Jaja w ekstraklasie. Ale Legii i Lechowi nie było do śmiechu

Była nieoczekiwana wizyta kibiców z Poznania, wielkie problemy sędziów liniowych, przepychanki obu drużyn i emocje do samego końca. Po remisie Legii z Lechem (2:2) w Warszawie nikt nie był jednak szczęśliwy. Radość zapanowała za to w Częstochowie, gdzie już mogą chłodzić szampany przed imprezą z okazji zdobycia mistrzostwa Polski.

Kiedy sędzia główny - Piotr Lasyk - zakończył mecz Legii z Lechem gołym okiem widać było, że zawodnicy obu drużyn byli bardzo rozczarowani. Goście byli o kilka minut od prestiżowego zwycięstwa w Warszawie. Gospodarze, choć przeważali, znów stracili punkty i dystans do lidera - Rakowa Częstochowa.

Zobacz wideo "Ted Lasso" - 3. sezon popularnej, piłkarskiej opowieści [ZWIASTUN]

Po meczu przy Łazienkowskiej było dwóch rannych. Szczęście na pewno zapanowało w Częstochowie, gdzie w niedzielę Raków wygrał z Widzewem 2:0 i ma już osiem punktów przewagi nad Legią. Sprawa mistrzostwa Polski wygląda na ostatecznie rozstrzygniętą.

Zamieszanie z sędziami liniowymi

Mecz w Warszawie ledwo się zaczął, a już mieliśmy wielkie zamieszanie na boisku. I nie chodziło o to, co działo się między piłkarzami obu drużyn. Już w 6. minucie meczu sędzia liniowy - Marcin Borkowski - nieoczekiwanie zszedł z boiska. Arbiter zgłosił uraz mięśniowy, który musiał być na tyle poważny, że Borkowski odmówił pomocy, jakiej udzielić mu chciał sztab medyczny Legii.

Po czterech minutach miejsce Borkowskiego na linii zajął sędzia techniczny - Marcin Kochanek. Ale i on długo na boisku nie pobył. Po zaledwie kwadransie doszło do kolejnej zmiany. Miejsce Kochanka zajął Paweł Sokolnicki, który w Warszawie wraz z Pawłem Malcem był sędzią VAR.

Na gorąco możemy tylko się domyślać, dlaczego doszło do kolejnej zmiany. Prawdopodobnie chodziło o poziom i doświadczenie Kochanka i Sokolnickiego. Pierwszy - jak zauważył na Twitterze arbiter Łukasz Rogowski - na co dzień sędziuje w 1. lidze i nie wiadomo, kiedy ostatni raz pełnił funkcję asystenta.

Sokolnicki to zaś jeden z najlepszych sędziów liniowych w Polsce. Na co dzień znajduje się on w zespole arbitra głównego - Szymona Marciniaka - z którym sędziował ostatni finał mistrzostw świata oraz wiele meczów Ligi Mistrzów i Ligi Europy.

Po drugiej zmianie Kochanek wrócił do funkcji sędziego technicznego. Miejsce Sokolnickiego w wozie VAR zajął emerytowany arbiter Paweł Gil, który w trakcie meczu Legii z Lechem pełnił funkcję obserwatora. Kontuzjowany Borkowski zakończył udział w spotkaniu. Zamieszanie na szczęście nie wpłynęło na poziom sędziowania ligowego hitu.

Nieoczekiwana wizyta w Warszawie

Ale nie było to jedyne nieoczekiwane zdarzenie tego popołudnia. "Kolejorz, Kolejorz" - poniosło się z miejsc na co dzień zajmowanych przez kibiców Legii Warszawa, gdy 45 minut przed meczem na rozgrzewkę wyszli piłkarze Lecha Poznań. W sektorze gospodarzy niespodziewanie pojawili się kibice gospodarzy. Niespodziewanie, bo oficjalnie w stolicy mieli się nie pojawić.

Wszystko przez zachowanie grupy chuliganów w trakcie meczu Widzew Łódź - Lech Poznań, który odbył się 19 marca. Po tamtym spotkaniu Komisja Ligi nałożyła kary na oba kluby. Mistrzowie Polski musieli zapłacić 20 tys. złotych grzywny, pokryć koszty napraw w sektorze gości na stadionie w Łodzi, a jego kibice otrzymali dwa zakazy wyjazdowe: na najbliższy mecz w ekstraklasie oraz kolejne ligowe spotkanie z Widzewem.

Mimo to grupa około 400 kibiców Lecha pojawiła się w Warszawie, zajmując miejsca na trybunie zachodniej, przylegające do sektora gości. W tym w niedzielę wyjątkowo zasiedli kibice Legii. Choć fani z Warszawy i Poznania, mówiąc delikatnie, nie darzą się sympatią, to w niedzielę byli wyjątkowo zjednoczeni.

"Piłka nożna dla kibiców!" - poniosło się z "Żylety" 20 minut przed meczem. Sekundę później tym samym okrzykiem odpowiedzieli goście, co spotkało się z oklaskami całego stadionu. Hasło kilka razy pojawiło się w trakcie meczu, który nieoczekiwanie odbył się bez wulgarnych przyśpiewek ze strony kibiców obu drużyn.

Kluczowy Josue i wypracowany schemat

Początkowy plan Lecha na mecz w Warszawie był prosty i czytelny: zatrzymać Josue. Ligowi rywale Legii próbowali tego na różne sposoby. Jedni kryli go indywidualnie, drudzy podwajali, a jeszcze inni uciekali się do fauli i niesportowych zagrywek, które miały na celu sprowokowanie krewkiego Portugalczyka.

Tych ostatnich lechici nie stosowali, ale nie spuszczali Josue z oka. Już w 3. minucie pomocnika Legii ostro potraktowali Jesper Karlstrom i Radosław Murawski. Kilkadziesiąt sekund później polski pomocnik Lecha raz jeszcze brzydko sfaulował Josue. Ani za pierwsze, ani za drugie przewinienie nie dostał jednak kartki.

Ale im dłużej trwał mecz, tym piłkarze Johna van den Broma mieli coraz większe problemy z upilnowaniem Josue. W 13. minucie do Portugalczyka na czas nie doskoczył Murawski, co zapoczątkowało bramkową akcję Legii.

Josue popisał się kapitalnym, prostopadłym podaniem do Pawła Wszołka. Ten pobiegł prawym skrzydłem, skąd precyzyjnie podał do Tomasa Pekharta, który strzelił już szóstego gola, odkąd wrócił do Warszawy. Akcja bramkowa legionistów do złudzenia przypominała tę, którą zawodnicy Kosty Runjaicia zaprezentowali w meczu z Rakowem Częstochowa (3:1) przed dwoma tygodniami.

Wtedy Josue też wykorzystał wolną przestrzeń wokół siebie, popisując się świetnym podaniem do Wszołka. Skrzydłowy Legii również zagrał do Pekharta, jednak wtedy Czech trafił tylko w słupek bramki Vladana Kovacevicia.

Choć Pekhart uderzał wtedy z dalszej odległości do bramki, to schemat Legii jest widoczny gołym okiem. Rozrzucający po całym boisku piłki Josue, wahadłowi oraz skuteczny napastnik stały się zabójczą bronią drużyny Runjaicia. Tego ostatniego w pierwszych miesiącach pracy w Warszawie brakowało mu najbardziej.

Na trybunach kultura, na boisku spięcia i przepychanki

O ile na trybunach między kibicami Legii i Lecha było wyjątkowo spokojnie i kulturalnie, o tyle na boisku nie brakowało walki, nerwów i spięć. Przed przerwą nad emocjami panował Lasyk, który kilka razy szybko wbiegał między zawodników, ucinając potencjalne przepychanki. Arbiter nie był jednak w stanie zrobić tego tuż po zakończeniu pierwszej połowy, gdy doszło do pierwszego starcia między obiema drużynami.

Doszło do niego w tunelu prowadzącym do szatni, a w rolach głównych wystąpili Josue i Murawski, między którymi kilka razy zaiskrzyło na boisku. Ich pyskówka doprowadziła do przepychanki, w której udział wzięli zawodnicy i sztaby obu zespołów. Sytuację uspokajali m.in. Runjaić i van den Brom.

Do kolejnego spięcia doszło w 57. minucie, kiedy zaczęło się od pyskówki i szarpaniny Artura Jędrzejczyka z Antonio Miliciem. Na boisku znów pojawili się nie tylko piłkarze, ale też sztaby szkoleniowe. Lasyk, który przyglądał się sytuacji z bliska, ukarał tylko obrońców Legii i Lecha.

Kilka chwil później żółtą kartkę obejrzał też Kristoffer Velde, który w odwecie za wcześniejszą sytuację brutalnie sfaulował Jędrzejczyka. To był moment, w którym mecz w Warszawie przestał się podobać. Więcej w nim było fauli niż interesujących sytuacji. Na szczęście końcówka spotkania zrekompensowała ten czas.

Dwie twarze Legii, dwie twarze Lecha

Bo Legia, choć do przerwy była zespołem o klasę lepszym, ostatecznie niemal nie przegrała z Lechem. Poza sytuacją, w której bramkę zdobył Pekhart, gospodarze mieli przed przerwą jeszcze dwie-trzy inne, w których powinni pokonać Filipa Bednarka.

Powinni, ale brakowało im albo precyzji, albo spokoju w kluczowych momentach. Lech przed przerwą negatywnie zaskoczył. Patrząc na drużynę van den Broma, można było się zastanawiać, gdzie się podział zespół, który imponował w europejskich pucharach. W niedzielę poznaniacy bardziej przypominali ekipę z lata, którą rozbił Karabach niż tę, która awansowała do ćwierćfinału Ligi Konferencji Europy.

"Zaskakująco słaby Lech", "Mistrz Polski nie dojechał do Warszawy" - to tylko część opinii, jakie pojawiły się w przerwie w mediach społecznościowych. Ale ostatecznie Lech do stolicy dotarł i w drugiej połowie wydarł Legii zwycięstwo.

Bo po przerwie role nieoczekiwanie się odwróciły. W drugiej połowie to Lech sprawiał wrażenie bardziej poukładanej, wyrachowanej, doświadczonej. Legia? Jej czkawką odbiły się stare grzechy z chaosem i błędami w obronie na czele.

To przez nie tuż po przerwie do remisu doprowadził Sousa. Portugalczyk błysnął jeszcze raz - w 69. minucie - kiedy genialnym strzałem drugi raz pokonał Dominika Hładuna. Niemal do samego końca wydawało się, że będzie to bramka, która da Lechowi zwycięstwo w Warszawie. Poznaniacy - za sprawą Adriela Ba Louy - mieli jeszcze dwie okazje do pokonania Hładuna. W pierwszej nawet im się to udało, ale uczestniczący w akcji Mikael Ishak był na spalonym.

Lech w końcówce wyglądał jak bokser, który chciał wypunktować Legię. Gospodarze nieporadnie atakowali, a goście mądrze się bronili i wyprowadzali groźne kontrataki. Było tak aż do 87. minuty, kiedy do wyrównania doprowadził Paweł Wszołek. Legioniści wykorzystali moment, w którym Lech zaczął się bronić za blisko własnej bramki, ale po meczu nie byli zadowoleni. Tak samo jak poznaniacy.

Kiedy Lasyk zakończył mecz, zawodnicy obu drużyn byli wyraźnie rozczarowani. Strata punktów dużo bardziej boli Legię, która chyba ostatecznie straciła szanse na odzyskanie mistrzostwa Polski. Na sześć kolejek przed końcem rozgrywek drużyna Runjaicia traci do Rakowa już osiem punktów. Rywalizacja w lidze raczej zakończona, w Częstochowie mogą chłodzić szampany.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.