Wiemy, co robi Dickson Choto. "Na pomoc nie mogę liczyć"

Konrad Ferszter
- Przyjechałem do Polski w grudniu, kiedy panowały siarczyste mrozy, sięgające minus 25 stopni. W tym samym czasie w Zimbabwe było 30 stopni na plusie. Byłem na skraju załamania i rezygnacji. Był moment, że chciałem wracać do domu. Boże, jak ja to wytrzymałem? - w rozmowie ze Sport.pl wspomina Dickson Choto, jeden z najbardziej rozpoznawalnych zawodników w historii ekstraklasy.

Dickson Choto przyjechał do Polski na początku 2001 r. Chociaż miał spędzić w niej kilka, maksymalnie kilkanaście miesięcy, został do końca kariery. Przez ponad 12 lat wystąpił w 167 meczach ekstraklasy, stając się jej legendą i Afrykańczykiem z największą liczbą meczów w naszej lidze.

Zobacz wideo

Pierwszy rok Choto spędził w Górniku Zabrze, skąd na sześć miesięcy trafił do Pogoni Szczecin. Na status legendy zapracował jednak w Legii Warszawa, w której spędził dekadę. Pochodzący z Zimbabwe środkowy obrońca zagrał dla klubu aż 209 razy, zdobył dwa mistrzostwa Polski i cztery krajowe puchary. 

Choto to czwarty zagraniczny piłkarz w historii Legii z największą liczbą występów. Pod tym względem wyprzedzają go jedynie Miroslav Radović (391), Inaki Astiz (273) oraz Aleksandar Vuković (239). W Warszawie był uwielbiany. Na boisku, gdzie zapracował na ksywkę "skała z Zimbabwe", z jednej strony wydawał się nieco ślamazarny, flegmatyczny, z drugiej - zawsze był twardy i nieustępliwy. Poza nim wiecznie uśmiechnięty, uwielbiający żarty i docinki.

- Już taki jestem, nie potrafię inaczej. Szkoda czasu na, jak to mówią w Polsce, fochy, na to, by być obrażonym czy złym. Życie jest za krótkie na takie zachowania. Ja nawet jak jestem wk*****ny, to po pięciu minutach już zapominam o sprawie i dalej się uśmiecham - mówił Choto blisko 11 lat temu w rozmowie z serwisem Legia.Net.

Od tamtej pory Choto udzielał się rzadko, dlatego postanowiliśmy sprawdzić, co słychać u jednej z najbardziej rozpoznawalnych postaci w historii ekstraklasy.

Konrad Ferszter: Czym dziś zajmuje się Dickson Choto?

Dickson Choto: Prowadzę biznesy w Zimbabwe, ale najbardziej skupiam się na akademii piłkarskiej, którą założyłem w 2007 r., kiedy jeszcze grałem i mieszkałem w Polsce. Najmłodszy rocznik w akademii to U-8, najstarszy U-19. Ten drugi gra nawet w drugiej lidze w Zimbabwe.

Akademia to twoje główne zajęcie?

- Wymaga ode mnie dużej uwagi, bo nie dość, że prowadzę ją sam, to warunki do pracy i rozwoju nie są łatwe. Chociaż trenujemy w stolicy Zimbabwe - Harare - a akademia liczy blisko 200 dzieci, to trudno tu o nawiązanie współpracy czy uzyskanie pomocy od miasta, czy kraju. Wszystko przez to, że nie jesteśmy bogatym państwem. Wiele rzeczy musiałem załatwić sam. Nawet te najprostsze jak piłki, stroje czy transport dla dzieci na treningi.

O boiskach nawet nie wspominam. Moim marzeniem jest zbudowanie chociaż jednego boiska o odpowiednim standardzie, ale sam nie jestem w stanie tego zrobić. Na pomoc, przynajmniej na razie, nie mogę liczyć. Dlatego nawiązałem współpracę z jedną ze szkół w Harare i to na jej obiektach trenujemy.

Czy któryś z adeptów twojej akademii może zrobić karierę podobną do twojej?

- Dzieciaki w Zimbabwe nie są mniej utalentowane od rówieśników z bardziej rozwiniętych krajów. Potrzebują jednak większych możliwości do rozwoju. Każdy z nich marzy o profesjonalnej karierze, ale większość z nich kończy z piłką wcześniej i nie dochodzi do ostatniego rocznika w akademii. Wszyscy wiedzą, że tylko nieliczni będą mieli szansę na zrobienie prawdziwej kariery. Robimy, co możemy, ale przy obecnych warunkach naprawdę nie jest łatwo.

Czy któryś z zawodników próbował już sił za granicą?

- Kiedy grałem jeszcze w Legii, na testy do Warszawy przyjechało dwóch zawodników z mojej akademii. Dla nich to była przede wszystkim wielka szansa, by poznać inny świat i zobaczyć inne warunki do treningu. Od tamtej pory nie wysłaliśmy nikogo do Europy, kilku zawodników było za to na testach w RPA. Ale starsi zawodnicy podpytują mnie o Polskę, bo znają moją historię. Byli jej ciekawi, tak samo jak mojej kariery. To ich inspiruje i motywuje, bo jestem przykładem, że można wyjechać i pograć w piłkę na dobrym poziomie. Ze swojej strony zrobię wszystko, by im pomóc. Rozmawiałem już z kilkoma osobami z Polski, mam nadzieję, że w niedługim czasie uda się nam nawiązać jakąś współpracę.

Może z Legią, która dysponuje dziś nowoczesną akademią?

- Widziałem ją, jest naprawdę imponująca. Warunki, jakie stworzono młodym zawodnikom, są perfekcyjne. Utrzymuję kontakt z Tomaszem Kiełbowiczem, który do dziś pracuje w Legii, więc może i tam w niedalekiej przyszłości znów pojawią się zawodnicy z mojej akademii. To byłoby spełnieniem moich marzeń. Piłkarz z akademii Dicksona w Legii. Brzmi fajnie, prawda? Ale chcę podkreślić jeszcze jedną rzecz: mnie nie chodzi tylko o to, by ułatwiać dzieciom drogę do zawodowstwa. Nawet jeśli nie zostaną piłkarzami, to chcę, by zostali dobrymi ludźmi. Nasz plan zakłada nie tylko kształcenie zawodników, ale też charakterów i dobrych zachowań.

Z kim, poza Kiełbowiczem, utrzymujesz jeszcze kontakt z byłej drużyny?

- Z Aleksandarem Vukoviciem, Miro Radoviciem czy Janem Muchą.

Śledzisz na bieżąco, co się dzieje w Legii?

- Nie tylko śledzę, ale i czasem oglądam jej mecze. Widziałem m.in. zwycięskie spotkanie z Aston Villą w Lidze Konferencji Europy. Oglądałem je z synem i byłem niesamowicie szczęśliwy i dumny. Czułem też dreszczyk emocji. Kiedy patrzyłem na stadion, słuchałem kibiców, zatęskniłem za tym wszystkim. Chociaż nie byłem w Warszawie już ponad 10 lat, to wciąż mogę powiedzieć o sobie, że jestem legionistą. Legia dała mi wiele, dlatego do dzisiaj bardzo dobrze wspominam tamte lata i wciąż kocham ten klub.

Jesienią Legia traciła sporo bramek. Przydałby się jej taki obrońca jak Dickson Choto w najlepszej formie...

- Gdybym tylko mógł stać się młodszy, bardzo chciałbym wrócić i pomóc! Niestety problemem byłby nie tylko wiek, ale i zdrowie. Przez lata gry w Legii przeszedłem kilka poważnych operacji, które do dziś dają o sobie znać. Ale gdyby w przyszłości Legia organizowała jakiś mecz oldbojów, to na pewno bym jej nie odmówił. Dobrym ustawieniem się na boisku mógłbym nadrobić inne braki. Nie zawiódłbym.

W Polsce spędziłeś ponad 12 lat. Kiedy przyjechałeś do nas pierwszy raz, byłeś niespełna 20-latkiem. Jak wspominasz początki w naszym kraju?

- Były cholernie trudne. Szczególnie z uwagi na pogodę. Przyjechałem do Polski w grudniu, kiedy panowały siarczyste mrozy, sięgające minus 25 stopni. W tym samym czasie w Zimbabwe było 30 stopni na plusie. Pierwszy obóz z Górnikiem mieliśmy w Wiśle, gdzie dużo biegaliśmy na mrozie. Dla mnie to było nie do pojęcia. Problemem była też liczba treningów. W Zimbabwe trenowałem maksymalnie raz dziennie. W Polsce standardem były co najmniej dwa treningi: rano bieganie, a potem ciężkie zajęcia w hali. Byłem na skraju załamania i rezygnacji. Był moment, że chciałem wracać do domu. Boże, jak ja to wytrzymałem?

No właśnie, jak?

- Musiałem pokazać charakter i się przystosować. Bardzo pomógł mi mój rodak Shingi Kawondera, który był wtedy w Górniku. Dzięki niemu nie tylko lepiej czułem się w drużynie, ale wytrzymałem też problemy z pogodą. To Kawondera powiedział mi, że w Polsce jest tak zimno tylko przez kilka miesięcy i że wiosny i lata bywają bardzo przyjemne.

Początki w Legii chyba nie były już tak trudne?

- Oczywiście, że nie! W Legii trafiłem do doświadczonej i pełnej twardych charakterów szatni. Ale też zostałem w niej świetnie przyjęty. Do dzisiaj jestem wdzięczny Kiełbowiczowi, Vukoviciowi czy Stanko Svitlicy, że byli dla mnie tak otwarci i ciepli. Pomogli mi też najbardziej doświadczeni piłkarze jak Jacek Zieliński czy Marek Jóźwiak. Oni pomagali mi nie tylko w szatni, ale i na boisku. Bardzo dużo się od nich nauczyłem. Dzięki nim wszystkim oraz kibicom, którzy byli dla mnie życzliwi, w klubie czułem się jak w domu.

Co najlepiej wspominasz po 10 latach w Legii?

- "Żyletę". Kiedyś myślałem, że to tylko trybuna na starym stadionie. Później zrozumiałem, że to ludzie, którzy tworzyli tę niepowtarzalną atmosferę. Ogłuszający doping, wspaniałe oprawy i to poczucie wsparcia już na zawsze będą ze mną. Kibice Legii są nieprawdopodobni. Nawet kiedy byliśmy w gorszej formie, sprawiali, że dawaliśmy z siebie więcej, niż mogliśmy się spodziewać. Dzięki kibicom w szczególny sposób wspominam też mistrzostwa Polski. Atmosfera na fetach po tytułach była niewiarygodna. W Zimbabwe nie chcieli mi uwierzyć, że Legia ma aż tylu oddanych, fanatycznych kibiców.

Kibice o tobie pamiętają?

- Z niektórymi wciąż utrzymuję kontakt przez Facebooka. Ciągle pytają mnie, kiedy przyjadę do Warszawy. Już kilka lat temu obiecałem, że w końcu tam wrócę. Chyba nie mam wyjścia i muszę spełnić tę obietnicę w tym roku.

Nie tęsknisz za Polską, za Warszawą, gdzie spędziłeś dużą część życia?

- Moje obecne życie sprawia mi dużo satysfakcji, ale fakty są takie, że Polsce, a w szczególności w Warszawie, spędziłem wiele wspaniałych lat. Chociaż od momentu wyjazdu z Legii nie byłem w Warszawie, to ta wciąż jest mi bardzo bliska. Urodziłem się w Zimbabwe, ale Polska to mój drugi dom. Często wspominam ulubione miejsca czy waszą kulturę. A w szczególności kuchnię.

To co zamówiłbyś w pierwszej kolejności?

- Pierogi, kiełbasę, zupy... Uwielbiałem to, przez co zdarzało mi się mieć problemy z nadwagą, czym nie uszczęśliwiałem trenerów. Ale uwielbiałem też spacery po Warszawie. Zwłaszcza po Starym Mieście, które ma niepowtarzalny urok i klimat. Tak samo jak Łazienkowska 3.

Jak potoczyło się twoje życie po wyjeździe z Warszawy?

- Pojechałem do Londynu i miałem podpisać kontrakt z Queens Park Rangers. Tak się jednak nie stało, bo doznałem kontuzji kolana. Wtedy stwierdziłem, że czas najwyższy kończyć karierę i wracać do domu. Od tamtej pory koncentruję się głównie na mojej akademii i biznesach w Zimbabwe.

Nie chciałeś jeszcze pograć w piłkę w ojczyźnie?

- Nigdy nie miałem takich myśli. Nie miałem też wielkich problemów z przestawieniem się na inne życie po karierze. Po powrocie do ojczyzny skupiłem się przede wszystkim na rozwijaniu akademii i młodych zawodników. Nie chciałem już grać. Po pierwsze, nie miałem do tego zdrowia. Po drugie, nie chciałem blokować miejsca młodszym od siebie. Ja swoje zrobiłem, teraz nadszedł czas na innych.

Więcej o: