczynał w ogrodnictwie, później miał hurtownie spożywcze. Jedno jest pewne - nie należał do tych biznesmenów, o których mówi się, że pierwszy milion kradną albo dostają w spadku, no a później już jakoś idzie.
Ptak latami harował do nieprzytomności, do wszystkiego doszedł ciężką pracą i wyrzeczeniami. Aż w 1993 roku przyszedł mu do głowy pomysł równie genialny, co ustawiający go do końca życia. Mocno ryzykował, ale udało się i opłaciło. Już dwa lata później Polski Klub Biznesu, a więc instytucja wielce szacowna, obwołał go Biznesmenem Roku. Na stałe też wskoczył na listy najbogatszych Polaków, najwyżej był na niej na szóstym miejscu.
Na czym polegał jego pomysł? W Tuszynie i Głuchowie, miasteczkach w połowie drogi z Łodzi do Piotrkowa, istniały wtedy olbrzymie bazary z ciuchami. Właściciele małych warsztatów włókienniczych z całego województwa handlowali tam produkowanymi przez siebie towarami, których nigdzie indziej sprzedać już nie mogli, bo ich własne państwo oraz zagraniczne rynki odwróciły się od branży. Na zakupy przyjeżdżała tam między innymi cała postsowiecka część Europy, pozbawiona nagle u siebie dostaw tanich i dobrych łódzkich materiałów. Biznes się kręcił jak szalony.
Ale bazary w Tuszynie i Głuchowie przypominały wiejskie targowiska sprzed wieków, i to te z krajów afrykańskich. Towar rozkładany na ziemi, ścisk, brud, smród. Dowolny inspektor BHP umarłby tam z przerażenia.
Co zrobił Ptak? Otóż kupił olbrzymie połacie ziemi kilka kilometrów dalej, w miasteczku Rzgów. I postawił tam gigantyczne hale podzielone w środku na boksy, z ogromnymi parkingami na zewnątrz. Handlarze z Tuszyna i Głuchowa szybko i gremialnie się tam przenieśli i od tej pory księgowa Centrum Handlowego "Ptak" - bo taką niezbyt wyszukaną nazwę wymyślono dla nowego imperium - tylko podliczała rosnące lawinowo zyski za wynajem miejsc do handlowania.
Tak jest zresztą do tej pory, centrum rozrosło się co najmniej kilkukrotnie, zajmuje setki hektarów już po obu stronach dwupasmowej drogi, a o rozmachu właściciela niech świadczy fakt, że za własne pieniądze zbudował tunel pod trasą, by klienci szybciej i łatwiej mogli dostać się do najdalszych zakamarków imperium. A to przecież tylko jedno z rozsianych po całej Polsce olbrzymich centrów Ptaka.
I właśnie wtedy, w 1994 roku, do Ptaka przyszli działacze stojącego na skraju bankructwa ŁKS. W rozmowach brali też udział reprezentanci władz Łodzi, co zresztą paradoksalnie w poważny sposób zaważyło na rejteradzie biznesmena z klubu nieco ponad pięć lat później.
Biznesmen może nie znał się na piłce, ale od początku postawił sprawę jasno. Nie chciał być beztroskim sponsorem, co to rzuca w szatni bańkę na parapet i mówi: mata, bawta się. Zawsze lubił wiedzieć, jak wydawane są jego pieniądze.
Dlatego po dogadaniu szczegółów przejął całkowite rządy w klubie. A ponieważ zdawał sobie sprawę, że o futbolu nie wie za dużo, szybko stworzył grupę umyślnych, którzy - przynajmniej w jego mniemaniu - mieli fachowo doglądać interesu. Sam postanowił mianować się nadszefem.
W klubie nie widziano go przesadnie często, każdy wjazd na stadion przy al. Unii jego jasnego lexusa LS 400 budził niemal sensację. Po pierwsze - od razu wiadomo było, że coś się dzieje, po drugie - mało kto widywał wtedy takie auta, a co dopiero mówić o posiadaniu.
Na meczach Ptak naturalnie się pojawiał, ale w tygodniu bardziej pochłaniał go Rzgów. Nic dziwnego, tam zarabiał kasę, w klubie - jak się szybko okazało - raczej tylko ją topił. Sam zresztą mawiał w wywiadach, że na futbolu nie da się zarobić, ale z drugiej strony sprzedał w swojej karierze dobrodzieja tylu graczy, że kto wie, czy przynajmniej nie wyszedł na zero. Prawdy nie poznamy nigdy.
Na początek nowy właściciel spłacił wszystkie długi klubu i zaczęło się granie. ŁKS pod rządami Ptaka na dobre stał się zespołem z czołówki polskiej ligowej tabeli. W trzech kolejnych sezonach zajął miejsca: siódme, czwarte, szóste. Aż przyszły rozgrywki 1997/98.
Wówczas na najwyższych klubowych szczeblach podjęto decyzję: atakujemy szczyt. Teraz albo nigdy. Znakomitą okazją było 90-lecie klubu, a także 40. rocznica zdobycia jedynego mistrzostwa Polski. Koniec końców tytuł udało się zdobyć, ale później im więcej upływało czasu, a na jaw wychodziło więcej faktów, tym blask sukcesu bladł. I tu zaczyna się wątek korupcyjny, niemożliwy do uniknięcia, jeśli zajmujemy się polską piłką nożną przełomu tysiącleci.
Zacznijmy od tego, że w latach 90. "Fryzjer" był jeszcze mocno lokalną antygwiazdą, która mogła ustawiać mecze co najwyżej w swojej Puszczy Noteckiej. Nie oznacza to jednak, że dopóki nie stał się hersztem ogólnokrajowego systemu, w polskim futbolu nie grano znaczonymi kartami.
To jasne, że grano od lat, można jedynie przewrotnie powiedzieć, że korupcja była... bardziej sprawiedliwa. W znaczeniu powszechności.
Każdy mógł kupić mecz z każdym, nie było jeszcze mafii, która nadzorowała całe rozgrywki i reglamentowała dostęp do lewych zwycięstw w zależności od aktualnych fryzjerskich potrzeb. Mówiąc najkrócej, było jak w "Wielkim Szu" przy karcianym stole: "Graliśmy uczciwie. Ty oszukiwałeś, ja oszukiwałem. Wygrał lepszy".
W 2003 r. "Fakt" wydrukował wywiad z Tomaszem Cebulą, napastnikiem mistrzowskiego ŁKS sprzed pięciu lat. Owszem, niby istnieją bardziej wiarygodne źródła, ale słowa mimo wszystko szokowały:
- Oczywiście nie obyło się bez kupowania meczów. Sam brałem udział w jednym takim zdarzeniu. (...) Zadzwoniliśmy do jednego z piłkarzy KSZO i szybko uzgodniliśmy sumę, za którą pozwolą nam wygrać. Za zwycięstwo 1:0 zapłaciliśmy 100 tysięcy złotych - wyznał Cebula.
W Łodzi krążyły w tamtych latach opowieści, jak to jednemu z zaufanych pracowników Ptaka publicznie wypadły z kieszeni pieniądze przeznaczone na kupno meczu. Najśmieszniejsze było zaś to, że rzecz wydarzyła się... już po tym meczu, który zresztą łodzianie wygrali.
Tak czy inaczej czasy były takie, że bez podpierania się nie mogło być mowy o sukcesach. Zbyt wielu było chętnych, zbyt chore mieli ambicje.
Najważniejsze pytanie brzmi: czy Ptak wiedział o procederze?
Jedni powiedzą, że musiał, bo nie da rady ustawić całego sezonu bez udziału jedynego dostawcy gotówki. Nawet gdyby założyć, że piłkarze sami składali się na łapówki, byłoby to nie do ukrycia przed właścicielem. A więc Ptak co najmniej tolerował kupowanie meczów.
Inni będą zdania, że ŁKS miał wówczas na tyle mocną ekipę, że nie było potrzeby nieuczciwie się wspomagać, a ewentualne ustawienie kilku meczów było ostatecznością i nie wpłynęło w istotny sposób na sukces. To i tak były niewinne igraszki w porównaniu z aferą korupcyjną w polskiej piłce, która wybuchła w 2004 r. i w której skazano niemal pół setki osób. I nie ma znaczenia stan wiedzy Ptaka.
On sam zawsze zaprzeczał, że maczał palce w korupcji. Warto też zauważyć, że nigdy nie postawiono mu zarzutów w związku z aferą korupcyjną.
Ale zaraz, zaraz - zauważą przytomni. Przecież Dawid Ptak, syn Antoniego, został oskarżony o ustawienie 27 meczów Pogoni Szczecin w latach 2003-05 (był wtedy prezesem klubu), a później skazany na więzienie w zawieszeniu. A Ptak senior był wówczas akcjonariuszem Pogoni.
OK, tyle że w takim personalnym układzie mogą być jeszcze większe wątpliwości niż w ŁKS co do jego domniemanego udziału w procederze.
A w jaki sposób Ptak w ogóle wylądował w Szczecinie? Kiedy Tomasz Cebula demaskował okoliczności mistrzostwa ŁKS, nadszefa dawno już w Łodzi nie było.
Dlaczego Ptak zostawił ŁKS? Jak to zazwyczaj bywa, bogaty, ale i dyktatorski w sensie niepodzielności władzy sponsor bardzo szybko skonfliktował się z tą częścią fanów, którzy - nie wiedzieć czemu - uważają, że tylko oni są prawdziwymi kibicami, a klub należy właściwie do nich. Przecież to oni są klubem, nie piłkarze, trenerzy i działacze, nie wspominając już o pozostałych bywalcach trybun.
Inna sprawa, że sam Ptak dał im mocne argumenty. Zaczęło się od zmiany nazwy klubu. Do tej pory do słynnych trzech liter nikt nigdy w Łodzi nie śmiał dodawać nawet nazwy miasta, bo to byłaby profanacja - ŁKS z miastem to może sobie być w Łomży, tu jest po prostu ŁKS.
A tymczasem nowy właściciel założył spółkę SPN ŁKS-Ptak SSA i zażądał, by we wszystkich piłkarskich ewidencjach tak właśnie klub określano. Mało tego, na koszulkach zawodników świętą dla sympatyków tzw. przeplatankę zastąpiło logo CH Ptak.
Marketingowo krok oczywiście zrozumiały, wręcz niezbędny, ale dla kibicowskiego rozumu - nie do pojęcia.
Przy okazji - dużo lepszy był inny pomysł. Po wejściu do ŁKS strategicznego sponsora, potentata na rynku materiałów budowlanych, znanej łódzkiej firmy Atlas, piłkarze... ogolili głowy na łyso, co miało symbolizować, że kleje i zaprawy produkowane przez firmę dają efekt najlepszej gładzi na świecie. Wtedy mówiono o tym nie tylko w Polsce, a i dziś cały internet żyłby tematem co najmniej 20 minut.
Dopóki były sukcesy na boisku, szalikowcy powstrzymywali się od wyrazistych protestów, później jednak zaczęła się jazda bez trzymanki. Właściciela klubu dosłownie mieszano z błotem. W końcu doszło do tego, że PZPN przysolił klubowi karę za wywieszony przez fanów transparent: "Ptaszysko k***isko won na wysypisko".
Paradoks polegał na tym, że Ptak sam musiał zapłacić za to, że był obrażany, wszak to on trzymał rękę na klubowej kasie.
Drugim powodem, dla którego Ptak stracił serce do ŁKS, była działalność polityków. A raczej brak działalności. Jak to zwykle bywa, zmienione w 1998 r. władze miasta nie miały zamiaru podtrzymywać sukcesów poprzedników z innej opcji i niemal nie zauważały potrzeb klubu i problemów właściciela.
Zresztą nie ma co kryć, że Ptak zawsze był parweniuszem dla łódzkich polityków. Mieli go za faceta z zewnątrz, nieco narwanego, takiego, co to może i ma gruby portfel, ale do niczego nie jest im potrzebny. On z kolei bratał się tylko z tą władzą, dzięki której mógł zarobić więcej. Nieprzypadkowo w 2006 r. został Honorowym Obywatelem Gminy Rzgów. Poza tym także wyniki osłabiały zapał dobrodzieja. Rok po zdobyciu tytułu ŁKS omal nie osunął się w drugoligową czeluść, by w roku 2000 już tego dokonać.
Ptak wytrzymał w Łodzi jeszcze pół roku. Powoli miał wszystkiego dosyć. Docierało do niego, że futbol to jednak kosztowna zabawka. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie postanowił zmienić formy działania.
Już w czasach sponsorowania ŁKS kupił sobie na przystawkę klub z rodzinnego miasta - Piotrcovię. A kiedy skończył z klubem z Łodzi, na poważnie w nią zainwestował.
Błąkający się po czwartoligowych peryferiach zespół dochrapał się awansu aż na zaplecze ekstraklasy, mało tego - przed rundą wiosenną sezonu 2002/03 w Piotrcovii odgrażano się, że za pół roku klub wskoczy na najwyższy szczebel.
W tym celu Ptak wykonał pokerowy ruch. Otóż na trenerskim stołku posadził samego Franciszka Smudę, który do tej pory miał w CV wyłącznie największe polskie kluby!
A Smuda, jak to on, natychmiast skusił graczy, których zawsze lubił, i którzy zawsze szli za nim jak w ogień. Do Piotrcovii przyszły takie asy jak Tomasz Łapiński, Sławomir Majak, Rafał Grzelak i uznany już wówczas na polskim piłkarskim rynku Brazylijczyk Sergio Batata.
Iluzja trwała 90 minut. W pierwszym wiosennym meczu Piotrcovia poległa 0:4 w Gdyni z Arką, po czym z hukiem wyleciał Smuda, a drużyna poszła w rozsypkę. Piotrcovia skończyła sezon na 10. miejscu i stała się w efekcie... kolejnym porzuconym klubowym dzieckiem Ptaka, który w Piotrkowie zostawił po sobie nie tyle spaloną ziemię, ile rozebrany stadion. Po przeniesieniu zespołu do Szczecina należące już wtedy do Ptaka tereny sportowe zaczęto przekształcać w kolejne centrum handlowe.
Ale z czegoś jeszcze zapamiętano w Piotrkowie Ptaka. To tam zaczęło się coś, o czym potem głośno było w całej Polsce. Jesienią 1996 roku - jeszcze gdy szefował ŁKS, ale już angażował się w Piotrcovię - biznesmen wpadł na pomysł wyławiania młodych talentów w Brazylii, ojczyźnie najlepszych piłkarzy świata. Niemiecki menedżer Werner Helleckes pokazał Ptakowi, jak ich pozyskać. Polecieli do Belo Horizonte i po kilku dniach wrócili z grupą 17 piłkarzy. Najmłodszy nie miał nawet 16 lat, najstarszy zbliżał się do 19. urodzin. Wcześniej trenowali w Gremio Alibio de Melo, juniorskiej filii Cruzeiro Belo Horizonte.
Motywacja była i sportowa, i biznesowa. Ptak przyznawał, że najlepiej byłoby, gdyby po kilku latach całą siedemnastkę sprzedał za grube dolary do lig zachodniej Europy, ale do tego nigdy nie doszło. Jego współpracownicy o skautingu mieli niewiele pojęcia. Pierwszy mecz Brazylijczycy rozegrali z juniorami ŁKS. Przegrali 1:4. Później był wygrany 5:1 sparing z trzecioligowym Orłem Jagiellonią Tuszyn i porażka 1:2 z Piotrcovią. - Spokojnie, dajmy im kilka miesięcy. Niech się trawa zazieleni – mówiono w klubie.
Ale nic się nie zazieleniło, sprowadzanie młodych piłkarzy z Brazylii nie zmieniło się w kwitnący biznes. Największą karierę z grona nastolatków, którzy przyjechali do Polski pod koniec lat 90., zrobili Sergio Batata i Julcimar, którzy na przełomie wieków reprezentowali kilka klubów ekstraklasy. Po tych pierwszych Brazylijczykach sprowadzanych przez Ptaka zostało jednak o wiele więcej anegdot niż futbolowych popisów.
W Piotrkowie przyjezdnych kwaterowano w przystadionowym internacie. Jak wspominali pracownicy obiektu, chłopcy z Ameryki Południowej traktowali pokoje jak cele w zakładach karnych. Tzn. na przykład wypróżniali się w pomieszczeniach, w których spali. A ponieważ nie mieli więziennych kubłów, robili to na podłogę. Z czasem na połamane meble i zniszczone sprzęty nikt z obsługi już nie zwracał uwagi.
Dziś brzmi to jak bajka dla niegrzecznych piłkarzy, ale dzięki obowiązującym w tamtych latach przepisom Ptak latem 2003 r. mógł zgodnie z prawem wycofać Piotrcovię z rozgrywek, a licencję na występy w II lidze przepisać na inny klub. Rozmawiało z nim kilka miast, w końcu zdecydował się na Pogoń. W kolejnym klubowym wianie przeniósł do Szczecina także pieniądze oraz armię Brazylijczyków. Kolejną armię, bo na pierwszej grupie Ptak się nie zatrzymał.
Jak już wiecie, zarządzanie futbolem oddał w Pogoni synowi; sam nie tyle sterował, ile obserwował sytuację z tylnego fotela. Opłaciło się o tyle, że w sezonie 2003/04 Pogoń wygrała drugoligowe rozgrywki.
Kolejne dwa sezony szczecinianie spędzili w ekstraklasie, ale bez jakichkolwiek sukcesów, po czym wiosną 2007 r. z hukiem spadli z ostatniego miejsca do II ligi; wygrali raptem trzy z 30 meczów. Głośno o klubie było w tych latach właściwie tylko raz, kiedy wiosną 2006 r. pierwszy raz w dziejach polskiego futbolu klub wystawił w meczu ekstraklasy jedenastkę bez ani jednego Polaka - słowacki bramkarz i 10 Brazylijczyków nie dali rady GKS Bełchatów, przegrali 0:2.
Ale to właśnie w tamtym sezonie 2005/06 z ust Ptaka padły słowa, które najlepiej charakteryzowały jego ówczesne podejście: "Pogoń będzie brazylijska albo żadna".
Wspomniany syn Antoniego, Dawid Ptak, sprowadził do zespołu ponad 20 zawodników z Brazylii, a gdyby abstrakcji było mało, to zespół na co dzień trenował w oddalonym o 500 km od Szczecina Gutowie Małym w województwie łódzkim, gdzie zbudowano ośrodek szkoleniowy. Na mecz u siebie piłkarze Pogoni podróżowali ponad pół dnia.
- Mówiliśmy mu, że nic z tego nie będzie, ale nie słuchał. Nie da się przeszczepić brazylijskiej piłki do Polski w skali jeden do jednego - wspominał po latach Batata. I wyśmiewał brazylijski skauting ordynowany przez Ptaka. - Jego człowiek chodził na mecze jakichś amatorów. Gość myślał, że ktoś jest dobry, bo strzelił ładną bramkę albo zaliczył udane dalekie podanie. Nieważne, że mogło mu wyjść pierwszy raz od dziesięciu lat. A on podchodził i proponował wyjazd. Siedmiu czy ośmiu w ogóle się nie nadawało. Musieli czuć się, jakby wygrali na loterii. Przylecieli do Polski, dostali niezłą kasę. Facet, który ich sprowadzał, w ogóle nie znał się na piłce. Mecze oglądał co najwyżej w telewizji
Po spadku Pogoni w 2007 roku Ptak powiedział "pas" i oficjalnie rozstał się z polskim futbolem. Owszem, był jeszcze później wielokrotnie z nim kojarzony, media na wyścigi opisywały, jaki będzie następny klub, w który zainwestuje, ale były to tylko spekulacje.
72-letni dziś Antoni Ptak jest obywatelem świata. Z niezliczonych posiadłości na Florydzie, we Francji i Niemczech dogląda interesów i chyba już nie w głowie mu futbol.