Sukces bez pieniędzy. Trener rewelacji ekstraklasy odsłania kulisy. "Nie mieć cichych dni"

Dawid Szymczak
- Mam taki plik w komputerze i otwieram go raz w tygodniu. To zbiór wartości, które spisywałem, odkąd zostałem asystentem. Lubię na nie zerknąć przed treningiem - mówi Dawid Szulczek, trener Warty Poznań, jednej z rewelacji tego sezonu. W wywiadzie dla Sport.pl tłumaczy, dlaczego usunął z tej listy słowo "detale" i czym zastąpił stwierdzenie "jesteśmy rodziną". A to poniekąd wyjaśnia sukces Warty w tym sezonie.

Mało klubów zaskoczyło tak pozytywnie, jak Warta Poznań. Ma najmniejszy budżet w ekstraklasie, a walczy o zajęcie piątego miejsca. Z dachu klubowego budynku już nie cieknie, teraz od progu uderza ostry zapach chloru. Klub przeniósł się dwie ulice dalej, do nowej siedziby - na dole jest basen, na piętrze gabinety i siłownia. Gdy rozmawiamy, za ścianą trwa trening. Słychać uderzające o ziemię hantle i płynącą z głośnika muzykę. 

Zobacz wideo Sposób na patologię w polskiej piłce

Warta w 31 meczach zebrała 44 punkty, czyli już ma dwa więcej niż po całym poprzednim sezonie. Po drodze ograła Legię Warszawa i zremisowała z Rakowem Częstochowa. Jeśli przeliczyć, ile każdy klub zapłacił za jeden zdobyty punkt w lidze, okaże się, że Warta jest najefektywniejsza. Dawid Szulczek do kwietnia był najmłodszym trenerem w lidze, a gdy z Rakowa odejdzie Marek Papszun, nikt na poziomie ekstraklasy nie będzie miał dłuższego stażu pracy w jednym klubie. Początkowo Szulczek był zresztą łączony przez kibiców i media ze zwolnioną przez Papszuna posadą. Odebrał to jako komplement, ale wiedział, że zostaje w Poznaniu na dłużej.

Dawid Szymczak, Sport.pl: Jak przyjmuje pan komplementy? Niektórych krępują, peszą, a pan się ich w ostatnim czasie nasłuchał bardzo dużo.

Dawid Szulczek, trener Warty Poznań: - I komplementy, i krytyczne uwagi przyjmuję bardzo spokojnie. Zależy też, kto je do mnie kieruje. Niektóre opinie nie mają dla mnie większego znaczenia. Wpuszczam jednym uchem, wypuszczam drugim. Jeśli jednak wypowiada się ktoś, kto jest dla mnie autorytetem, osoba z rodziny albo zaangażowana w klub, to poddaję jego słowa refleksji. Ale na koniec i tak najważniejsze jest dla mnie to, co sam myślę na temat swojej pracy i swojego podejścia. Nikt nie zna mnie tak dobrze, jak ja sam. Trzeba też pamiętać o tym, że każdy może mieć swój punkt widzenia i każdy z nas jest inny. Nawet, jeśli mamy takie same plecaki, to każdy ma w nim inną zawartość. 

A "normalny" to dla pana ładny komplement?

- Normalność i odpowiednia etyka pracy są dla mnie wręcz kluczowe. Już na pierwszym spotkaniu z piłkarzami Warty właśnie to przekazałem: że jestem normalnym gościem, który chce wysokich standardów pracy, by mieć z tego dobre wyniki. Zapowiedziałem, że będę od nich dużo oczekiwał, więc oni też powinni dużo oczekiwać ode mnie. Na pewno nie ulegam hurraoptymizmowi ani też nie załamuje się w gorszych momentach. Nie ma u mnie tych skrajnych emocji. Jestem stabilny emocjonalnie. I to chyba poniekąd odbija się w Warcie, bo ani nie mamy trzech porażek z rzędu, ani trzech zwycięstw. Chciałbym, żeby wygranych meczów było więcej, ale cieszy mnie, że jesteśmy stabilni. Dla nas to już sporo.

Gdy o pana rozpytywałem, najczęściej padało określenie "normalny".

- No nie ma u mnie wielu szaleństw. Biorę życie, jak leci. Jeśli właściciel klubu mówi, że nie mamy na coś pieniędzy, to nie wariuję, tylko szukam z zawodnikami i moimi asystentami jakiegoś rozwiązania. Jak piłkarz ma słabszy okres, to podchodzę do tego ze zrozumieniem. Jak ktoś chce ode mnie dostać wolne, bo ma rodzinne sprawy, to mu to wolne daję. Każdy z nas jest człowiekiem i ma życie prywatne, a musi przecież mieć czystą głowę i dobre nastawienie do pracy. Ale mamy oczywiście ustalone granice i jeśli ktoś przegina, to mu o tym mówię. Nie pozwolę też nikomu odfrunąć, jak mamy lepszy okres. Rozmawiam szczerze i dużo rzeczy mówię wprost, ale w spokojnej rozmowie. Wydaje mi się też, że drużyna czuje, że dobrze wybieram moment, kiedy rozmawiać z kimś indywidualnie, a kiedy załatwić jakąś sprawę przy całej grupie. Stąd pewnie to określenie, że jestem normalny.

A żeby samemu nie odlecieć, wciąż stosuje pan tę kartkę z najważniejszymi dla siebie hasłami i złotymi myślami?

- Tak, mam taki plik w komputerze i otwieram go raz w tygodniu. Przeczytanie tego zajmuje mi około pięciu minut. To nie tyle cytaty, co zbiór wartości, które spisywałem, odkąd zostałem asystentem. Przypominają mi o tym, żeby zachowywać właśnie normalność, nigdy się nie poddawać, ale też nie odfruwać po zwycięstwach. I być w tym wszystkim sobą. Mam też skróconą wersję, która zawiera najważniejsze rzeczy, które obiecaliśmy sobie z piłkarzami na początku pracy w Warcie. Hasła, kluczowe słowa, które mają nas cechować jako zespół i każdego z osobna. Lubię na nie zerknąć codziennie przed treningiem.

Zacytuje pan?

- Najpierw zieloną czcionką mamy napisane "ENERGIA", bo wydaje mi się, że sam kolor zielony jest pozytywny. Jak coś jest w pełni naładowane, to świeci na zielono. Samo to słowo przypomina, że musisz dbać o swoją dobrą energię i energię całej grupy. Dalej jest "ENTUZJAZM" i "OGIEŃ", bo są bardzo zbliżone. Mają nas cechować na boisku i poza nim. Jak komuś brakuje, to niech zostanie w domu, odpocznie, rozwiąże swoje problemy, zresetuje się i wróci do drużyny, gdy ten entuzjazm odzyska. Szukamy ludzi, mających w sobie ogień, chcących coś w życiu osiągnąć. Tak jest tworzona nie tylko szatnia, ale cały ten klub. Dalej mamy ważne pytanie: "Czy to, co w danym momencie robimy, jednoczy czy dzieli drużynę?". Przykładowo: jako trenerzy decydujemy, że na odprawie przeanalizujemy błędy. Musimy się zastanowić, czy w danym momencie to nam bardziej pomoże czy zaszkodzi. Czy nas zjednoczy, czy nas podzieli. Albo pozytywny przykład: drużyna chce po zwycięstwie dodatkowy dzień wolnego, więc trzeba przemyśleć, co nam to da, a co nam zabierze. Prawie każdą decyzję można przefiltrować tym pytaniem. Jeśli zawodnik ma do mnie jakąś prośbę, to pytam go: a twoim zdaniem pomoże to drużynie czy zaszkodzi?

A jeśli już coś wymknie się panu spod kontroli?

- Staram się nie mieć z drużyną cichych dni. Chcę jak najszybciej rozwiązywać problemy, wracać do normalności i przechodzić do codziennych działań. Zresztą, w życiu prywatnym mam tak samo. Gdy się z kimś pokłócę, to po paru godzinach, najpóźniej na drugi dzień, próbuję wszystko wyjaśnić.

Wróćmy do haseł.

- Kolejne dotyczą tego, w jaki sposób chcemy pracować i jak chcemy być postrzegani na boisku. Są tam takie słowa, jak "organizacja" i "zadaniowość". Jestem typem zadaniowca, więc tak też przekazuję wszystko drużynie. Lubię krótkie, konkretne komendy. Precyzyjne zadania do wykonania podczas meczu lub treningu. Bardzo skupiam się na tym, by nasza organizacja pracy była na wysokim poziomie, ale też staram się z tym nie przesadzać, dlatego usunąłem z tej listy słowo "detale". Stwierdziłem, że nie można mieć na ich punkcie obsesji, trzeba znaleźć balans, więc "organizacja i zadaniowość" nam wystarczają.

Coś jeszcze pan po drodze usunął?

Jeszcze w Wigrach Suwałki miałem hasło "jesteśmy rodziną", ale zastąpiłem je właśnie tym pytaniem o łączenie i dzielenie drużyny.

Jest konkretniejsze.

- Właśnie.

A w tych "złotych myślach" jest jakieś zdanie, które pamięta pan zawsze, bez zaglądania do tej listy?

- Pierwsze, które mam tam napisane. Przypiąłem je też na górze programu do analiz i przygotowywania treningów, których używam codziennie. "Miej zawsze taką energię, jak pierwszego dnia w Warcie". Kiedyś miałem to też na środku pulpitu.

Jaka jest teraz tapeta?

- Całe czarne tło, by było dobrze widać wszystkie porozrzucane ikony.

Czyli pan z tych, co mają bałagan na pulpicie.

- Co jakiś czas robię porządek, ale jak zbliża się koniec miesiąca, to jest bałagan. Tych rzeczy mam bardzo dużo. Na początku każdego miesiąca przerzucam te wszystkie pliki na dysk zewnętrzny.

Musi być bałagan na pulpicie trenera, żeby później był porządek na boisku.

- Potrafi się tego nazbierać: analizy rywali, nagrania treningów, nasze mikrocykle, plany treningowe…

Cytuje pan też innych w tym pliku ze złotymi myślami?

- Zapisuję zdania, które chcę zapamiętać. Na pewno jest tam dużo cytatów z książki śp. prof. Tadeusza Hucińskiego "IMOPEKSIS - psychopedagogiczna metoda zarządzania sobą, grupą i sytuacją stresową". Miałem okazję poznać profesora i przeczytać tę książkę zanim jeszcze poszła do druku. Jest ponadczasowa. Mówi, jak zarządzać szatnią, żeby dobrze czuć się samemu ze sobą, ale też, żeby inni czuli się dobrze z nami. Tytuł jest skrótem: I - intencje, M - motywacja… Dalej: pewność siebie, koncentracja, spójność grupy, intuicja, skuteczność. W ostatnich latach ta książka stała się bardzo popularna wśród trenerów.

Niedawno nadrabiałem biografię Pepa Guardioli. Ponoć już jak był mały, najmłodszy na osiedlu, to koledzy pozwalali mu dobierać składy i mówić, kto ma być napastnikiem, kto obrońcą, a kto bramkarzem. Pan dostrzegał w sobie predyspozycje do bycia trenerem?

- Musiałem się z czymś urodzić, bo jak za dzieciaka poszedłem do szkółki Ruchu Chorzów, to od razu byłem kapitanem. W szkole zazwyczaj wybierali mnie na przewodniczącego klasy. Wówczas ja odmawiałem i kończyłem jako skarbnik. To była lepsza fucha. Ale nie wiem, z czego się to brało. Może stąd, że już wtedy byłem dla wszystkich normalny?

Lubili pana.

- Ale uważam, że z pewnymi rzeczami po prostu trzeba się urodzić. Odkąd pamiętam, trenerzy pytali też o moje odczucia czy spostrzeżenia z boiska. Liczyli się z moim zdaniem. Tak samo było później, gdy grałem w okręgówce. Zawsze miałem przekonanie, że wiem, co się dzieje na boisku i co z czego wynika.

Wiem, że w liceum postanowił pan, że zostanie trenerem. A kiedy pomyślał pan, nawet nikomu tego nie mówiąc, że jest dobry i się do tego nadaje?

- Chyba nigdy nie miałem takiego poczucia, że czegoś nie potrafię albo nie dam rady się nauczyć. Oczywiście, wiedziałem, że nie zostanę piłkarzem z najwyższego poziomu, więc szybko uznałem, że trzeba iść w innym kierunku. Ale generalnie jak przychodziło do mnie jakieś wyzwanie, to nie myślałem o negatywnych konsekwencjach. Raczej od razu zadawałem sobie pytanie, co zrobić, żeby to się udało. Do dzisiaj mam tak, że nie zastanawiam się nad brakami. Nie myślę o tym, czego mi w Warcie brakuje, co jeszcze mógłbym tutaj mieć. Co inni mają, a czego ja nie mam. I takie podejście wyczuwają wszyscy dookoła. Dobrze to na nich wpływa. Jak ktoś za bardzo narzeka, to przedstawiam mu inne spojrzenie. Z drugiej strony, jeśli wiem, że coś może zrobić lepiej, bo nie wymaga to nadprzyrodzonych mocy ani wielkich kosztów, to tego wymagam. Dobre nastawienie i zaangażowanie to podstawa. Tego wymagam zawsze.

Przebija w tej rozmowie to, że większość rzeczy przychodziła panu dość naturalnie. Jest wyzwanie - biorę. Jest problem - szukam rozwiązania. To chyba kwestia wychowania i wpojenia od małego zdrowej pewności siebie.

- Spora w tym zasługa rodziców. Miałem dobry dom. Od dziecka byłem wychowywany w dobrym klimacie, rodzice o mnie dbali. Czasami się mówi, że ktoś odniósł sukces, bo miał trudne dzieciństwo, które go zahartowało. U mnie było inaczej - dzięki rodzicom nie mam kompleksów ani odchyleń w żadną ze stron, jeśli chodzi o ego. Nie muszę nikomu niczego udowadniać. Zostałem wychowany w przekonaniu, że każdy człowiek ma swoją wartość i trzeba w ludziach dostrzegać dobre rzeczy.

Z kim się panu najlepiej rozmawia o piłce?

- Z Adrianem Siemieńcem, który prowadzi teraz Jagiellonię Białystok

Tak myślałem.

- Przyjaźnimy się. Adrian był świadkiem na moim ślubie. Razem jeździliśmy na wakacje, spędzaliśmy wspólnie kilka Sylwestrów, regularnie rozmawiamy. Częściej to Adrian dzwoni do mnie. Jest gadułą. Na dziesięć telefonów, siedem jest z jego inicjatywy. Pamiętam, jak w 2015 roku, po udanym sezonie, pojechaliśmy razem z paroma kolegami na męski wypad. Chcieliśmy odpocząć i trochę poświętować, bo Chrobry Głogów, w którym pracował Adrian, utrzymał się w I lidze, a mój Rozwój Katowice do niej awansował. Okazało się, że tylko ja i Adrian wzięliśmy na ten wyjazd laptopy. Jednego wieczoru byliśmy na imprezie i już tam zaczęliśmy trochę rozmawiać o pracy, a następnego dnia o siódmej rano zeszliśmy do kuchni z komputerami i zaczęliśmy dość szczegółowo nakreślać kolejny sezon. Reszta naszych kolegów obudziła się 3-4 godziny później. Trochę się z nas nabijali, pojawiła się delikatna szydera, że nie możemy się oderwać. To był kilkudniowy wyjazd, a my przegadaliśmy cały sezon Chrobrego, omówiliśmy każdego przeciwnika w lidze. Jednego dnia nam wyliczyli, że siedzieliśmy nad komputerami 14 godzin. A w następnym sezonie, jak pojechaliśmy z Rozwojem do Głogowa, to wygraliśmy 2:1!

Widać, że pan uważnie słuchał.

- Dorzuciłbym do tego Daniela Wojtasza z PZPN, Macieja Kędziorka, który pracuje w Lechu Poznań i ludzi z mojego sztabu w Warcie.

Mówią, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce. Za panem pięćdziesiąt meczów w ekstraklasie. Czego pana ta liga nauczyła?

- Nie ma wielu różnic względem niższych lig poza otoczką i lepszymi treningami z uwagi na większy sztab i możliwości. Ale na pewno jest w niej sporo ludzi, którzy mają swój interes. I to nie jest dobre. Nie mówię tylko o agentach piłkarzy. Jest dużo osób, które szukają swojego interesu, świecznika, bo w ekstraklasie są pieniądze i zainteresowanie. Trzeba się w tym odnaleźć i obracać. Z zawodnikami żyje się dobrze, ale już z ich agentami trochę gorzej. Poza tym, jak to w życiu, czasem trzeba się też nagimnastykować, żeby dogadać się z przełożonymi. W Warcie akurat nie jest to problemem, co warto podkreślić, ale ekstraklasa generalnie nauczyła mnie, że trzeba być elastycznym i umieć rozmawiać z ludźmi.

Powtarza pan, że pracując w Warcie, zawsze przed sezonem szuka pan tych trzech zespołów, które na papierze są słabsze od was i mogą spaść zamiast was. Później okazuje się, że tych zespołów jest kilkanaście. To tak dobrze świadczy o was czy źle o pozostałych, bo nie wykorzystują potencjału?

- Jedno i drugie. I my w Warcie mamy coś, czego gdzie indziej trochę brakuje, dlatego potrafimy rywalizować z drużynami, które mają większe możliwości finansowe. Ale rzeczywiście w innych klubach pewnie nie do końca jest wykorzystywany potencjał. Nie wiem, czy na pewno tak jest i dlaczego tak się dzieje, bo obserwuję to z zewnątrz.

Zauważył pan też, że te cztery najlepsze drużyny - Raków, Legia, Lech i Pogoń - odjeżdżają reszcie. W tym sezonie możecie skończyć tuż za nimi, na piątym miejscu. W Anglii mówią "best of the rest" - najlepszy z pozostałych. W Polsce to byłoby w pełni satysfakcjonujące?

- Super. Dla nas kluczowe jest ustabilizowanie swojej pozycji w ekstraklasie, żeby nie przyszedł sezon, w którym coś mocno nie wypali i ta ekstraklasa się skończy. Chcemy trzymać odpowiedni poziom i cały czas mieć rękę na pulsie. Akurat teraz stworzyła się grupa ludzi, która może powalczyć o czołową szóstkę, ale równie dobrze po sprzedaży trzech-czterech zawodników może przyjść gorszy okres. I zależy nam, żeby w tym słabszym okresie nie spadać poniżej pewnego poziomu. Chcemy stabilizacji.

A jak już ją osiągniecie?

- Zamach na czołową czwórkę to strefa marzeń. Nie możemy przyjąć, że to nasz cel, bo stracimy na tym dwa razy. Musimy się cieszyć i doceniać każdy dzień w ekstraklasie, żeby nam nie spowszedniała, bo to niebezpieczne. Spadła już Wisła Kraków w poprzednim sezonie, teraz spadła Lechia Gdańsk, więc nie możemy tracić pokory do tej ligi, mimo że teraz osiągamy bardzo dobre wyniki.

Mam wrażenie, że wyciskacie maksimum ze swojego potencjału, ale akurat nie w derbach z Lechem Poznań. Z czego to wynika? On was onieśmiela?

- Może nie, że onieśmiela, ale cała otoczka trochę na nas wpływa: duży stadion, duży Lech i mniejsza, biedniejsza Warta. To wszystko sprawia, że w tych meczach brakuje nam odwagi, którą pokazujemy chociażby przeciwko Pogoni Szczecin czy Rakowowi Częstochowa. Lech jest jedyną drużyną, z którą zawsze przegrywamy. I to już taka spirala: kolejny mecz, kolejny, kolejny. Ale uważam, że w następnym sezonie już z Lechem obu spotkań nie przegramy. Statystycznie musi w końcu do tego dojść. Ale jeszcze ważniejsze jest to, co działo się w drugiej połowie ostatniego meczu. Moja drużyna potrzebowała takiej połówki. Ona wiedziała i wierzyła, że może z Lechem walczyć i mu zagrozić, ale teraz ma na to dowód.

Nie grozi Warcie wariactwo po dobrym sezonie? Bywało już, że jeśli następny był "tylko" na miarę potencjału, trener wylatywał z klubu.

- Nie obawiam się tego. Jeśli ktoś zwariuje, to nie będzie mój problem. To są czyjeś emocje, czyjeś nastawienie i czyjaś głowa. Jeżeli ktoś przyjdzie mnie kiedyś zwolnić, bo będziemy na 13. czy 14. miejscu, to po prostu to zrobi. W porządku. Jego sprawa. Ale może być inaczej: może po sprzedaży dwóch zawodników ktoś stwierdzi, że chce utrzymać ten wysoki poziom w drużynie, więc sprowadzi nowych piłkarzy na takim samym albo jeszcze wyższym poziomie? Dla mnie to lepiej. Jeśli oczekiwania wzrosną w kontekście wyniku, to ja też mogę podnieść moje wymagania, żeby podnieść poziom pracy. 

Czyli nie wierzy pan w to określenie "ofiara własnego sukcesu"?

- No średnio. Jeśli ktoś w Warcie powie, że w następnym sezonie mamy walczyć o czwarte miejsce, to powiem: okej, ale potrzebujemy takich transferów, takich wzmocnień do sztabu, takich warunków odnowy biologicznych, takich zgrupowań, takiego obozu i takich boisk. Myślę, że w obecnych warunkach nikt nie będzie wymagał od zespołu miejsca w najlepszej czwórce.

Przykład Marka Papszuna, starszego kolegi, który po sezonie odchodzi z Rakowa, jakoś skłania pana do refleksji?

- Już dawno z żoną ustaliliśmy, że będą w naszym życiu momenty, kiedy ja tej pracy będę miał dużo i tym samym czasu dla rodziny będzie mniej. Ale będą też momenty odwrotne, kiedy pracy nie będę miał wcale i nie będę jej podejmował, bo to będzie czas na intensywne życie rodzinne. Najpierw jakieś dłuższe wakacje, a później sto procent koncentracji na domu. Trzeba oczywiście brać pod uwagę, że życie to wszystko będzie weryfikowało, ale wydaje mi się, że po Warcie taka przerwa jeszcze nie będzie mi potrzebna, bo mam dopiero 33 lata i jestem na początku tej drogi. Pewnie za kilka lat przyjdzie moment, że przez dłuższy czas nie będę pracował, a później wrócę z nową energią. Moja żona jest na to gotowa. Gdy za mnie wychodziła, wiedziała już jak wygląda praca trenera. Mamy też ustalone, że po zwolnieniu na dwa miesiące wyłączam telefon i mnie nie ma. Odłączam się od środowiska, jestem tylko dla najbliższych.

Żona jeszcze kibicuje czy już wyczekuje?

- Chyba kibicuje, bo cieszy się po zwycięstwach. Jak kiedyś przestanie mi gratulować po wygranych meczach, zacznę się martwić. To będzie sygnał.

Mówi pan, że ma dopiero 33 lata. Z drugiej strony od podjęcia pierwszej pracy w Górniku Wesoła mija właśnie 10 lat. Panu się spieszyło z karierą?

- Nie, ale zawsze chciałem pracować z seniorami, w piłce jedenastoosobowej, gdzie jest rywalizacja, tabela i walka w każdym meczu, dlatego nie mogłem długo pracować w piłce dziecięcej czy młodzieżowej. Zawsze szedłem, jak najwyżej mnie chcieli. Jak chcieli na asystenta w ekstraklasie - szedłem. Jak chcieli na pierwszego trenera w drugiej lidze - szedłem. Jak odezwała się Warta - również. Chciałem się rozwijać, szukałem wyzwań. Ale dzisiaj kluczowe jest dla mnie środowisko. Wyobrażam sobie na przykład, że po Warcie będę pracował w pierwszej lidze, ale ze świetnym sztabem, w dobrym otoczeniu, przy ciekawym projekcie. To według mnie znacznie lepsze niż tkwienie za wszelką cenę w ekstraklasie, w miejscu, do którego nie ma się ochoty przychodzić. 

Trochę wiadomo o metodach i rozwiązaniach, z których pan w Warcie korzystał. Na początku pracy - anonimowe ankiety dla zawodników, żeby wypowiedzieli się, np. którego kolegę chcieliby mieć u boku, gdy trzeba gonić wynik. Jak zawodnik zawini, to w ramach kary kupuje darta albo stół do ping-ponga. Co jeszcze dobrze się przyjęło?

- Wszystko, co służy czemuś większemu. Mamy swój taryfikator kar, ale na koniec wszystko ma służyć drużynie. Chcemy pielęgnować ten warciany charakter i klimat, tę drużynowość, która tu była już przed moim przyjściem, dlatego dążymy do tego, żeby piłkarze spędzali w klubie sporo czasu. Dart, stół do teqballa czy do piłkarzyków sprawiają, że oni mają tutaj co robić. Grają przed treningiem i po treningu. Zakładają się, kto będzie płacił rachunek za obiad i razem na ten obiad idą. To świetnie nam się przyjęło. Zawsze trzeba wyczuć klimat w drużynie. Na przykład teraz urodziny obchodzimy bardzo skromnie. Jest mały torcik, szybkie sto lat. Kiedyś było to robione z większą pompą, ale po dłuższym czasie nam spowszechniało i trzeba było szukać czegoś nowego.

Gdzie jako trener czuje się pan najmocniejszy - w szatni, w swoim gabinecie z tablicą, na boisku treningowym czy przy ławce podczas meczu?

- Najlepiej się czuje na boisku, podczas treningów. To po prostu jest fajne, że toczy się trening, jesteśmy w takiej typowej robocie. Bardzo lubię tę część dnia. A jak świeci słońce, jest świeżo skoszona, dobrze zroszona trawa, piłka chodzi… Aj, to już w ogóle! Ale na pewno najprzyjemniejszym momentem w pracy każdego trenera jest ten, gdy sędzia gwiżdże ostatni raz, a ty wygrywasz. Dużo pozytywnych emocji, euforia, wspólna radość. Te kilka godzin po wygranym meczu jest najfajniejszych, natomiast taka codzienna rutyna w klubie też daje mi sporo radości, bo mam wokół siebie sztab i piłkarzy, z którymi lubię pracować i spędzać czas.

Dlatego ważna jest ta "praca netto", o której kiedyś pan wspomniał.

- Wytłumaczę na przykładzie. Jak skończymy wywiad, to przyjdą tu moi asystenci, wyjmiemy laptopy i od razu przejdziemy do rzeczy. Nie będzie gadki, co to był za dziennikarz, jak poszedł wywiad, o czym rozmawialiśmy. Omówimy trening, każdy powie o swojej działce. Z jednym asystentem przeanalizuję poprzedni mecz, z drugim najbliższego rywala, z trzecim stałe fragmenty gry. Jak wszystko będzie dograne, to pogadamy o składzie. To czas pracy netto. Realne działanie. Czas brutto spędzony w pracy to rozmowy, co u żony, co u córki i jakie kto ma plany na wakacje. Rozmawiamy oczywiście też o tym, ale trzeba wiedzieć, kiedy jest na to czas. Z reguły czwartek, gdy już większość rzeczy jest zrobiona, jest takim dniem. Dzień meczu także.

A co się panu trenersko marzy?

- Mam kilkuletnie cele. Gdy byłem asystentem w Stali, to stworzyłem plan na najbliższych sześć albo siedem lat. Prowadził do tego, żeby być pierwszym trenerem w ekstraklasie. I miałem rozpisane wszystko, co muszę zrobić po drodze, by ten cel osiągnąć. Wiedziałem, że muszę najpierw być asystentem w ekstraklasie, żeby ją poznać od kuchni, a później muszę zostać trenerem na poziomie drugiej albo pierwszej ligi, bo z trzeciej bardzo trudno wyskoczyć. Zakładałem, że trzeba będzie po czasie zmienić klub na lepszy, by walczyć o wyższe cele i zostać zauważonym. A później kluczowe: wykorzystać pierwszą szansę w ekstraklasie.

Liczę i wychodzi, że zrobił pan to sporo przed czasem. W ekstraklasie jako pierwszy trener powinien się pan stawić jako 35-latek.

- Dlatego cieszę się tym, co mam i na razie nie tworzę dalszych planów. Pewnie zrobię to pod koniec tego roku. Nie po to, by narzucać coś na siebie. Po prostu jak coś jest spisane i podzielone na mniejsze etapy, to wiem, na czym w danej chwili się skupiać. Może nie trafię do punktu docelowego, zaplanowanego długodystansowo, ale realizacja tych wszystkich poszczególnych etapów na pewno nie pozwoli mi zejść poniżej pewnego poziomu. Skoro celem miałaby być praca w klubie zagranicznym, występującym w którymś z europejskich pucharów, to siłą rzeczy muszę się do tego przygotować. Muszę działać wcześniej, trafić do odpowiedniego klubu i coś z nim osiągnąć, żeby taka oferta się pojawiła. Muszę wtedy dobrze mówić po angielsku. Poziom komunikatywny nie wystarczy, musi być bardzo dobry, bo treningi i szatnia to jedno, ale trzeba też swobodnie rozmawiać w gabinetach i na konferencjach prasowych.

Ile razy w tygodniu ma pan lekcje?

- Dwa razy w tygodniu z nauczycielem i raz w tygodniu sam nad tym pracuję. Już przychodząc do Warty miałem angielski komunikatywny, więc na co dzień klubie mi wystarczał, ale idę do przodu i dzisiaj konferencja nie byłaby problemem. Ale na pracę za granicą to wciąż za mało. Nie przestawiałbym swoich myśli tak precyzyjnie, jak po polsku. A to ważne.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.