Jego smutek i łzy stały się symbolem spadku Wisły. "To jest dla mnie niezrozumiałe" [nieDawny Mistrz]

Jakub Balcerski
- Chcemy pomścić samych siebie. Ci, którzy teraz zagrają o powrót do ekstraklasy, muszą wiedzieć, co to jest Wisła - mówi Kazimierz Kmiecik. Jego smutna twarz i łzy stały się symbolem spadku Wisły Kraków z ekstraklasy, ale jej legenda jest przekonana, że klub może szybko do niej wrócić.

"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z (nie)dawnymi gwiazdami polskiego sportu. Ujawniają w nich kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią już po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z tego cyklu można znaleźć pod tym linkiem.

Kazimierz Kmiecik, urodzony w 1951 roku, to jeden z najbardziej utytułowanych polskich piłkarzy w historii. Jego największe sukcesy to:

  • złoty medal na igrzyskach olimpijskich Monachium 1972
  • srebrny medal na igrzyskach olimpijskich Montreal 1976
  • trzecie miejsce na MŚ RFN 1974
  • mistrzostwo Polski 1978
  • tytuł najlepszego strzelca w historii Wisły Kraków
Zobacz wideo Wisła Kraków na spadku straciła nawet 20 mln złotych. Może ją czekać krach

Jakub Balcerski: Kac moralny po spadku Wisły odpuścił?

Kazimierz Kmiecik: Nie, ciągle gryzie. Liczymy jednak w całym sztabie, kierownictwie i z piłkarzami, którzy tu zostaną, że to jednorazowa sprawa. Dla mnie to była spora niespodzianka i zawód, że to się stało. Nikt tutaj, w Krakowie o tym nie wspominał, nie chciał tego spadku dopuszczać do myśli.

Pana łzy podczas meczu z Radomiakiem stały się symbolem upadku Wisły. Wtedy do pana dotarło, co się stało?

Dopiero gdy straciliśmy bramkę na 2:4, poczułem, że jest po meczu. Z tyłu głowy liczyłem, że może jeszcze jakimś cudem wyrównamy, ale w końcówce nikt nie potrafił wydobyć z siebie 200 procent.

Jak wyglądał powrót do Krakowa?

Cisza. Każdy wracał bez słów, nikt ze sobą nie rozmawiał w autokarze. Przyjęcie kibiców po meczu w niektórych głowach obudziło chyba poczucie, że Wisła spadła, dotarło do nich to, co się stało. A kibice nie mogli tego przeżyć.

Ale pana nazwisko akurat skandowali.

Dla Wisły oddam wszystko, chcę jak najlepiej. Kibice chcą tego samego.

Andrzej Iwan nazwał zawodników Wisły "wyrobami piłkarskopodobnymi". Wielu narzekało też, że w drużynie niewiele osób tak, jak pan ma Wisłę w sercu i rozumie to, co się stało tak, jak pan. Niektórym faktycznie trzeba było to tłumaczyć?

Niektórzy nie byli przywiązani do Wisły. Gdy jest się pięć, czy siedem lat w klubie, to już zna się jego wartości i rozumie, co znaczą tak trudne chwile. A oni nie zrozumieli, co się stało, nie wiedzieli, co tak naprawdę znaczy Wisła.

Dla pana spadek stał się w pewien sposób końcem świata?

Nie do końca. Po prostu nie liczyłem, że coś takiego może się stać. Po przyjściu trenera Jerzego Brzęczka piłkarze na treningach naprawdę wyglądali dobrze. Widać było chęć poprawy sytuacji i utrzymania drużyny. W meczach w Radomiu, czy w kilku w Krakowie pojawiały się jednak niewytłumaczalne błędy. Te spotkania powinniśmy wygrywać.

Czyli pan tego spadku nadal nie zrozumiał?

Tak, to jest dla mnie niezrozumiałe. Nie mogłem pojąć, w jaki sposób tak bardzo mogła się różnić dyspozycja w meczach i na treningach.

W pana karierze był też inny ważny mecz o utrzymanie. Przypadł na pański debiut w Wiśle w 1968 roku.

Ten akurat wspominam milej. Wygraliśmy na wyjeździe z Szombierkami Bytom 2:0 i musieliśmy czekać na wieści o tym, co stało się w meczu ŁKS-u. Ostatecznie łodzianie przegrali z Pogonią, a my dowiedzieliśmy się o wszystkim na kolacji. To była miła niespodzianka i w taki sposób utrzymaliśmy się w lidze. Czy liczyłem, że teraz też wszystko dobrze się skończy? Może kiedy prowadziliśmy 2:0 z Radomiakiem. Ale kiedy traci się w kilka minut takie bramki, to się przegrywa. I się spada.

Na wielki sukces czekał pan dziesięć lat i w 1978 roku zdobył jedyne mistrzostwo z Wisłą jako piłkarz. Żal, że nie było tych tytułów więcej, czy cieszy się pan, że jest chociaż ten jeden?

Niedosyt jest na pewno. Tylko w Wiśle wiele się wtedy zmieniało, bo wchodzili młodzi. Legia, czy Górnik miały jednak zawodników, którzy grali po kilka lat i stworzyły silne zespoły. U nas co jakiś czas wchodziło paru młodych zawodników i to odmieniało nam grę. Dlatego zdołaliśmy złożyć odpowiednio silną drużynę dopiero w 1978. Był taki okres, że liczyłem na kolejne mistrzostwo, albo nawet mistrzostwa. Może za bardzo chcieliśmy, bo za nic nie chciało nam to wyjść. Z drugiej strony, może faktycznie lepiej nie mieć poczucia, że nie zdobyło się ani jednego. To byłaby spora pustka. Już wcześniej graliśmy w pucharach i te emocje nam niejako zastępowały zdobywanie trofeów. Jednocześnie przygotowały nas do tego, żeby wreszcie sięgnąć po mistrzostwo.

W Europie pokonywaliście Celtic, czy Club Brugge, ale kibice pewnie częściej niż te zwycięstwa wciąż przypominają panu porażkę z Malmoe w ćwierćfinale Pucharu Europy.

Słusznie. Bo ja też się zastanawiam, jak to jest w piłce: wygrywamy 2:1 pierwszy mecz, w rewanżu do 60. minuty gramy spokojnie, prowadzimy 1:0 po moim golu. I nie wiem, co się dzieje, że zaczynają nam strzelać bramki. Czy obrona stanęła, czy poczuliśmy się zbyt pewnie? Oni dostali rzut karny i go wykorzystali. Pamiętam jedną sytuację, gdy jeszcze remisowaliśmy. Mam w głowie obraz akcji, w której kolega zamiast mi podać, postanowił uderzyć. Nie mogłem tego zrozumieć i przeboleć, bo gdybym dostał piłkę, byłem pewny, że postarałbym się o drugiego gola. A tak wpadły druga, trzecia, potem czwarta bramka i było po wszystkim.

Ta Wisła mogła być nawet tak kultowa, jak później Widzew, który doszedł do półfinału?

Tak, mogła być. Liczyłem, że my to Malmoe przejdziemy, a potem dostaniemy Austrię Wiedeń. Interesowałem się austriackimi drużynami, śledziłem Austrię, czy Rapid, bo miałem tam znajomych. Też chcieli, żebyśmy z nimi zagrali. Ale zatrzymaliśmy się o krok wcześniej. Szkoda, bo myślałem, że możemy zagrać w finale.

Co mówiliście sobie w szatni?

Że straciliśmy jedyną taką szansę w życiu. W innych krajach mogliby myśleć o kolejnych, u nas tak łatwo się do nich nie dochodziło. Był ogromny ból, że nie przeszliśmy dalej.

Czuł się pan trochę tym Johanem Cruyffem, do którego porównywali pana dziennikarze i kibice?

Nie, ale podpatrywałem go dużo. Próbowałem takich samych zwodów na treningu. Był dla mnie wielkim przykładem.

Cruyff miał własną piłkarską filozofię, coś pan z niej zaczerpnął? A może stworzył własną?

Ja to cały czas chciałem bramki strzelać. Cruyff, czy Niemcy mieli w głowach, jak rozgrywać, podawać. Ja myślałem głównie o tym, jak znaleźć się w polu karnym, wyłuskać piłkę i trafić do bramki. To była moja filozofia.

Z Wisłą rozstawał się pan dwukrotnie – raz w 1981 roku, gdy na rok wyjechał pan do Belgii, do Charleroi, a później już definitywnie, gdy wyjechał pan do Grecji dwa lata później. Co pana przekonywało do wyjazdu z Krakowa? Pieniądze, podbój piłkarskiej Europy, może chciał pan coś sobie udowodnić?

Chciałem pokazać, że jeszcze mogę trochę pograć. Za wcześnie zdecydowałem się na wyjazd do Belgii. Miałem kontrakt podpisany nie w maju, a już w styczniu. Mówię: spróbuję. Klub się zgodził, bo dostał za mnie trochę pieniędzy. Później nie było ich za to w Charleroi i ten transfer okazał się zupełnym niewypałem. Wróciłem do Krakowa, bo Wisła nie miała wielu punktów w lidze. W Polsce mówili, że mnie potrzebują. Zastrzegłem sobie jednak, że jeśli pojawi się dobra oferta, to wyjadę. W tym wieku na nią za bardzo nie liczyłem. Ale zadzwonili z Grecji i wyjechałem najpierw tam, a potem do Niemiec. Tam to było już bardziej przedłużanie, podtrzymywanie mojej kariery. Choć w Larisie było fajnie: grałem w Europie, zdobyłem Puchar Grecji. Nawet chcieli mnie jeszcze zatrzymać, ale znów dogadałem się o wiele wcześniej w Niemczech, bo chciałem być bliżej Polski.

Tam grał pan za to w finale Pucharu Niemiec w 1987 roku i to nie byle jakim, bo "polskim".

Tak, przeciwko Mirkowi Okońskiemu i jego HSV, z którym moje Stutgartter Kickers przegrało. Żałuję tego meczu, bo do 88. minuty był remis 1:1, a skończyliśmy z porażką 1:3. Oczywiście, byliśmy dumni, że jako drugoligowa drużyna weszliśmy wówczas do finału i dzielnie walczyliśmy, ale to nie my podonosiliśmy trofeum na koniec. I tego Mirkowi trochę zazdrościłem, ale po meczu sobie porozmawialiśmy i wymieniliśmy się koszulkami. Zdjęcia mamy nawet, ładne, jak stoimy razem po meczu. Ja w koszulce Hamburga, on Stuttgartu. To miłe wspomnienia. W Niemczech udało mi się jeszcze dograć nieco kariery, czerpać z niej radość. I pamiętają mnie, przysyłają zaproszenia na ważne mecze, albo jakieś rocznice. Grecy z Larisy tak samo.

Zagraniczne kluby pamiętają, w Wiśle i lidze został pan legendą, ale jest jeden rozdział, który może pan traktować z niedosytem. W reprezentacji jest pan jednym z najbardziej utytułowanych zawodników, bo ma przecież i trzecie miejsce na mistrzostwach świata i dwa medale olimpijskie, w tym złoto z Monachium. Ale nie był pan na tych wielkich turniejach główną postacią.

To prawda. Tylko na mojej pozycji to nie było takie łatwe. Było po trzech-czterech świetnych zawodników. Teraz w kadrze może jest podobnie, ale przez wiele lat jako napastnik widniał przede wszystkim Robert Lewandowski. Kiedy ja grałem, trudniej było się zaczepić i udowadniać swoją jakość.

Teraz ma pan niedosyt?

Spory. Zwłaszcza że miałem jeszcze okazję jechać na czwarty wielki turniej, czyli mundial w Argentynie. Nie mam jednak żalu do trenera Jacka Gmocha, który mnie nie powołał. Wielokrotnie mnie przepraszał i nawet grałem u niego później w Larisie. Przyznał, że popełnił błąd. Czasu to już nie cofnie, ale nie mam mu za złe. W Polsce za moich czasów tacy jak ja mieli o wiele trudniej.

Czyli pana kariera potoczyłaby się inaczej, gdyby nie zasada o braku wyjazdu przed osiągnięciem 30. roku życia?

Nawet w kraju te ruchy nie były oczywiste i trudno było się z kimś dogadać. Kluby się nie godziły. W zagranicznych to było już niemożliwe. Przez jakiś czas interesował się mną Rapid Wiedeń, chciał mnie w wieku 28 lat, ale nie mogłem opuścić Polski, nie było szans. Czy tego żałuję? Lepiej, że zostałem w Wiśle, zdobyłem dwa razy króla strzelców, pamiętają mnie teraz jako tego, który chciał tu grać do końca. Teraz nawet nie myślę o tym, czy mogłem wyjechać i czy to dałoby mi większy rozgłos, może przyszłyby kolejne większe kluby. Zostałem w Wiśle i też miałem piękną karierę. Potem wyjechałem i ją dokończyłem.

Zamieniłby pan dwa olimpijskie medale z Montrealu i Monachium na złoto mistrzostw świata z 1974?

Nigdy tak o tym nie myślałem, bo każdy medal jest dla mnie wartościowy. Ale powiem tak: to srebro z Montrealu bym zamienił. Żeby mieć dwa złota.

Triumf w Monachium to były piękne emocje wymieszane z grozą tego, co wydarzyło się podczas igrzysk: zamachu na Izraelczyków?

Pamiętam, że jeden z naszych meczów mógł zostać odwołany. Jechaliśmy na stadion i nie wiedzieliśmy, czy wyjdziemy na boisko. Ostatecznie sport wygrał i dograliśmy ten turniej, osiągając sukces. Ale nie powiem, w wiosce zaczęliśmy się o siebie bać. Nietrudno było nam sobie wyobrazić, że i po nas ktoś przyjdzie i zacznie strzelać, porwie. To wszystko działało na wyobraźnię. Zwłaszcza że na tych igrzyskach do wioski wchodził w zasadzie każdy. Jeszcze przed zamachem myśleliśmy, że coś jest nie tak.

Później w tym samym miejscu doświadczyliście pewnego rodzaju rozczarowania na mundialu. Bo chyba wszyscy byliście świadomi, że możecie zagrać w finale, ale zatrzymał was "mecz na wodzie".

On nie powinien się odbyć. Teraz żałuję, że my biernie czekaliśmy w szatni aż ktoś powie, czy gramy, czy nie. Że nikt nie zapytał nas o zdanie, a Niemcy ustalili sobie, że im to wszystko pasuje. Bo dobrze się broni na takim boisku, jak piłka staje w wodzie. Wygrali i wszystkich mieli po swojej stronie. Oni w euforii, bo im się otworzyła szansa, żeby zdobyć mistrzostwo świata. A nam pozostało zwiesić głowy, choć mieliśmy świadomość, że to się w ogóle nie powinno wydarzyć w takich okolicznościach. W szatni milczenie przerwało tylko: "no, trudno" jednego z kolegów, który wiedział już, że musimy się skupić na meczu o trzecie miejsce. Po pokonaniu Brazylii potrafiliśmy się cieszyć, ale wydaje mi się, że jakoś trochę mniej, niż powinniśmy. Właśnie przez ten półfinał.

Pan wchodził na boisko w 80. minucie, cztery minuty po golu Gerda Muellera, który zabrał szanse na finał. Wtedy jeszcze wierzyliście?

Tak, chcieliśmy walczyć. Może nawet za bardzo chcieliśmy i dlatego się już nie udało. Ale gdy wchodziłem, pomimo straconej bramki, jeszcze nikt nie był przekonany, że tak to się skończy.

Do Wisły Kraków wrócił pan w roli trenera - najpierw z niewielkimi przerwami od 1989 roku, a potem już stale od 2006 roku. W wywiadzie dla sport.onet.pl, gdy mówił pan po uratowaniu klubu przed upadkiem, twierdził pan, że był jeszcze jeden gorszy okres dla klubu niż ten obecny. W 1996 roku, jeszcze przed przejęciem klubu przez Bogusława Cupiała. Wiedząc, że teraz Wisła upadła też sportowo, nadal wskazałby pan tamten okres jako jeszcze gorszy?

Tak. Nie wyobrażam sobie, że Wisły mogło nie być. A wtedy mówiono, że pieniędzy nie ma, nie ma nic i tylko czekać, czy światło zgaśnie. Wisła była bez dotacji i jakby czekała na wyrok. Ale znalazł się człowiek, który zrobił z niej wielki klub. Liczymy, że przychodzi taki okres, kiedy klub ma spory kryzys, ale pojawi się też osoba, która pozwoli przywrócić jej dawny blask.

Które uczucie było gorsze: to, gdy nie wiedział pan, czy klub w 2019 roku za chwilę nie wyląduje w IV lidze przez kryzys organizacyjny, czy to teraz, kiedy organizacyjnie pewne rzeczy udało się poskładać, a Wisła zawiodła sportowo?

Widzę to tak: tułanie się po IV lidze jest gorsze, bo tutaj jest chociaż nadzieja, że to się szybko uda odmienić. To boli, ale nie bardziej, niż gdy klub mógłby zniknąć. Teraz wszystko trzeba zrobić, żeby udowodnić, że ten spadek był wypadkiem przy pracy.

Jakie ma pan relacje z Jakubem Błaszczykowskim, Jarosławem Królewskim i Tomaszem Jażdżyńskim?

Z każdym zarządem się dogaduję, to, co mam powiedzieć, to powiem. Dla mnie najważniejsze jest to, że wciąż jestem za Wisłą.

A myśli pan, że to odpowiedni ludzie, którzy mogą poprowadzić Wisłę do powrotu na szczyt?

Dla mnie każdy, kto pracuje w Wiśle i jej pomaga, stara się o to, żeby grała jak najwyżej i funkcjonowała jak najlepiej. Co do Kuby Błaszczykowskiego, liczę na to, że jeszcze zagra i pomoże także na boisku.

Na ostatniej konferencji z zarządem milczał, wcześniej przekazał kibicom w zasadzie tylko jedno, niecenzuralne słowo. To nie za mało, jak na tak kluczową osobę dla Wisły?

Szczerze mówiąc, to wolę się wyłączać z takich dyskusji, dlatego konferencji, ani tłumaczeń nie słuchałem. Przeżywam to, co się dzieje, dlatego są chwile, kiedy wolę sobie to odpuścić i skupić się na pracy. Po prostu liczę, że będzie dobrze, a my w klubie już się o to wszyscy postaramy.

Jerzy Brzęczek zostaje na kolejny sezon, to z nim Wisła będzie się odbudowywać. Kiedy pracował pan z nim wiosną, to czuł pan, że drużyna się odmieniła po jego przyjściu?

Trener Brzęczek robił wszystko, żebyśmy się utrzymali. Liczy się też dla mnie to, co zrobił po spadku. Mógł przecież odejść i to wszystko zostawić. On nie jest związany z Wisłą tak bardzo jak ja czy Kuba Błaszczykowski. A okazał ogrom zaufania i postanowił, że doprowadzi klub do ekstraklasy. Teraz sztab będzie robił wszystko, żeby to się udało.

Wierzy pan w szybki powrót? Czy kryzys może się jeszcze pogłębić?

Wierzę, że po roku będziemy z powrotem w ekstraklasie. I nie chciałbym, żeby Wisła wróciła jako drużyna z dołu tabeli, tylko znów stała się jedną z tych walczących o czołowe pozycje.

Jaka to będzie Wisła, ta w I lidze?

Z innym podejściem mentalnym. Ci, którzy teraz zagrają o powrót do ekstraklasy muszą wiedzieć, co to jest Wisła. Z początkiem pierwszego meczu każdy musi być bardziej świadomy, niż to było do tej pory. To pomału widać już w treningach. Trzeba dać Wiśle miesiąc, albo dwa i efekty powinny być widoczne w meczach.

Czego brakowało Wiśle przez ostatnie miesiące i czego potrzeba jej teraz?

Sportowo na pewno brakowało napastnika z prawdziwego zdarzenia, kogoś, kto wykorzystywałby ogrom tworzonych sytuacji, bo o to możemy mieć spore pretensje. Że szanse były, ale nie było komu zamieniać ich na gole. A ogólnie potrzeba spokoju i zrozumienia sytuacji. Nagonka na Wisłę w zeszłym sezonie była spora i to głównie spoza środowiska klubu. Naciskali inni, było aż nieprzyjemnie. Trzeba było to jednak przyjąć i pracować, żeby z tym się zmierzyć. Dopóki nie awansujemy, ciągle będę miał w głowie te chwile po meczu z Radomiakiem, ten wielki smutek.

Chcemy pomścić samych siebie. Sztab i piłkarze muszą mieć to w głowach. Dla mnie ten okres pomocy Wiśle stał się już ważniejszy, niż to, co działo się w mojej własnej karierze. Zawsze będę z Wisłą, ile tylko zdrowie pozwoli. Nie opuszczę jej w żadnej sytuacji.

Więcej o: