Adrian Siemieniec w kwietniu został najmłodszym trenerem w ekstraklasie, przejmując cieniującą Jagiellonię Białystok po Macieju Stolarczyku. Po zdobyciu 10 punktów w pierwszych sześciu meczach Jaga pod wodzą 31-latka jest praktycznie pewna utrzymania, a sam Siemieniec w rozmowie ze Sport.pl zdradza kulisy pracy w Białymstoku i przyznaje, że praca w ekstraklasie jest dla niego procesem bardzo szybkiej nauki.
Adrian Siemieniec: Ten proces przez cały czas trwa. Każdego dnia, po każdym meczu czy treningu wiem więcej. Każdy dzień przynosi nowe doświadczenia, a kluczem jest to, żeby podejmować dobre decyzje, odpowiednio tym zarządzać i uczyć się na tym, co się widzi. Każdy mecz mi pokazuje coś nowego i mnie uczy jako trenera. W pewnych kwestiach ekstraklasa jest bezwzględna i nie wybacza błędów. Złe decyzje są szybko weryfikowane przez przeciwnika.
Wiele rzeczy oczywiście też już wiedziałem. Oprócz tego, że to są piłkarze bardzo jakościowi, to wielu z nich ma dużą osobowość, którą trzeba umieć zarządzać. Ale to też są ludzie i na zasadzie relacji wiem, jakich narzędzi mam użyć, żeby nimi dobrze kierować.
Będąc asystentem, bezpośrednio na tobie nie spoczywa tak duża odpowiedzialność za decyzje. Finalnie też cierpisz, bo zazwyczaj jesteś zwalniany razem z pierwszym trenerem, ale na co dzień nie ty to dźwigasz. W tych sześciu meczach ekstraklasa nauczyła mnie, że obnaży każdą twoją złą decyzję związaną z wyborami personalnymi, dobraniem strategii gry czy zarządzaniem meczem. Dlatego ważne jest, żeby wiedzieć, gdzie się zrobiło błąd i po raz kolejny tego nie zrobić.
Pomidor, haha. To już kwestia dogłębnej analizy mojego zarządzania drużyną.
Zawsze. To jest zawsze punkt wyjścia w mojej analizie. Zaczynam tylko od siebie – jak ja zarządzałem meczem, jakie podjąłem decyzje. Jeśli komukolwiek mam wypomnieć lub zwrócić uwagę na błąd, to zawsze na początku zastanawiam się, czy ja w tym wszystkim wszystko dobrze zrobiłem. Czy ja stworzyłem danemu zawodnikowi odpowiednie warunki do tego, by zagrał dobrze. Czy wymagałem od niego rzeczy, które jasno określiłem, bo raczej nie rozliczam zawodników z tego, czego im nie powiedziałem, że tego od nich wymagam. To by było nie w porządku. Są pewne rzeczy na boisku, które są nienegocjowalne i zawodnicy muszą je robić zawsze, ale są też takie, które są zasadą otwartą i zawodnik sam musi je na boisku interpretować. Chodzi tu głównie o grę w ataku, bo gra w obronie jest fundamentalna i jej założenia nie podlegają negocjacjom.
Analiza tej sytuacji wtedy jest prosta. W przypadku zawodnika doświadczonego, jakościowego, który wie, czego od niego wymaga trener, to jest tak, że gdy on czegoś nie zrobi, to doskonale wie, że tego nie zrobił. Są pewne jasno określone zasady i wymagania w stosunku do zespołu, a wtedy dużo łatwiej tym zarządzać. Wówczas zawodnik nie może mieć pretensji do trenera, że na jednej odprawie powiedział mu, że to jest dobrze, a już na następnej, że to jest źle. Bo gdy było skutecznie, to było dobrze, a gdy zawodnik tak samo się zachował, a i tak padła z tego bramka dla przeciwnika, to to zachowanie już było złe – no nie, tak to nie działa.
Dlatego na konferencji po ostatnim meczu ze Śląskiem powiedziałem, że praca trenera to nie jest analiza meczu pod kątem wyniku. Wynik powinno się wyrzucić z głowy i analizować mecz tylko pod kątem skuteczności naszych działań, zachowań, realizacji założeń i tego, jak zespół wyglądał. Czasami można wyglądać świetnie i przegrać mecz po jednej przypadkowej bramce, a czasami można zagrać fatalnie i przypadkowo wygrać przez samobója, błąd sędziego lub błędy przeciwnika. Trener musi mieć na to szerszą perspektywę.
Na pewno jest w niej duży element przypadkowości, dlatego zadaniem trenera jest to, by ten przypadek zniwelować do minimum. Nie jesteśmy w stanie się wyzbyć tych przypadkowych sytuacji, ale możemy je ograniczyć po naszej stronie. Wtedy prawdopodobieństwo zwycięstwa się zwiększa. Trener nigdy nie zadecyduje o tym, czy drużyna wygra mecz, ale na pewno może zwiększyć prawdopodobieństwo jej zwycięstwa. To jest bardzo duża różnica.
Nie ma takiej jednej osoby…
To zależy od człowieka. Czasami jest to trener młody, który dopiero wchodzi, ale powie coś ciekawego, a czasami jest to wielki autorytet. U nas bardzo często są takie autorytety z nadania. Miesiąc temu mówiłem te same rzeczy, które mówię dzisiaj, tylko dzisiaj rozmawiam z pozycji trenera klubu w ekstraklasie i pewne rzeczy dla niektórych są odkrywcze, mimo że ja to samo mówiłem kilka tygodni temu.
Tak. Miesiąc temu moje słowa nie miały takiej siły.
A mimo to uważam, że to był dla mnie trudny moment. Jesteśmy specjalistami w popadaniu w skrajności. Bardzo szybko jesteśmy w stanie wynieść kogoś na piedestał albo sprowadzić na dno. Okej, wygraliśmy trzy mecze z sześciu, ale ja jako trener nic wielkiego jeszcze nie zrobiłem. Jestem na początku swojej drogi i ta cała euforia jest przesadzona i niezasłużona.
Rozumiem, również obserwując z boku widziałem, że w tym wszystkim brakowało entuzjazmu.
Tak i myślę, że trochę się to na plus zmieniło. Czuję atmosferę wsparcia, aczkolwiek na trybunach wciąż jest kilka tysięcy miejsc. Zastanawiałem się nawet, co ja mogę zrobić, aby ten stadion był pełny. Jeśli mam porozmawiać osobiście z każdym kibicem, jestem w stanie to zrobić. Jeśli przyjdzie dodatkowe siedem tysięcy ludzi, to ja im poświęcę czas, nawet jeśli będzie mnie to kosztowało dużo energii, ale niech ci ludzie będą z tą drużyną, niech ją kochają niezależnie od wyników.
Znam ludzi, którzy byli na meczu Jagiellonii tylko raz – jak graliśmy o mistrzostwo Polski i graliśmy z Wisłą Płock. Stadion był wypchany do ostatniego miejsca, ale ci ludzie przyszli tylko na samo wydarzenie. Nie przyszli dla tej drużyny, ale dlatego, że coś się dzieje w Białymstoku. "Idą znajomi to ja też idę". Chciałbym doprowadzić do sytuacji, w której ludzie będą zawsze na tym stadionie. Wiem, ze to nie jest łatwe, bo to nie chodzi tylko o Jagiellonię Białystok – stadiony w Polsce nie są wypełniane.
Ale spójrzmy na to, co się działo w niedzielę w Kielcach, gdzie był komplet. Dlaczego? Bo jest jakiś cel, który to wszystko spaja i łączy całe miasto, całą społeczność. Wszyscy wokół tego celu się gromadzą, bo Korona Kielce musi się utrzymać w ekstraklasie. Testem dla Kielc będzie teraz to, jak ten zespół faktycznie się utrzyma i w pierwszej kolejce nowego sezonu przyjedzie jakaś mniejsza marka. Odpowiedzią będzie to, czy na trybuny przyjdzie siedem tysięcy kibiców, czy jednak piętnaście, jak z Rakowem. Super by było, gdyby to było powtarzalne.
Rozmawiałem niedawno z jednym znajomym i zapytałem go: „Czy kochasz swoje dzieci tylko wtedy, gdy przynoszą piątki, czy przez cały czas?". Tak samo powinno być z drużyną.
Dlatego na początku zadałem pytanie: „Co JA mogę zrobić?"
Zgadza się, ale były momenty, gdy ten stadion się zapełniał. W pewnym momencie przyszła przeciętność i takie uczucie, którego nie lubię w sporcie i którego unikam jako trener – rozczarowanie. To jest najgorsza emocja, która powoduje, że wszystko "siada". Już lepsza jest złość niż rozczarowanie. Tu pojawiło się rozczarowanie, że niedawno były dwa wicemistrzostwa, finał Pucharu Polski, europejskie puchary, a teraz nagle co? Jesteśmy tacy przeciętni… Za tym idzie rozczarowanie.
Z jednej strony tak, ale z drugiej trzeba się zastanowić, jak to funkcjonuje gdzie indziej. Tam, gdzie te stadiony są zawsze pełne, jak w Anglii czy Niemczech. Moim zdaniem powinno to być tak, że jeśli kocham jakąś drużynę i ona ma problem, to ja jestem trzy razy bardziej zmotywowany, żeby jej pomóc, a nie że jak jest źle, to nie ma nic, a jak jest dobrze, to jest wszystko.
Na niższym poziomie spotkałem się z taką mentalnością prezesów. „A jak wygracie, to dostaniecie to czy tamto. A jak będzie źle, to nie będzie nic". O to w tym wszystkim chodzi, że jak jest źle, to trzeba zrobić wszystko, żeby było dobrze, prawda? A nie że ma być jeszcze gorzej. Powinno włączać się myślenie: "Co mogę zrobić, żeby było lepiej?".
Takie były nasze ustalenia na samym początku. Usłyszałem, że wszystko zależy ode mnie, a ja się z tego bardzo cieszę, bo uważam, że najgorsza dla człowieka jest sytuacja, gdy nie ma na coś wpływu.
Tak… A teraz tylko ja jestem odpowiedzialny za swój los. To jest super. Jeden znany profesor powiedział, że „bycie bohaterem swojego życia to akt odwagi". Tak często jest, że ludzie w trudnych momentach boją się wziąć odpowiedzialność za swoje życie i czekają, aż życie zrobi to za nich. Ja taki nie jestem. Wolę, gdy jest trudno, ale mogę sam mieć na coś wpływ, niż czekać, aż ktoś za mnie zrobi.
To już nie zależy ode mnie. Grono młodych trenerów w ekstraklasie, którzy wciąż są na kursie, mocno się powiększyło. Obok mnie są to Kamil Kuzera z Korony i będzie Dawid Szwarga w Rakowie, więc wierzę, że wszystko rozstrzygnie się po naszej myśli. Dla nas jest to bardzo ważne, bo zadecyduje o kontynuacji naszej pracy, a egzaminy mamy dopiero na przełomie roku. Nie skupiam się jednak na rzeczach, na które nie mam wpływu, a na to nie mam.
Myślałem o tym, ale raczej nie, bo uważam, że funkcjonowanie drugich zespołów w Polsce pozostawia wiele do życzenia. Bardzo często brakuje jasno określonej koncepcji tej drużyny – jak mają funkcjonować, po co one w ogóle są. To dotyczy też filozofii klubu. W klubach zachodnich zdarzają się sytuacje, że drugie drużyny mają zamkniętą kadrę i czasami łatwiej się dostać do pierwszego zespołu z drużyny juniorów niż drużyny rezerw. To wszystko dotyczy jednak koncepcji i ważne jest, żeby mieć na to konkretny pomysł. Jeśli się to ciągle zmienia, to nie ma szans na pójście do przodu.
Cel sportowy był jasno określony – utrzymanie. Zresztą podobnie było w drugim zespole, który przejmowałem w podobnej sytuacji, tylko wtedy mieliśmy 19 meczów do rozegrania, a nie osiem. Nigdy jednak nie przyjmowałem takiej narracji, że wchodzę do szatni i mówię, że musimy zrobić to, musimy zrobić tamto. Nie, to, co musimy, to wszyscy doskonale wiedzą. Chodzi o to, jak będziemy na to patrzeć. Jeżeli powiemy sobie, że gramy o utrzymanie, to będziemy grać tylko o utrzymanie. Jeśli zbudujemy sobie narrację, że w każdym meczu musimy zdobyć trzy punkty i gramy o 24 punkty, to będziemy walczyć o jak największą liczbę punktów i może to nas dalej zaprowadzić.
Oczywiście, mówię też o realnej ocenie sytuacji. Nie wyobrażam sobie, że wszedłbym sobie dzisiaj do szatni Miedzi Legnica i powiedział: "Dobra, panowie, walczymy o mistrzostwo Polski". Wtedy trzeba się skupić na małych krokach, małych celach. Dopiero potem ten mały cel, wielokrotnie powtarzany, buduje inną narrację. Gdyby taka Miedź zdobyła na początku sezonu 19 na 21 punktów i powiedziałbym: "Panowie, jedziemy po puchary", to wtedy miałoby to sens, a na początku pewnie nie.
Wchodząc do szatni Jagiellonii, mówiłem o tym, by wygrać kolejny mecz. To wszystko. Po prostu: "Wygrajmy najbliższy mecz i na tym się skupiajmy". Nie ma dla nas sytuacji, w której mówimy sobie, że to się nie uda. Jak się nie uda, to po co grać, po co jechać? Są trudne zadania, przeciwnik pewnie mówi w podobny sposób, też ma swoje cele, ale chciałbym, żebyśmy na każdy mecz wychodzili z maksymalną wiarą w to, że można go po prostu wygrać. Nawet w takich meczach, jak z Legią czy Lechem. Trzeba wierzyć w to, że my też możemy zrobić coś wielkiego, a nie jechać z prośbą: "Nie bijcie nas". Musimy być silni.
Trener nigdy nie usłyszy od osoby, która go zatrudnia, co ma zrobić. Bo gdyby to było takie proste, to wszyscy by to robili. Także tylko osoba, która jest wewnątrz tego procesu, zna odpowiedź na to pytanie. Nawet jeśli jesteś obok drużyny, jak dyrektor sportowy czy prezes, to i tak najwięcej będzie wiedział sam trener. Dlatego, że on w tym funkcjonuje na co dzień, jest w środku tego procesu i to on musi najlepiej znać problemy tej drużyny.
Nie zrobiłem jeszcze nic spektakularnego, żeby przeciętny Kowalski mnie rozpoznawał. Na pewno rozpoznają mnie ludzie, którzy bardziej się interesują Jagiellonią i żyją tym klubem. Na pierwszym planie zawsze są piłkarze, a trener już nie jest tak atrakcyjny. Zdarzają się jednak pojedyncze miłe sytuacje. Widzę, że ludzie trochę inaczej na mnie patrzą, nawet jeśli nie każdy się odważy zagadać. Te spojrzenia są inne, ale tak to wygląda. Będąc osobą publiczną, trzeba się z tym liczyć. Ważne tylko, by umieć ochronić w pewien sposób rodzinę, którą też to czasami dotyka.
Nasza sytuacja jest dobra. Matematycznie potrzebujemy jednego punktu. Choć jesteśmy rozczarowani wynikami ostatnich meczów ze Śląskiem i Legią. Oba chcieliśmy wygrać, a ten mecz ze Śląskiem przez dłuższy czas był pod naszą kontrolą. Aczkolwiek, biorąc pod uwagę wyniki i tabelę, jeszcze ważniejsze niż zwycięstwo było to, żeby tego meczu nie przegrać. To nie świadczy o tym, że jesteśmy minimalistami. Po prostu jesteśmy odpowiedzialni. Uważam, że to jest dobre słowo, bo głupio by było wygrać trzy mecze z czterech, a potem jednym spotkaniem wrócić do punktu wyjścia i walki o utrzymanie.
W przypadku meczu z Legią jesteśmy z kolei bardzo rozczarowani tym, jak po niezłej pierwszej wyglądała druga połowa w naszym wykonaniu. Tu nie chodzi tylko o wynik, ale też to, w jak prosty sposób pozwalaliśmy przeciwnikowi na strzelanie kolejnych bramek. Wiemy jednak, że można wiele mówić, ale teraz musimy przede wszystkim odpowiedzieć na tę porażkę na boisku, w sobotnim meczu z Cracovią.
Oczywiście, rozmawiamy o tym. Im lepsza jest sytuacja w tabeli, tym bardziej można myśleć już o przyszłości. Aczkolwiek pod tym względem większe zaangażowanie jest ze strony dyrektora sportowego. Ja muszę zajmować się drużyną, ale rozmawiamy na bieżąco, analizujemy to i nakreśliliśmy sobie, jaki to ma być zespół. Teraz trzeba jeszcze dokończyć ten sezon jak najlepiej, żeby móc odpocząć i z czystą głową zacząć przygotowania, by od początku dać więcej entuzjazmu i emocji kibicom. Mecz z Koroną, który przegraliśmy 1:2 po golu w ostatniej akcji meczu, też był emocjonalny. Zakończył się dla nas fatalnie, ale wywołał wiele emocji – ludzie po tym meczu byli źli, rozczarowani i czuli ból, ale coś czuli. Najgorzej jest wtedy, gdy się wkrada obojętność.
Każdy z moich dotychczasowych meczów był inny, miał inny scenariusz, ale wywoływał wiele emocji. W moim debiucie, arcyważnym meczu z Lechią Jesus Imaz nie strzelił dwa razy rzutu karnego, zwycięskiego gola w 80. minucie strzelił Taras Romanczuk – facet, który przez wiele lat zrobił bardzo wiele dla tego klubu. Potem gramy w Kielcach dobry mecz, prowadzimy 1:0, ale tracimy gola najpierw w 80. minucie, a następnie w ostatniej akcji meczu. Zarządzić takim momentem trenerowi nie jest łatwo. Trzeba umieć podnieść drużynie, a nie ją dobić, bo zaraz grasz kolejny ważny mecz. W Płocku wychodzisz na mecz zmotywowany, a w 10. minucie przegrywasz 0:2 i rywal stwarza ci sytuację za sytuacją.
Tak, a ty jako pierwszy trener zastanawiasz się: "Kurczę, wszedłem do drużyny, wygraliśmy pierwszy mecz, był entuzjazm, a teraz?" Zespół był przez parę minut nieobecny, a mimo to wróciliśmy i wygraliśmy 4:2 po scenariuszu z działu science-fiction. Grający pod dużą presją i niejednokrotnie niesłusznie krytykowany Marc Gual bierze wszystko na własne barki i strzela hattricka, do którego dorzuca asystę. Trzeba widzieć też, ile on pracuje na boisku, ile daje z siebie…
Ale oceniajmy go na podstawie jego postawy na boisku. Ten zawodnik teraz pomaga Jagiellonii i nie chodzi tylko o bramki.
Odwróciliśmy ten mecz z Wisłą Płock, potem pokłosiem tego jest mecz z Wartą, gdzie do przerwy pewni siebie oddajemy dwa celne strzały i strzelamy trzy gole. Jako trener też masz w tym wszystkim farta, ale niedługo masz kolejne spotkanie ze Śląskiem, gdzie Marc Gual robi wszystko kapitalnie, a nie trafia do pustej bramki, potem Jesus Imaz w bardzo trudnej sytuacji oddaje świetny strzał i myli się o centymetry. Z Wartą to wpadało, teraz nie, a Śląsk raz się przedostaje w nasze pole karne i strzela bramkę na 0:1. Masz świadomość, że masz bezpieczną sytuację, ale jeden wynik tego meczu może to totalnie zmienić. Strzelasz bramkę na 1:1, idziesz po następną i w 80. minucie obrońca wylatuje ci z czerwoną kartką i kończysz w "10". Te mecze wszystkie były "jakieś", każdy miał jakąś swoją historię. Statystycznie gdzieś czytałem, że jak strzelasz pierwszy bramkę, to masz 70 proc. szans na zdobycz punktową. A my już w tych sześciu meczach z pozycji przegrywającego zdobyliśmy cztery punkty, gdy to nie jest takie proste.
Na pewno można to w ten sposób przeanalizować, ale bardziej zabrakło mi w tym meczu odwagi. Jednak pierwszy raz czułem, że ryzyko będzie nieodpowiedzialne z punktu widzenia tabeli. Miałem takie przeświadczenie jako trener, że nie mogę tego meczu przegrać. Bardzo chciałem go wygrać, ale jeszcze bardziej nie przegrać. To nie wynikało z mojej mentalności, to było wbrew tej mentalności, bo chcę wygrywać zawsze, tylko z odpowiedzialności. Ta odpowiedzialność była dla mnie ponad wszystko. Wiedziałem, że w tym momencie moja nieodpowiedzialność może się skończyć katastrofalnie w skutkach lub przynajmniej narobić nam niepotrzebnych problemów. Stąd dokonywałem zmian późno, dlatego były one bardziej asekuracyjne, z czego nie jestem zadowolony.
Absolutnie nie. W tym momencie jestem trochę dumny z siebie, że zachowałem się jak doświadczony trener, wbrew swojej naturze, a nie jak młody synek, który wchodzi do ekstraklasy. Gdybym się zachował bardziej ryzykownie, to moglibyśmy ten mecz wygrać, ale moglibyśmy też przegrać, a tego szczególnie chciałem uniknąć. Dlatego to nie był dobry moment na brawurę. Zresztą świadczy o tym też pozostawienie na ławce Camilo Meny – nie czułem się z tym dobrze, bo uważam, że taki piłkarz powinien wchodzić na boisko, gdy wynik nie jest do końca korzystny, ale zdawałem sobie sprawę, jakiego zawodnika potrzebowałem w tamtym momencie na boisku i przede wszystkim chciałem drużynie pomóc, a nie przeszkodzić. Camilo wciąż uczy się odpowiedzialnej gry.
W drugiej połowie jako cała drużyna rozsypaliśmy się po szybko straconym golu. To nie powinno nam się przytrafić. Z tego powodu jest nam wszystkim po prostu przykro, bo wiemy, jak wiele ten mecz znaczy dla kibiców. Ale to też jest dla mnie kolejna lekcja od ekstraklasy. Nie ma innej opcji, jak tylko zrehabilitować się za tę porażkę w ostatnim meczu przed własną publicznością w tym sezonie – z Cracovią.
W momencie, kiedy utrzymam drużynę, moja umowa zostaje przedłużona na kolejny sezon.
Dlatego kluczem nie jest długość kontraktu, a okres wypowiedzenia, haha.
Fatalnie. Mówię to szczerze, bo nic na to nie wskazywało, a z rodziną byliśmy ciągle na walizkach. Ciągłe zmiany, ciągłe przeprowadzki. W Głogowie pracowałem długo, około 3 lat, z trenerem Mamrotem, podobnie później w Jagiellonii, bo nawet po zwolnieniu przeciągnęło się to na czas pandemii, gdy zostaliśmy w Białymstoku. A potem się zaczęło – po Białymstoku pojechaliśmy na 8-9 miesięcy do Gdyni, choć podpisywaliśmy kontrakt na ponad dwa lata. Później przeprowadziliśmy się do Sosnowca, gdzie bez skutku staraliśmy się o mieszkanie. Wynajęliśmy mieszkanie, czekaliśmy na propozycje i ta propozycja przyszła z ŁKS-u – rodzina została w Sosnowcu, ja pojechałem do Łodzi tak naprawdę na trzy miesiące, bo później znów pojawiła się Jagiellonia i kolejna przeprowadzka. Cała rodzina przeprowadziła się z Sosnowca do Białegostoku, zabraliśmy cały dorobek życia, trzeba było znów zmieniać szkoły, wynajęliśmy kolejne mieszkanie. I tutaj po pół roku znów się pojawiła informacja, że nas nie ma…
To był dla nas moment dramatyczny, zawodowo i życiowo chyba najtrudniejszy. Byliśmy wykończeni tymi ciągłymi zmianami, niepewnością co do tego, co będzie zaraz, a także presją z tym związaną. Ta sytuacja tuż przed samymi świętami tylko to spotęgowała. Miałem szczęście, że na moją korzyść podziałał zbieg okoliczności związany z odejściem z drużyny rezerw trenera Kobeszki. Złożono mi propozycję zastąpienia go i mogliśmy tu zostać. To było dla nas jak prawdziwy dar od życia.
No tak… Jesteśmy młodym małżeństwem, a to jest piąte miasto, w którym mieszkamy. Mój syn i córka chodzą do trzeciej nowej szkoły, a moje najmłodsze dziecko do trzeciego przedszkola. W przypadku córki przynajmniej się udało, żeby dołączyła do tej samej klasy, do której chodziła przy pierwszej okazji w Białymstoku.
"Gdzie będziemy mieszkać latem?", haha.
Na pewno jest to trudne. Dlatego bardzo doceniam to, że to akceptują. Tak samo żona, która praktycznie co chwilę zaczyna życie od nowa - jedzie w nowe miejsce, kogoś poznaje, zaczyna normalnie funkcjonować i nagle po pół roku wszystko od nowa. Mija kolejne pół roku, jeszcze raz od nowa. To szczególnie trudne, gdy jest się trenerem na dorobku, bo łatwiej to zaakceptować, gdy jakieś pieniądze już się zarobiło, ma się swoje mieszkanie i jakiś majątek, a rodzina nie musi ciągle zmieniać swojego życia. Trener jedzie wtedy do pracy, rodzina zostaje ze względu na dom, pracę i szkołę. My z kolei przez cały czas wynajmujemy mieszkanie – nie dostaliśmy niczego od rodziców czy dziadków. Pomagają oni nam tak, jak mogą, jednak na wszystko musimy sobie zapracować. Gdy się tylko wynajmuje mieszkania, to nie ma też tego czynnika, który trzymałby rodzinę w jednym miejscu.
Jest trudno, ale trzeba patrzeć z optymizmem do przodu. Nadarza się szansa, żeby coś w swoim życiu zmienić i trzeba zrobić wszystko, by ją wykorzystać, bo w Białymstoku jesteśmy szczęśliwi. Słowo "stabilizacja" jest u mnie w pracy słowem niepożądanym, ale w życiu wręcz przeciwnie, szczególnie dla rodziny. Niektórym się wydaje, że to tylko trener musi dźwigać tę presję związaną ze swoją pracą, ale to jest tak naprawdę nasz wybór, a żona czy dzieci tego wyboru nie dokonują, przeżywając to równie mocno, a czasami mocniej.
W domu jednak wszyscy muszą czuć, że wrócił mąż i tata, a nie trener Jagiellonii. To samo dotyczy wszystkich sytuacji życiowych, bo chciałbym, żeby rozmawiano ze mną jak z człowiekiem, a nie jak z trenerem.
Od 23 grudnia do początków stycznia żyliśmy w totalnej niepewności. Nie wiedzieliśmy, co się z nami wydarzy. Rozmowy w klubie były zawieszone do czasu przybycia nowego trenera (został nim Piotr Nowak, który musiał dolecieć z USA – red.), który też musiał się określić w sprawie sztabu szkoleniowego. Wszystko zostało przeciągnięte do pierwszego treningu po przerwie zimowej i do tego momentu nie wiedzieliśmy, co z nami – czy będziemy, a jak nie będziemy, to na jakich zasadach mamy odejść. Święta były owiane niepewnością.
Różne były koncepcje, pojawiła się nawet taka dotycząca mojej pracy w akademii. My czekaliśmy nie wiadomo na co, a praca z drużyną rezerw spadła nam z nieba. Los się uśmiechnął, otrzymaliśmy szansę na normalność.
Można tak powiedzieć, patrząc zarówno na drugi zespół, jak i obecnie na pierwszą drużynę. Misja jeszcze nie została zakończona, bo przed nami wciąż trzy mecze, ale sytuacja jest na pewno dużo lepsza niż jeszcze miesiąc temu. To nie jest tak, że to tylko moja zasługa, że przyszedłem jako zbawca i odwróciłem wszystko do góry nogami, ale też nie będę hipokrytą i nie powiem, że nie miałem na to wpływu.
Pozycja nawet trenera drugiego zespołu w Jagiellonii jest bardzo atrakcyjną na Podlasiu. To przecież drugi najsilniejszy zespół w regionie – na poziomie III ligi oprócz niego jest tylko Olimpia Zambrów. Nie jest oczywistym, że daje się ją osobie, która ma taką łatkę, że przyszła do klubu jako asystent trenera Mamrota, jest w dłuższej perspektywie niezwiązana z klubem czy tez trudno jest ocenić jej kompetencje z poziomu asystenta, który nie jest kojarzony z żadną ważną decyzją. Wówczas trudno powiedzieć, jaki to jest trener. Można bazować jedynie na opinii ludzi obserwujących twoją pracę. Nie przejmowałem też drugiej drużyny w mega komfortowym momencie, bo z III ligi spadało sześć zespołów, a przewaga nad strefą spadkową była niewielka. Tym bardziej, że wszedłem w środowisko, które długo funkcjonowało w określonej grupie. Trener Kobeszko wykonywał dobrą pracę i był emocjonalnie związany z drużyną i sztabem oraz na odwrót. Wejście do takiej drużyny nie jest łatwe, bo trzeba wszystkich do siebie przekonać.
Oczywiście, że nie.
Nie można tego przełożyć jeden do jednego. To jest zupełnie co innego – wchodzisz do zupełnie innej szatni, na inny poziom, do innych piłkarzy, środowiska, mentalności, wymagań czy presji. Działa się zupełnie inaczej, innych się używa „narzędzi"… Aczkolwiek sam wielokrotnie powtarzam, że zbyt łatwo szufladkujemy ludzi ze względu na wygląd, wiek, pojedyncze zachowania, a tak naprawdę liczą się kompetencje. Nie ma młodych trenerów, ładnych, brzydkich, chudych, grubych, starych, są tylko dobrzy albo źli. To jest dla mnie klucz.
Tak samo, jak jest wiele przykładów na to, że nie ma większego znaczenia, czy ktoś był wielkim piłkarzem, czy nie zrobił w piłce większej kariery. Jak to powiedział kiedyś Arsene Wenger: „Nie trzeba zaczynać jako koń, by zostać dobrym dżokejem".
Ciężko powiedzieć, na pewno zmienia się pokolenie i spojrzenie na niektóre tematy. Nie chcę być też w opozycji do starszych trenerów, bo wielu z nich znam, szanuję i od wielu się też uczyłem. Pomogli mi, a ja korzystałem z ich doświadczeń i wiedzy. Takich trenerów też spotkałem wielu na swojej drodze, na których patrzyłem z perspektywy ucznia. Zresztą, przez cały czas się uczę. Na pewno to, co się dzieje obecnie, to jest pokazanie nowego rozwiązania, ale czy to jest nowy trend? Trudno powiedzieć. Kluby dostały nową opcję, ale jeszcze same muszą się na takiego trenera zdecydować.
Moim zdaniem dwie rzeczy muszą tu zafunkcjonować. Po pierwsze - umiejętność oceny kompetencji ludzi, bo poza tym nie ma innych argumentów za zatrudnieniem takiego trenera, a po drugie – wiara w człowieka, bo decydując się na taki projekt trzeba w pełni wierzyć, że to się uda. Że patrząc na tego człowieka, wiesz, że on sobie poradzi. To jest bardzo trudne, gdyż jest to bardzo odpowiedzialna decyzja. Zatrudniając takiego trenera, prezes czy dyrektor sportowy całą presję bierze na siebie. Z kolei biorąc trenera z jakąś marką i doświadczeniem, ta odpowiedzialność po części spada na samego szkoleniowca. Ale to też działa w dwie strony, bo jak jest wszystko okej, to stajesz się „odkrywcą". Tak jak w życiu – czasami trzeba podjąć ryzyko.
Dokładnie, tutaj też działa ten sam mechanizm. Ale zawsze trzeba też pamiętać, że ci trenerzy, którzy teraz są doświadczeni, kiedyś sami byli młodzi. Nie weszli do piłki, mając 60 lat. Dlatego nie ma co patrzeć komuś w metrykę – dla mnie nie ma starych, doświadczonych i młodych, niedoświadczonych trenerów – są tylko ci, którzy są dobrzy, i ci, którzy są słabi. W taki sposób należy o tym rozmawiać.
To samo jest z doświadczeniem – to że ktoś przepracował 30 lat, nie musi być doświadczony. Może być ktoś, kto w 2 – 3 lata miał wiele różnych sytuacji, z których wyciągnął większą liczbę odpowiednich wniosków i po raz drugi pewnych błędów nie popełnia. To jest bardzo ważne w doświadczeniu. Mówiąc o nim, nie chodzi o to, żeby coś przeżyć, tylko żeby wyciągnąć wnioski z tych sytuacji i swoich błędów, by ich później nie powtórzyć. Raz można popełnić jakiś błąd, ale drugi raz tego samego błędu popełnić już nie można, bo to świadczy o moim braku kompetencji czy nawet inteligencji. By człowiek uczył się na błędach, musi wiedzieć, że je popełnia.
Dla piłkarzy trening być może rozpoczyna się wraz ze zbiórką na kilkadziesiąt minut przed, ale ja jako trener muszę sobie zaplanować cały dzień. Planowanie zajęć, rozmowy ze sztabem, rozmowy z piłkarzami – zależy mi na tym, żeby mieć dobre relacje z zawodnikami. Żeby wiedzieć, co się u nich dzieje, nigdy ich nie lekceważyć. Żeby zawsze wiedzieli, że jestem tu dla nich i niezależnie, czy chodzi o największą gwiazdę zespołu, czy o zawodnika nr 22. Bo nawet on musi wiedzieć, że jeśli nie gra, to tylko dlatego, że takie są decyzje sportowe, a nie coś osobistego, że się nim nie interesuję czy go nie lubię. Czasami nawet trzeba mu poświęcić więcej czasu, bo wiadomo, że ten, który regularnie gra, jest zazwyczaj zadowolony.
Tak i załatwiliśmy tę sprawę. Dzięki temu w szatni pojawił się zestaw do darta.
Wbrew pozorom to jest ważne, bo lepiej jest, gdy zawodnicy sobie przed treningiem w coś pograją, niż gdyby mieli siedzieć przez cały czas w telefonach.
Nie, to byłby martwy przepis. Już na poziomie rezerw miałem uczciwą rozmowę z zawodnikami. Powiedziałem, że wolę, aby mi powiedzieli, że nie chcą mnie oszukiwać, bo i tak siedzą w tych telefonach, niż żeby chowali je w pośpiechu, jak wchodzę do szatni. Mi na tym nie zależy. Oczywiście, mają swoją przestrzeń, w której nie wolno tego robić i tego pilnują. Nie uważam tego jednak za coś istotnego.
Pracowałem z dziećmi, gdy jeszcze grałem w MCKS-ie Czeladź. Potem zmieniłem klub na lokalny na czwartoligowy Górnik Piaski i wówczas mocniej poszedłem w trenerkę z dzieciakami. Miałem wtedy 20 lat i wrażenie, że jako piłkarz nigdy nie będę wybitny, a nienawidzę w życiu przeciętności. Wolę być w czymś słaby niż przeciętny.
Dokładnie. A takie tkwienie w przeciętności… Myślałem sobie, że może będę grał w czwartej, może w trzeciej lidze, ale co więcej? To wyszło trochę naturalnie, życie podjęło za mnie tę decyzję. Dostałem super dla mnie propozycję stażu w Rozwoju Katowice, a później klub chciał, żebym tam został. Mój pierwszy kontrakt jako asystenta w II lidze zachodniej, czyli profesjonalnej piłce, opiewał na 500 złotych, ale ja tak naprawdę dziękowałem, że dano mi cokolwiek i nie muszę do tego dokładać, bo chciałem tam pracować. Jako stażysta przyjeżdżałem do klubu pierwszy, a wychodziłem ostatni. Mnie fascynowało samo przebywanie tam, szansa pracy w klubie, wyjście na trening, to było dla mnie coś wielkiego.
Dlatego dla mnie jako trenera i człowieka najważniejsza jest pasja. Ostatnio nawet powiedziałem drużynie, że pasja zawsze wygrywa z talentem. Widziałem historie ludzi, którzy zaczynali od absolutnego zera piłkarskiego, nie mieli nic, a dzisiaj robią wielkie kariery, bo po prostu mieli pasję w oczach. Dla nich samo to, że mogli przyjść do pracy, to była niesamowita rzecz. Moim zdaniem to mnie właśnie doprowadziło do tego miejsca, w którym obecnie jestem.
Będąc już w Rozwoju, dostałem także propozycję pracy z dzieciakami w Zagłębiu Sosnowiec. Dla mnie jako chłopaka z Zagłębia Dąbrowskiego to była świetna sprawa, bo Zagłębie w tym regionie jest takim klubem, jak Jagiellonia na Podlasiu, takim oczkiem w głowie. I zawsze jako zawodnik byłem na ten klub nieco za słaby, by się tam dostać, mimo że bardzo tego chciałem. Zawsze blisko, ale też zawsze jednak za słaby. To był dla mnie sygnał, że jako piłkarz nigdy tam mnie nie było, a jako trener już tak, nawet gdy chodziło o pracę z ośmiolatkami. To było duże przeżycie, bo pokazało, że być może jest to ta droga, którą warto podążać.
Równolegle wychowywaliśmy się piłkarsko z Rafałem Pietrzakiem (obecnie Lechia Gdańsk – red.). Rafał zawsze był w naszym roczniku najlepszy, grał w Zagłębiu, debiutując w wieku 16 lat w ekstraklasie. Ja byłem z kolei taką osobą, która chciała, ale której zawsze czegoś brakowało. Może też trochę determinacji na boisku, bo nie byłem typem pracusia. Nie miałem nigdy problemów z grą w piłkę, ale miałem problem z bieganiem i jak dzisiaj patrzę na swoje występy, to przejście do roli trenera było najlepszą decyzją, jaką mogłem podjąć w życiu, haha. Teraz jestem od 11 lat trenerem, głównie na poziomie profesjonalnym i też mam już swoją historię. Jednak zawsze ta piłka była dla mnie czymś więcej niż pracą.
Przede wszystkim ukształtowało mnie podwórko z perspektywy wartości. Dzisiaj jako trener jestem bardziej skuteczny, bo załapałem się na końcówkę czasów, gdy wszyscy kochali piłkę. Gdy wychodziłem na osiedle, brałem piłkę i pamiętam czasy, gdy byłem słaby, siedziałem na murku, patrząc na starszych i musiałem czekać na pozwolenie, by wejść na boisko. Załapałem się na czasy, gdy na osiedlu była jedna piłka i jak jej właściciel szedł do domu, to już nie było gry, chyba że mama pozwoliła mu pożyczyć ci ją. Czasy, gdy w wakacje wychodziłem o ósmej rano z domu i wracałem o 21 z przerwą na szybki obiad w domu, z brudnymi rękami i najlepiej jeszcze, jakby był na korytarzu. Nikt tam wtedy nie myślał o pieniądzach, nie myślał o karierze, po prostu kamienie, piach, a gdy siatka była na bramce, to było prawdziwe przeżycie. Plakaty na ścianach, na targu koszulki piłkarzy, oczywiście podróbki…
Rivaldo z Barcelony. To była moja pierwsza koszulka, kupiona na targu, w której nawet w zimę ledwo po założeniu byłeś spocony, bo nie przepuszczała powietrza. Jednak to były naprawdę fajne czasy, bo wszyscy grali w piłkę. Dzisiaj nam tego trochę brakuje, u nas piłka nie jest w kraju religią. Lubimy piłkę, ale to nie jest dla nas religia. Są kraje o takiej kulturze, że za rogiem wszyscy grają w piłkę – na ulicy, na chodnikach, na boiskach, na trawie, na piachu. Wszędzie grają w piłkę.
Ostatnio byłem na zjeździe UEFA Pro i dyrektor Grycmann opowiadał, że był na stażu w Anglii i na meczu Premier League. Tam dwie starsze panie przyszły nawet na stadion pograć w karty. To świadczy o tym, że tam jest dzień podporządkowany pod mecz, a nie że jak coś mi wypadnie, to nie idę na ten mecz. To jest jak religia. Niezależnie od tego, czy zespół gra w Premier League, Championship czy niżej. Tam się chodzi na drużynę. Nie chodzi się na wynik, tylko po prostu spędzić czas. To jest niesamowite, tam ludzie kochają piłkę, dlatego też są w niej świetni. Nacje, które są znakomite w piłce nożnej, są takie dlatego, że kochają piłkę.
Brazylia, Portugalia, Hiszpania, Argentyna… Szczególnie tam, gdzie bieda jest na zasadzie kontrastu – gdzie po jednej stronie są slumsy, a po drugiej wieżowce i kupę kasy. Często ta piłka jest sposobem na wyjście z biedy, na zmianę swojej sytuacji i ludzie o to walczą. Biorą piłkę, idą na piach i to jest dla nich sposób życia. Dlatego są w tym tacy dobrzy. Tego w Polsce trochę brakuje.