A spadek jest naprawdę blisko. Pokazuje to tabela, w której Wisła Płock po porażce z 1:2 z Rakowem Częstochowa spadła do strefy spadkowej. Ale jeszcze więcej o beznadziei na kolejkę przed końcem mówią miny piłkarzy - tych rezerwowych, którzy po ostatnim gwizdku wciąż głęboko siedzieli w fotelach, jakby w ogóle nie usłyszeli, że skończył się mecz, a także tych, którzy byli na boisku - kilku z nich upadło na murawę, kilku innych ukryło twarze w dłoniach. Na pozostałych malowały się smutek i rozczarowanie. Złość? Jej było bodaj najmniej.
Kto nie miał czasu zapoznać się z całym sezonem Wisły, może potraktować ten mecz z Rakowem jako dobre streszczenie: bardzo udany początek, asysta Dominika Furmana i gol Łukasza Sekulskiego, kilkanaście obiecujących minut, dość szczęśliwe prowadzenie do przerwy, a później coraz gorsza gra i coraz więcej błędów. Długo jednak - bez konsekwencji. Jeszcze w 80. minucie - prowadzenie, które właściwie wypisywało Wisłę z walki o utrzymanie. Dopiero na ostatniej prostej doszło do spektakularnej wywrotki - dwa gole Władysława Koczerhina w pięć minut zepchnęły Wisłę w przepaść.
A teraz spójrzmy szerzej: po 8. kolejce Wisła Płock była liderem ekstraklasy. Gdy zaczynał się mundial w Katarze, zajmowała 6. miejsce. Jeszcze w połowie marca była w górnej ósemce, a teraz - przed ostatnim meczem sezonu - jest w strefie spadkowej. Wpadła do niej pierwszy raz. Akurat kolejkę przed końcem sezonu, mając w perspektywie wyjazdowy mecz z Cracovią, którego nie wystarczy wygrać, ale trzeba jeszcze liczyć, że Korona Kielce lub Śląsk Wrocław nie wygrają swoich meczów. Niby to możliwe, ale patrząc na postawę Wisły, która mając nóż na gardle, w ostatnich dwóch meczach wypuszcza prowadzenie, a ostatni raz wygrała 8 kwietnia, trudno w to uwierzyć.
Kuriozalnie brzmią dziś słowa Dominika Furmana wypowiedziane pod koniec sierpnia po fantastycznym początku sezonu, że porażka, która w końcu się przytrafi, na pewno nie zburzy wszystkiego, co zostało wypracowane. Pojechaliśmy wtedy do Płocka, by z bliska przyjrzeć się klubowi, który po sześciu kolejkach miał 16 pkt w tabeli i po cichu liczył, że przed nim sezon, w którym wedrze się do europejskich pucharów. To była sielanka: w trenerze Pavolu Stano widzieli w Płocku mesjasza, w Davo - ściągniętym z drugiej ligi hiszpańskiej - przyszłego króla strzelców, a w Rafale Wolskim, Dominiku Furmanie i Mateuszu Szwochu najbardziej kreatywny środek pola w lidze. Trener pracował od świtu do zmierzchu i podobnego poświęcenia wymagał od wszystkich dookoła. Podnosił standardy - tu suplementacja, tam dodatkowe zajęcia z fizjoterapeutą, a w siłowni nowe maszyny. Rósł stadion i rósł zespół. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się współgrać - piłkarze chwalili trenera, a trener nawet po zwycięstwach powtarzał im, że wciąż lepiej niż w meczach prezentują się na treningach. Miał dowody: większą liczbę sprintów czy nagrane z drona perfekcyjne akcje. Wierzyli mu i zakładali, że będą wygrywać kolejne mecze, mimo że rywale zaczną się do nich lepiej przygotowywać. Nie wyszło. W kolejnych 27 meczach Wisła zdobyła 21 punktów na 81 możliwych. Powoli osuwała się w tabeli, większości obserwatorów długo to umykało, aż wiosną padł na nią blady strach.
Czasem w takich przypadkach chcemy wskazać winnego. W przypadku Wisły Płock nie sposób powiedzieć, kto jest bez winy. Piłkarze? Trudno o jednego, który grałby na miarę potencjału. Doświadczeni - 37-letni Jakub Rzeźniczak, 36-letni Piotr Tomasik, 33-letni Sekulski, 31-letni Dominik Furman, 31-letni Wolski, 30-letni Mateusz Szwoch - nie dodają zespołowi spokoju ani nie chwytają za lejce, gdy nie idzie. Młodzi? Nie naciskają. Przeciętniacy? Takich akurat w kadrze nie brakuje.
I tu powinien uderzyć się w pierś dyrektor sportowy Paweł Magdoń, u którego na każdy udany transfer przypada przynajmniej jedno kompletne pudło. Davo, wygrzebanego z drugiej ligi hiszpańskiej, już w klubie nie ma. Strzelił 9 goli, miał 3 asysty, ale odszedł w ostatnim dniu zimowego okna za 600 tys. euro, byle klub pozyskał środki na bieżące funkcjonowanie. Z podobnych powodów odeszli też Rasak, Michalski i Krywciuk, bo samo zejście z ich pensji było dla klubu zbawienne. Żaden z zimowych transferów realnie nie wzmocnił drużyny, a w dodatku w połowie marca kontuzji nabawił się Kristian Vallo. Kilku zawodników - Gono, Kvocera, Suleka - polecił były trener Pavol Stano, który z racji pochodzenia miał prześwietlony słowacki rynek. Magdoń mu zaufał. Niesłusznie.
Zaufanie do trenera - w Wiśle wręcz przesadne - jest kolejną zresztą przyczyną tego kryzysu. Jak ujawniło Weszło, gdy zespół przegrywał, w klubie chcieli pójść pod prąd i zamiast rozglądać się za następcą, zaproponować Stano nowy kontrakt, mimo że aktualny obowiązywał jeszcze przez półtora roku - do czerwca 2024 r. Przymykano oko na to, że Stano nie proponuje niczego nowego, wciąż chce grać ambitnie, choć od miesięcy generuje to błędy i nie prowadzi to do zwycięstw. Nawet stałe fragmenty gry, broń Wisły w poprzednich sezonach, przestały działać. Na planach i zapewnieniach, że trener ma pełne zaufanie jednak się skończyło i po porażce ze Śląskiem Wrocław Stano został zwolniony. W jego miejsce Tomasz Marzec ściągnął Marka Saganowskiego, dotychczas prowadzącego tylko drugoligowe drużyny - Motor Lublin i Pogoń Siedlce. Na rynku nie było wielu trenerów równie odważnych lub zdesperowanych, by przyjąć ofertę od zespołu bijącego się o utrzymanie, który w perspektywie ma mecz z nowym mistrzem Polski. Saganowski nie miał wiele do stracenia. Ofertę przyjął, przeprowadził trzy treningi i ten mecz przegrał. On akurat jeszcze przejawia nadzieję, że kolejny - z Cracovią - uda się wygrać.
Do samego prezesa uwag też jest sporo. Już miesiąc temu kibice Wisły pojawili się pod siedzibą klubu, postawili przed nią metalową taczkę i zaproponowali, że wywiozą na niej nie tylko Magdonia, ale też mającego poparcie w miejskim ratuszu Marca.
Jego posada na razie wydaje się bezpieczna, mimo że Wisła (choć wspierana przez PKN Orlen i miejskie spółki) ma problemy finansowe i co roku notuje kilkumilionowe straty. Spadek do I ligi na pewno ich nie rozwiąże.