• Link został skopiowany

Budują w Polsce silny klub i dalej marzą o Lidze Mistrzów! "Cegła po cegle"

Bartłomiej Kubiak
- W Rakowie każdy niezależnie od funkcji wie, że może zostawić po sobie coś trwałego. Że jak za 20 lat w Częstochowie będzie przechodził koło stadionu z dziećmi, czy za 40 z wnukami, opowie im o budowie klubu cegła po cegle, o byciu częścią tego wielkiego projektu - mówi w obszernej rozmowie ze Sport.pl prezes Rakowa Częstochowa Piotr Obidziński.
Prezes Rakowa Częstochowa Piotr Obidziński
rakow.com

Koszulki piłkarskie, stacjonarny rower i maszyna treningowa imitująca "młynek" do stawiania żagli. Plakaty, zdjęcia i medale z różnych dyscyplin, w tym ten najważniejszy: za mistrzostwo Polski dla Rakowa Częstochowa w sezonie 2022/23.

Zobacz wideo Prezes Legii o ataku w Holandii: Zastanawialiśmy się czy ten ochroniarz nie jest na jakichś środkach

Piotr Obidziński przyjmuje nas w biurze przy Al. Szucha w Warszawie. W zabytkowej kamienicy, gdzie historia wręcz wylewa się ze ścian. To tzw. dom generalski, który pamięta jeszcze lata 30. To w tym budynku w swoim mieszkaniu samobójczy strzał w usta z broni palnej oddał trzykrotny premier Polski pułkownik Walery Sławek. Mieszkał tutaj marszałek Józef Piłsudski, generał Kazimierz Sosnkowski, premier Stanisław Mikołajczyk czy - już po wojnie - generał Zygmunt Berling, Wiesław Gomułka i inni członkowie rządu. To historie, o których na wstępie opowiada nam sam Obidziński, z którym spotykamy się w słoneczne jesienne przedpołudnie. - Trzeba na co dzień wyciągać konkretne i realistyczne wnioski z historii, a to miejsce zdecydowanie skłania do refleksji nad nią. To od wielu lat siedziba naszego "Komitetu Konard", który prowadzi i wspiera akcje niesienia pomocy dzieciom w Polsce, zwłaszcza w obszarze zdrowego trybu życia, sportu i szkolnictwa. Z jednej strony wygodne ze względu na bliskość zarówno sektora publicznego, jak i prywatnego pod kątem sprawnego organizowania projektów społecznych, ale z drugiej strony dość kłopotliwe logistycznie. Zwykle dojeżdżam tu rowerem - żartuje prezes Rakowa.

Bartłomiej Kubiak: Zacznijmy od spraw bieżących. Porażka 0:1 ze Sturmem Graz, zero punktów po dwóch meczach w fazie grupowej Ligi Europy. Spodziewaliśmy się więcej.

Piotr Obidziński: No cóż, my również. Trzeba to powiedzieć wprost: płacimy frycowe. W Europie dopiero zbieramy doświadczenie, gramy po raz pierwszy w fazie grupowej i to niestety widać. Szczególnie w pierwszej połowie meczu ze Sturmem, która wyglądała dużo gorzej niż druga, kiedy dopiero zaczęliśmy grać swoją piłkę.

W czwartek słabo wyglądała też murawa na stadionie w Sosnowcu.

- Tak, ale nie przegraliśmy przecież przez murawę. Operator stadionu też przecież dopiero uczy się, jak dbać o płytę i wierzę, że w kolejnych meczach będzie lepsza. Niezależnie od jakości trawy wynik jest, jaki jest. Zostały cztery mecze w grupie i w każdym kolejnym bezwzględnie trzeba mocno zawalczyć. Na razie przed nami jednak mecz z Legią w Warszawie.

Od pół roku związany jest pan z Częstochową, ale chyba nie wszyscy wiedzą, że pańska historia zaczęła się tutaj - w Warszawie, nieopodal stadionu Legii.

- Pierwsze lata życia spędziłem w Alejach Ujazdowskich. Naprzeciwko ambasady amerykańskiej mieszkała moja babcia. Tutaj też wychował się mój tata, a na Dolnym Mokotowie - dziadek. Z Warszawą jesteśmy związani od czterech pokoleń. A w zasadzie to od pięciu, jeśli liczymy wraz z moim synem.

Warszawa, czyli Legia.

- Mój pradziadek był oficerem, który z racji pracy w wojskowych finansach od czasu przeniesienia Legii do stolicy był bardzo mocno związany z klubem. Przed wojną mieszkał tuż przy Łazienkowskiej. Pasją do piłki zaraził dziadka, dziadek mojego tatę, a tata - mnie. Od małego chodziłem na mecze Legii. Z ojcem na "Żyletę", sam już na krytą. Nie jest to żadna tajemnica, że moja rodzina - w tym ja - od pokoleń związana jest z Legią. Ale oprócz tego, że jestem kibicem, jestem też profesjonalnym menedżerem, który zarówno zawodowo, jak i emocjonalnie w pełni identyfikuje się ze swoim pracodawcą. Tak było z Wisłą Kraków, teraz z Rakowem Częstochowa. Choć tu są znacznie większe emocje sportowe i dla mnie bardzo długofalowe wyzwanie menedżerskie. Praca w profesjonalnym sporcie, a szczególnie w piłce, zawsze rodzi we mnie mnóstwo pasji i motywacji.

Był pan rozczarowany, że Marek Papszun - czyli trener, z którym Raków jak dotąd osiągnął największe sukcesy w historii klubu - nie został nowym selekcjonerem reprezentacji Polski?

- Zgodnie z maksymą Epikteta starałem się nie denerwować - a co za tym idzie: także nie być rozczarowanym rzeczami, na które nie mam wpływu. To nie ja wybierałem nowego selekcjonera. Został nim Michał Probierz, nie Marek Papszun, a że jestem kibicem reprezentacji, trzymam mocno kciuki za trenera i jego sztab. Przede wszystkim za najbliższe mecze i awans na mistrzostwa Europy.

Czym Dawid Szwarga różni się od Marka Papszuna?

- To są subtelne, choć dość wyraźne różnice. Ale właśnie o to chodziło, kiedy przyszło do zmiany trenera, by nie robić rewolucji w klubie i drużynie.

Gdzie pan dostrzega te subtelne różnice?

- Choćby w trochę innym stosunku do mediów, podejścia do piłki jako show-biznesu. To już trochę widać, ale będzie jeszcze bardziej, bo jesienią i zimą planujemy duże kampanie związane czy to z otwarciem nowego sklepu w Galerii Jurajskiej, czy z trzecim kompletem strojów z udziałem drużyny i sztabu. Mamy w klubie nowego szefa marketingu. Liczę, że współpraca pomiędzy nim a Dawidem oraz jego sztabem będzie się zacieśniać. To oczywiście nie jest żaden zarzut w stosunku do Marka, bo w Rakowie zostawił po sobie wspaniałą spuściznę, ale Dawid po prostu jest trenerem z kolejnego pokolenia. Między nim a Markiem jest prawie 20 lat różnicy. Model zarządzania klubem też ewoluuje. Za czasów Marka to było wręcz naturalne, że wziął ten klub przede wszystkim na swoje barki. Tak po prostu musiało się stać, by z miejsca, w którym był Raków, doprowadzić go tutaj, gdzie teraz jest, czyli do mistrzostwa Polski. Wiadomo, że największa w tym zasługa właściciela Michała Świerczewskiego, ale Marek - podobnie jak Wojtek Cygan - w tej układance był oczywiście kluczowy. Przez lata to on był finalnym decydentem w wielu kwestiach związanych z drużyną i klubem. Mam tu na myśli nie tylko kwestie sportowe, ale też organizacyjne. Marek wziął to w dużej mierze na siebie. I zrobił to w naturalny sposób, bo to jest po prostu taki typ człowieka - generała polowego, a nie gabinetowego. To on był naturalnym liderem całego projektu, co było konieczne w tamtej sytuacji. Przypominam, że trafił do Rakowa, gdy klub był w drugiej lidze. Dla mnie to w pełni zrozumiałe i też lubię takie podejście, bo na morzu czy w górach - które są bliskie memu sercu - w ekstremalnych sytuacjach silne przywództwo jest potrzebne. Ludzie zwykle sami tego szukają. W polityce i biznesie jest analogicznie.

To ewenement, że Papszun pracował w Rakowie aż siedem lat. I pewnie pracowałby dłużej, gdyby tylko chciał.

- Pewnie tak, ale jak pokazuje najnowsza historia klubu, obie strony dobrze na tym wyszły. Oczywiście dalsza współpraca z Markiem była możliwa, bo wydaje się, że dzielimy pewną filozofię - nie tylko podejścia do pracy, ale też podejścia do życia. Do zdrowia, dbania o formę, co zresztą cechuje także Dawida oraz jego sztab. Wystarczy na chłopaków spojrzeć, by zobaczyć, że sami pod tym względem świecą przykładem. Są wysportowani, umięśnieni, wyżyłowani, w doskonałej kondycji fizycznej. Mają to wszystko tak poukładane, że znajdują czas, by zadbać także o siebie - o sen i świeży umysł, co także jest ważne w pracy. Ale z drugiej strony wszyscy są wciąż młodzi, więc mogą i muszą uczyć. Zresztą jak my wszyscy w Rakowie, co pokazują nasze pierwsze doświadczenia w europejskich pucharach, gdzie jak widać odbieramy dość bolesne lekcje.

Zmierzam jednak do tego, że po odejściu Marka nastąpiła pewna tranzycja w sposobie zarządzania klubem. Traktuję to jako naturalną ewolucję. Związaną ze ścieżką, którą chcemy podążać, by dalej się rozwijać. Teraz jest mniej kryzysowo, a bardziej modelowo. To znaczy: dwuosobowy zarząd kieruje klubem w bieżącej konsultacji z właścicielem, radą nadzorczą, a szczególnie z jej przewodniczącym Wojtkiem Cyganem, który wcześniej był prezesem i ma ogromne doświadczenie z racji funkcji centralnych w piłce [Cygan jest wiceprezesem PZPN ds. piłkarstwa profesjonalnego - red.].

Papszun odszedł tuż po mistrzostwie, jego zastępca od razu awansował do fazy grupowej Ligi Europy, był o półtorej bramki od Ligi Mistrzów. To też niespotykana historia w polskiej piłce.

- To tylko pokazuje, że to nie jest inercja, ruch jednostajnie opóźniony. Stale się rozwijamy, a chcemy tylko przyspieszać. Tym bardziej że ze zewsząd - czyli w sztabie, w drużynie, we władzach klubu i w całym zapleczu organizacyjnym - wciąż widzimy nowe źródła napędu. Ostatnie dwa miesiące - mam tu na myśli okres między meczami z Florą Tallinn i FC Kopenhagą - to była dla nas duża szkoła. Zdobyliśmy ogromną wiedzę, doświadczenie i kompetencje nie tylko na boisku, ale też poza boiskiem, gdzie zrobiliśmy duży skok i wykonaliśmy kawał dobrej roboty.

A to nie jest tak, że odejście Papszuna tylko zmotywowało was do jeszcze cięższej pracy?

- Na tyle, na ile rozumiem historię Rakowa, model Świerczewski, Cygan, Papszun to był genialny tercet na tamte czasy. Doprowadził klub do mistrzostwa Polski. W mojej opinii ten kolejny krok wymagał już jednak ogarnięcia aż tylu spraw, że to nie było technicznie do zrobienia tylko w tym układzie. Sztab i trener pierwszej drużyny musieli zająć się stricte swoją robotą, władze akademii - które notabene też są nowe - swoją. Tak samo jak działy sportu, skautingu, finansów, administracji, organizacji, marketingu czy sponsoringu. Z tych wszystkich składowych musiała wyłonić się de facto nowa organizacja. Taka, która funkcjonuje na wyższym poziomie. Z pełnym panowaniem nad przepływami pieniędzy, gdzie nie ma już miejsca na spontaniczność w planowaniu czy zarządzaniu wydatkami. Z profesjonalistami na czele każdego działu. Z typowym biurem do zarządzania projektami, które w sposób formalny, technokratyczny i regularny spina raportowanie każdego działu. Operacyjne, a jednocześnie finansowe i strategiczne, do czego też był nam potrzebny sprawniejszy dział finansowo-administracyjny. To jest zmiana, która w ostatnich miesiącach zaszła w Rakowie.

Dlaczego dyrektor sportowy Robert Graf odszedł z Rakowa?

- Zacznijmy od tego, że Robert to profesjonalista. Jego kompetencje są niepodważalne. To facet, który ma już wszystko, by stać się czołowym dyrektorem sportowym na europejskim poziomie. Rozstaliśmy się w bardzo przyjacielskich relacjach, bo po prostu w tym układzie - krótko mówiąc - nastąpiło już obustronne zmęczenie. Ale powtarzam: Robert to fachowiec dużej klasy.

Kto zastąpi Grafa?

- Cały czas szukamy odpowiedniej osoby na to stanowisko.

Ile piłkarze Rakowa dostali za awans do fazy grupowej Ligi Europy?

- Przyznane zostały premie zgodne z regulaminem, który jest ustalony od kilku lat i jest tylko w szczegółach dostosowywany do rozgrywek, w których bierzemy udział.

To może zapytam inaczej: o ile premia za awans do Ligi Mistrzów była większa od premii za awans do Ligi Europy?

- Była proporcjonalnie większa w stosunku do wpływów, jakie uzyskalibyśmy za awans do Ligi Mistrzów. Sam model premiowania się jednak nie zmienił, bo jest opracowany od lat. Zmieniły się tylko jego parametry, a więc kwoty.

Zakładaliście w budżecie na ten sezon awans do europejskich pucharów?

- Działaliśmy wariantowo, czyli byliśmy przygotowani na kilka scenariuszy, za którymi były przygotowane różne ruchy operacyjne. Gdyby nie udało się awansować chociażby do fazy grupowej Ligi Konferencji, na pewno wymagałoby to od nas zmian na wielu polach. Słowem: optymalizacji kosztów.

Przed letnim oknem transferowym mówiliście, że Raków nie będzie szastał pieniędzmi na rynku transferowym, a tymczasem - jak dobrze liczę - wydaliście na nowych piłkarzy około 4 mln euro.

- Tak, coś koło tego.

Czyli to był blef?

- Nie, to nie był blef. Przede wszystkim część z tych pieniędzy wydaliśmy w momencie, gdy już wiedzieliśmy, że zagramy w pucharach. To się nazywa reinwestowanie zysków. Oczywista strategia w każdym biznesie, w futbolu również.

Część też wydaliście wcześniej - w czerwcu czy lipcu, kiedy do Rakowa trafili m.in. Adnan Kovacević, John Yeboah, Sonny Kittel. To nie był blef ze strony Michała Świerczewskiego, by po prostu - jako mistrz Polski - nie przepłacać latem na rynku transferowym?

- Michał Świerczewski pod koniec kwietnia powiedział wprost, że nie chcemy wydawać dużych pieniędzy na transfery. I faktycznie nie chcieliśmy. Natomiast pojawiły się konkretne okazje na rynku, a wraz z nimi przekonania - szczególnie w dziale sportu, którego Michał jest ważną częścią - że warto zaryzykować i zainwestować, bo to nam się po prostu może opłacić.

I to jest właśnie coś, co wyróżnia sprawnych szefów - chłodna kalkulacja mimo szumu informacyjnego. Umiejętność zobaczenia i wykorzystania naleciałości społecznych, nieracjonalnej otoczki i mgły relacyjnej, które często zaburzają trzeźwą ocenę sytuacji. To trzeba obrócić na swoją korzyść. W biznesie tak samo, jak w meczu piłkarskim chodzi o to, żeby zrobić odpowiednią zmianę w odpowiednim momencie. Co do zasady, bo oczywiście zdarzają się wyjątki, ale to bardzo poprawia skuteczność decyzji. Potrafi to kilku moich byłych bezpośrednich szefów i mentorów - Jacek Siwek, Andrzej Pyka, Bogdan Zytka, Jarek Kroc czy oczywiście Tomasz Jażdżyński. Potrafi to doskonale także Michał Świerczewski.

Świerczewski na kwietniowej konferencji, kiedy Papszun informował, że wraz z końcem sezonu żegna się z Rakowem, nie ukrywał, że obawia się, co będzie dalej. A pan się obawiał?

- Pewnie, że się obawiałem i dalej się obawiam. Odpowiedzialność za klub spoczywa przecież zarówno na właścicielu, jak i na zarządzie. Tylko głupcy się nie boją. Ale dobrze zarządzany strach, a może nawet nie tyle strach, ile świadomość ryzyka, przewidywanie i zapobieganie temu, co może stać się złego, sprawia, że jesteś lepiej przygotowany na różne scenariusze. Nawet te najczarniejsze, co w końcowym rozrachunku tylko motywuje cię do jeszcze cięższej pracy, by do nich nie dopuścić.

Dziś nikt już nie płacze za Papszunem. Ale jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy odchodził z klubu, nie brakowało głosów, że Raków teraz czekają chude lata.

- Kiedy pod koniec lutego zostawałem prezesem Rakowa, dostałem jasne polecenie, by przygotować różne scenariusze. Nadal mam w szufladzie taki na chude lata. Trzeba pamiętać, że to jest piłka nożna. Możesz być przekonany i dobrze przygotowany, a jeden słupek, poprzeczka czy słabszy mecz obracają twoje cele i strategię nawet o 180 stopni.

Na zawodowym sporcie w Polsce da się w ogóle zarobić?

- A niby czemu nie? Jasne, że tak.

W jaki sposób?

- Jest dużo źródeł przychodu. Najważniejsze jest, by je optymalnie wykorzystywać. Filarami finansowania dużego lub nawet średniego klubu piłkarskiego są prawa telewizyjne, sponsorzy, transfery, dzień meczowy i merchandising. To są nogi, które są ze sobą w pewien sposób powiązane. Wiadomo, że całą spiralę nakręca przede wszystkim wynik sportowy, ale jeżeli zadbasz o to, by każdy z tych filarów nakręcał się między sobą, a jednocześnie pilnujesz tego, by cały czas podnosić podłogę - nie spadasz poniżej pewnego poziomu - to wszystko może się ze sobą spinać.

W naszym przypadku ważne jest, by zawsze kończyć ligę w TOP 4 i przynajmniej dwa razy na trzy lata grać jesienią w europejskich pucharach. Wtedy dużo łatwiej o rozsądne i długoterminowe umowy sponsorskie z bonusami. Do tego dochodzi ekspozycja zawodników, którzy wtedy są bardziej na radarze wielkiej piłki. Dzięki temu transfery wychodzące mogą być rzadsze, a lepsze. I można robić to, o czym już trochę mówiłem wcześniej, czyli reinwestować. Nie jesteś wtedy na musiku, czyli możesz negocjować otwarcie, śmiało zarządzać wartością piłkarzy.

Do tego dochodzi dzień meczowy i merchandising. Świadomie mówię o tym jako "last but not least", bo to jest obszar, gdzie musimy najbardziej podnieść naszą podłogę. Oczywiście dobrze, że gramy teraz w pucharach w Sosnowcu, ale zarabialibyśmy więcej, gdybyśmy mieli stadion z prawdziwego zdarzenia w centrum Częstochowy, a obecny obiekt przy Limanowskiego był naszą bazą treningową. Brak porządnej bazy - siłowni, funkcjonalnego budynku klubowego, stadionu i czterech boisk treningowych, to też jest coś, co wprost utrudnia naszą działalność transferową czy rozmowy ze sponsorami.

Mówi pan o podłodze, a gdzie jest sufit Rakowa?

- Nie widzę tego sufitu. Na pewno chciałbym jeszcze w życiu usłyszeć hymn Ligi Mistrzów. By to się udało, Raków musi być topowym klubem w Polsce, ale też zbierać cały czas doświadczenie w Europie. Pracujemy nad tym, cały czas staramy się rozwijać. Pod każdym z tych filarów - co też jest bardzo istotne - stoi u nas zaangażowany w codzienne życie klubu właściciel, który uczestniczy w procesie oceny ryzyka. A nie da się osiągać sukcesów bez ryzykownych decyzji. Ale żeby je podejmować, musisz mieć bufor. To jest proste i zarazem ważne, bo jeżeli nie masz tego bufora, często boisz się podejmować ryzyko i z góry odcinasz się od sukcesu.

Zawsze jest łatwiej wejść na szczyt niż się na nim utrzymać.

- Tak jest wszędzie. Nie tylko w piłce, bo z każdym majątkiem. Ponad połowa gwiazd NBA bankrutuje kilka lat po zakończeniu kariery. Podobnie jest z piłkarzami Premier League, gdzie te statystyki też są zatrważające. Trzeba być przygotowanym na swój sukces. Zmiany, które przez lata dokonywane są w Rakowie, pokazują, że strategicznie klub idzie w dobrą stronę.

Z jednej strony widzimy, że Raków jest najlepszym zespołem w Polsce i kropka. Ale z drugiej strony historycznie największymi klubami - przynajmniej w XXI wieku - są bez wątpienia Legia i Lech. Częstochowa, z całym szacunkiem, to nie jest Poznań czy Warszawa, czyli miasta z olbrzymim kibicowskim potencjałem, bogatą historią, sukcesami. Da się w ogóle nadrobić ten dystans? Wskoczyć na ten sam poziom?

- Uważam, że tak. Może punktowo nie mamy takiego potencjału, jak Lech czy Legia, ale on jest rozproszony po całej Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i okolicy. Częstochowa jest centralnie położona - między Śląskiem, Mazowszem i zachodnią Polską. Ma strategicznie dobre położenie, które przy rozsądnej infrastrukturze komunikacyjnej i przede wszystkim fajnej piłce, może przyciągać nie tylko sponsorów, ale także kibiców z całego regionu. Co zresztą już teraz trochę robimy, niestety grając w europejskich pucharach w Sosnowcu, za co jednak jestem wdzięczny społeczności fanowskiej Zagłębia, ale też prezydentowi miasta Arkadiuszowi Chęcińskiemu i władzom ZPS, że nas goszczą i że zostaliśmy tak dobrze przyjęci. Choć wiadomo, że byłoby jeszcze lepiej, gdybyśmy w Częstochowie mieli stadion z prawdziwego zdarzenia.

Kiedy Raków będzie miał nowy stadion?

- Jak przetniemy wstęgę. A mówiąc poważnie: traktujemy Limanowskiego jako miejsce, które będzie centrum naszego życia na zawsze, czyli będzie tam siedziba klubu, akademia, boiska treningowe z opcją rozgrania meczów nawet niższych rund europejskich pucharów. W tej chwili inwestujemy w to z pomocą miasta i państwa. W zaplanowanym na ten sezon etapie wyremontowane zostanie boisko treningowe i nastąpi rozbudowa klubowego budynku. Potem planowane są kolejne etapy. Ale i tak kluczowe jest, by w Częstochowie powstał obiekt na 15 tys., który otoczony będzie infrastrukturą komercyjną. Mamy już upatrzone jedno miejsce - nie chciałbym teraz głośno mówić gdzie, choć kibice Rakowa pewnie się domyślają - ma ono pewną wadę prawną, ale przy dobrej współpracy między miastem i państwem da się ją wyeliminować, na co liczymy.

Legia i Lech mogą być dla was wzorem, czy Raków patrzy gdzie indziej?

- Każdy może być dla nas wzorem, jeśli coś robi lepiej od nas. Na pewno sposób zarządzania młodzieżą i akademią przez Lecha jest czymś, na co warto spojrzeć. Tak samo, jak strona sprzedażowa i marketingowa czy organizacja soccer schoolsów, co możemy akurat podpatrzeć od Legii.

Z jakich wzorców jeszcze czerpie Raków? Macie jakiś europejski klub, który jest dla was inspiracją?

- Jednego klubu nie mamy, ale cały czas podpatrujemy. Bardzo dużo przyglądamy się nie tylko piłce, ale w ogóle - światu. Dla mnie wspaniałą inspiracją jest teraz ta kampania europejska, gdzie mogę rozmawiać z ludźmi z większych klubów niż Raków, bo nie tylko Atalanta, ale też Karabach czy Kopenhaga do takich klubów należą. Gdy stykasz się z tymi wszystkimi ludźmi - a zawsze przy okazji meczów w europejskich pucharach masz przynajmniej dwa wspólne lunche - podpytujesz, ale też sam widzisz, jak to wszystko jest zorganizowane u twoich rywali od strony właścicielskiej, zarządczej, infrastrukturalnej czy sponsorskiej. To są rzeczy, z których czerpiesz. I takich inspiracji jest ostatnio sporo. Każdy z tych klubów, z którym graliśmy, ma ciekawy model. Zarówno Aris Limassol, jak i Karabach czy Kopenhaga - a zaraz także Atalanta - doprowadziły do tego, że mają nowoczesną infrastrukturę sportową, która zwykle nie jest deficytowa. Wszyscy grają na bardzo fajnych stadionach, które powstały dzięki przeróżnym modelom współpracy na wszystkich szczeblach władzy publicznej, klubu i prywatnego biznesu.

Brak mistrzostwa Polski w tym sezonie będzie dla Rakowa dużą porażką?

- Nie dmuchajmy balonika. Dużą porażką będzie to, jeśli Raków w przyszłym sezonie nie zagra w eliminacjach do europejskich pucharów. Przy czym - jak pokazał ten rok - ścieżka mistrzowska jest preferowana. Jeśli chcę jeszcze usłyszeć hymn Ligi Mistrzów - a przecież chcę i to bardzo - Raków musi być mistrzem.

Ma pan w ogóle jeszcze czas, by wyskoczyć na żagle?

- W przerwie między sezonami ze Scamp Sailing Team zdobyliśmy kolejny medal mistrzostw Europy, ale od tamtej pory nie stanąłem na jachcie, a na "kajcie" na Zatoce byłem cały jeden dzień. Kilkanaście dni lata spędziłem na koniach, grając w polo. I tyle. Staram się dbać za to o ten codzienny reżim treningowy, czyli pływam, biegam, jeżdżę na rowerze. Tego czasu na moje inne pasje, które wymagają wyjazdów, mam teraz niewiele. Ale nie narzekam, bo wiem, że mogę uczestniczyć z Rakowem w robieniu czegoś wielkiego. Poza tym już coś w życiu dla polskiego żeglarstwa morskiego wraz z kolegami ze Scampa zrobiliśmy. W ciągu ostatnich czterech lat zdobyliśmy dwa medale mistrzostw Europy i zajęliśmy kilka dobrych miejsc w największych regatach świata. Całe polskie żeglarstwo ostatnio idzie mocno do przodu: w tym roku Polsce przypadło pierwsze w historii mistrzostwo świata żeglarstwa morskiego. Mamy dwa Volva, czyli topowe jachty - jeden narodowy, drugi prywatny - które ścigają się i zajmują czołowe lokaty w najważniejszych regatach globu.

Rozwijają się też inne dyscypliny: tenis, siatkówka, lekka atletyka, narciarstwo alpejskie. Wszędzie mamy sukcesy, które naturalnie skorelowane są z rozwojem gospodarczym państwa, ale mimo wszystko cały czas w naszym kraju jest wielka nisza w rozumieniu inwestowania w profesjonalną infrastrukturę sportową, która potem przekłada się na sport powszechny, czyli na zdrowy styl życia.

Jesteśmy blisko 40-milionowym narodem, który powinien tworzyć bardzo aktywne społeczeństwo. W znaczeniu konkurencji globalnej, bo zdrowa, nowoczesna gospodarka bazuje na ludziach. Oczywiście przede wszystkim wykształconych, ale teraz globalnie musi nastąpić nacisk na zdrowych, a więc wysportowanych i pracowitych. Mój przedwojenny idol - generał Mariusz Zaruski - bazował na filozofii, że sport, ale też morze i góry, odgrywają w społeczeństwie znaczącą rolę: hartują, wychowują, uczą ciężkiej pracy i współdziałania. Życzyłbym sobie, by każda płaszczyzna polskiego sportu miała taki powiew świeżości jak Raków. I wewnętrzną energię. W klubie każdy niezależnie od funkcji wie, że może zostawić po sobie coś trwałego. Że jak za 20 lat w Częstochowie będzie przechodził koło stadionu z dziećmi, czy za 40 z wnukami, opowie im o budowie klubu cegła po cegle, o byciu częścią tego wielkiego projektu.

Więcej o: