Diametralna przemiana Macieja Skorży. "Absolutny szef"

Dawid Szymczak
- Dwa dni po finale Pucharu Polski nikt już nie miał smutnej miny. W szatni panowała złość, którą udało się przemienić w paliwo do ligowych zwycięstw. Maciej Skorża to szef - słyszymy w Lechu Poznań, gdy pytamy o drogę do pierwszego od siedmiu lat mistrzostwa Polski.

Na ostatniej prostej były zwroty akcji. Ligowy wyścig na chwilę przerwał finał Pucharu Polski, po którym Lech płakał, Raków się cieszył, a już tydzień później było odwrotnie. Za Lechem Poznań sezon turbulencji z udanym lądowaniem. W przenośni i dosłownie, bo burza nad Turcją, która okazała się zwiastunem późniejszych kłopotów, tak trzęsła samolotem, że do głowy napływały złe myśli. Wtedy trzeba było szukać innego lotniska i zmodyfikować plany na obóz przygotowawczy.

W ligowym locie udało się wylądować na szczycie tabeli na kolejkę przed końcem rozgrywek. Wcześniej też były turbulencje związane z koronawirusem, gdy wiosną wypadali Lechowi kolejni piłkarze i chwile zwątpienia po finale na Narodowym. Ale żeby w pełni zrozumieć ten sukces, trzeba pamiętać punkt wyjścia: bezbramkowy remis z beniaminkiem na otwarcie sezonu, bojkot na trybunach, transparenty nawołujące do zwolnienia dyrektora sportowego i trenera przygotowania fizycznego, opóźniający się transfer skrzydłowego, plecak pełen porażek z ostatnich lat, niepewni kibice, wciąż nieprzekonani piłkarze, którzy z początku kompletnie nie wierzyli w siebie. A za rogiem czekał tort na stulecie klubu. Maciej Skorża już po wywalczeniu mistrzostwa przyznał, że zdobycie żadnego trofeum nie było tak trudne. Żeby w ogóle było możliwe, musiał się zmienić cały Lech i on sam.

Zobacz wideo

Jak odbudować drużynę w dwa dni? "Można wiele mówić, ale można też pokazać medale i zdjęcia z pucharem"

Na bok chronologia. Najważniejsze na początek. Jak to się stało, że już dwa dni po przegranym finale Pucharu Polski, który wydawał się załamać piłkarzy Lecha, nikt nie miał smutnej miny? Smutek był. Zawód, rozczarowanie, załamanie też. Ale tylko na początku, świeżo po meczu. Gdy wieczorem i następnego dnia Skorża indywidualnie rozmawiał z piłkarzami, mniej już było w nich smutku, a więcej złości, bo przegrali finał po akcjach, na które uczulali ich trenerzy i których wszyscy się spodziewali. W poniedziałek trenerzy pokazali im za to, jak wiele dobrych akcji przeprowadzili z Rakowem. Przekaz był pozytywny, w analizie więcej zagrań udanych niż błędów.

Przemiana samego Skorży na konferencji po finale była zwiastunem przemiany całej drużyny. Trener Lecha, zanim zabrał głos, ślepo wpatrywał się w blat konferencyjnego stołu, czekając aż dźwiękowcy naprawią mikrofony. Odpowiadał na pytania ponurym, adekwatnym do wyniku, głosem. Aż zaczął mówić, że jest jeszcze liga i nie wszystko stracone, więc zakaz rozpamiętywania, za chwilę mecz w Gliwicach. Od razu zmienił ton.

Można jednak wiele mówić o wierze i nadziei, a można po prostu pokazać medale za mistrzostwo i swoje uśmiechnięte zdjęcia z pucharem. W odbudowie zespołu pomogła obecność Kędziory, Kownackiego i Douglasa. Oni już ten scenariusz przerabiali siedem lat temu i wiedzieli, że można zapracować na szczęśliwe zakończenie. Wtedy też przegrali pucharowy finał z Legią Warszawa, a później błyskawicznie się pozbierali, wygrali z nią bezpośredni mecz i na koniec zdobyli mistrzostwo.

Teraz sytuacja była podobna. Brakowało tylko bezpośredniego meczu z Rakowem, bo oba zostały rozegrane już wcześniej i Lech miał w nich gorszy bilans, więc w przypadku równej liczby punktów na koniec sezonu, zająłby drugie miejsce. Sprzyjał mu za to terminarz i okoliczności. Cracovia, niemotywowana dodatkowymi pieniędzmi od Lecha, odebrała punkty Rakowowi. Trenerzy co prawda powtarzali piłkarzom, że nie mogą oglądać się na tamten mecz i powinni skoncentrować się na własnym, ale sami rozumieli tę naturalną chęć sprawdzenia wyniku. Podczas rozgrzewki przed meczem z Piastem Gliwice, co chwilę padały pytania: "Grają jeszcze? Koniec już? Utrzymali?". Trenerzy sprawdzali. A gdy mecz się skończył, wrzasnęli kibice Lecha i żadna dodatkowe zapewnienia nie były piłkarzom potrzebne. Trenerzy widzieli, jak w drużynie wyzwala się dodatkowa energia i jak rośnie determinacja. I ona okazała się kluczowa, gdy w końcówce meczu trzeba było wcisnąć gola na 2:1.

Przez następny tydzień piłkarze słyszeli przewidywania trenerów, że jeśli w sobotę pokonają Wartę Poznań i odskoczą Rakowowi na pięć punktów tuż przed jego meczem w Lubinie, to zespół Marka Papszuna prawdopodobnie nie poradzi sobie z tą presją. Ale i Lech okazał się tego dnia nerwowy. Szybko stracił gola, nie potrafił narzucić swojego stylu, nie zrealizował wielu z przedmeczowych założeń. Wygrał jednak 2:1, a Raków przegrał 0:1 z Zagłębiem i Poznań całą noc świętował pierwsze od siedmiu lat mistrzostwo.

Tytuł dał radość, ale też niebywałą ulgę. Od ostatniego minęło tyle czasu, a po drodze Lecha spotkało tyle złego, że pracownicy zatrudnieni po 2015 r. powoli zaczynali wierzyć, że to oni przynoszą pecha albo przyciągnęli do klubu klątwę. W rzeczywistości jednak Lech nie był gotowy, by triumfować. Dopiero w tym sezonie - w ekspresowym zresztą tempie - zdołał się przygotować. Jak?

Lato 2021, czyli cegły w drewnianym kościele i cały zeszyt wniosków 

12 kwietnia 2021 r. Maciej Skorża po ponad trzech latach wraca do ekstraklasy i rozpoczyna pracę w Poznaniu. Lech rozgrywa wówczas najgorszy sezon od lat - jest na 11. miejscu, 22 punkty za Legią. Do końca pozostaje sześć meczów, więc nie ma szans awansować do pucharów ani nie grozi mu spadek. Skorża wchodzi jak do szklarni - ma idealne warunki, by wszystkiemu się przyjrzeć.

W pierwszych tygodniach niewiele zmienia, za to uważnie obserwuje piłkarzy i sztab, który został po poprzednim trenerze. I początkowo jest zaskoczony skalą wyzwania. Spodziewał się, że zespół będzie smutny, ale okazał się wręcz przybity. Spodziewał się piłkarzy niepewnych siebie, ale nie zlęknionych. Obserwuje, jak poszczególni zawodnicy reagują na trzy porażki, jak cieszą się z dwóch wygranych i jakie emocje wywołuje u nich remis. Lech wciąż traci kuriozalne gole - choćby po wrzutach z autu. Niektórym piłkarzom stres wciąż plącze nogi. Skorża po pięciu tygodniach ma już gruby zeszyt pełen spostrzeżeń. Wie o zespole znacznie więcej. I wie, że przed nim mnóstwo pracy.

Latem trener Lecha pojawia się w Opalenicy, gdzie do Euro przygotowuje się reprezentacja Polski. Zawczasu poprosił PZPN o zgodę na obserwowanie treningów Paulo Sousy. Skorża tak już ma, że jeśli w okolicy pojawia się ciekawy trener, to chce mu się przyjrzeć. Rok wcześniej z bliska oglądał w tym miejscu treningi AS Monaco i cieszył się, że trafił na fantastyczny okres, bo Nico Kovac akurat zaczynał pracę w klubie, a to dla każdego trenera kluczowy moment. Nie przypuszczał, że za dwa lata na tym samym boisku będzie przygotowywał Lecha do najważniejszego sezonu od lat. Zanim jednak zaczął, boiska wciąż okupowała reprezentacja, a on stał z boku i często rozmawiał przez telefon. Namawiał kolejnych piłkarzy na przeprowadzkę do Poznania. 

Lato w ogóle było czasem rozmów. Podczas zgrupowania Skorża krążył po opalenickim hotelu od pokoju do pokoju i długo dyskutował ze wszystkimi zawodnikami. Po poprzednim sezonie miał dwa wnioski: zespół trzeba podnieść mentalnie i wyraźnie przeorganizować sposób gry. Lech, którego zastał, miał problemy w defensywie, a szczególnie źle zachowywał się w tzw. fazach przejściowych, czyli po stracie i odzyskaniu piłki. Za długo ją przetrzymywał, za mało miał z tego korzyści. Ale żeby zacząć pracę nad taktyką, trener musiał najpierw przekonać piłkarzy do swoich pomysłów i zmienić ich nastawienie. 11. miejsce na koniec poprzedniego sezonu i sam jego przebieg kazały im myśleć, że ciąży nad nimi jakieś fatum. Piłkarze czuli, że wszystko, co może pójść nie tak, to idzie. Mówili, że nawet w drewnianym kościele spadłaby im na głowy cegły.

Szczególnie ważne były dwa sparingi: przegrany 0:1 z Lechią Gdańsk i wygrany 3:2 z Midtjylland. Po pierwszym trenerzy bardzo wnikliwie przyglądali się reakcji piłkarzy, bo chociaż mieli nad Lechią przewagę i prowadzili grę, to na koniec jeden błąd w środku pola doprowadził do straty bramki i porażki. Znów mogli uwierzyć, że to klątwa i spadająca na głowę cegła. Ale zwątpienie, jeśli w ogóle się wkradło, to na chwilę. Cztery dni później wygrali z Duńczykami po świetnej grze. Wiele się wtedy udało: zaczynali rozumieć proponowaną przez Skorżę taktykę i pokazali, jak duży potencjał w nich drzemie. Midtjylland sezon wcześniej awansował przecież do fazy grupowej Ligi Mistrzów, w tym grał w Lidze Europy, a z niej - z trzeciego miejsca w grupie - wszedł do 1/16 Ligi Konferencji.

Piłkarze słyszeli od Skorży, że wszystko, co już się wydarzyło, mają odciąć grubą kreską i skupić się tylko na przyszłości. Cel został bardzo jasno zdefiniowany - mieli walczyć o mistrzostwo i Puchar Polski. Trener Lecha identyczną deklarację złożył w mediach. Była to wyraźna zmiana względem ubiegłych lat, gdy szefowie Lecha jako cel podawali efektowną grę albo zupełnie uciekali od jakichkolwiek wynikowych deklaracji. Skorża się nie bał. Od pierwszych dni dał w oczy piłkarzy rzucała się jego pewność siebie i zdecydowanie w działaniu. Wiedział czego chce i jak to osiągnąć. - Absolutny szef - mówi jeden z pracowników Lecha.

Atmosferę poprawili też nowi piłkarze. Radosław Murawski i Artur Sobiech wnieśli inną energię. Nie byli dotknięci latami niepowodzeń, a że obaj są postaciami charyzmatycznymi, więc błyskawicznie zaczęli oddziaływać na resztę zespołu. Nieoceniony w tym względzie był też Douglas, który pamiętał znacznie lepsze czasy Lecha, a niepowodzenia obserwował grając w Wolverhampton, Leeds i Blackburn. Gdy wrócił do Poznania, dalej chciał wygrywać. Podobnie jak Salamon, który był już w klubie od zimy 2021, ale miał za sobą rozczarowujące pół roku i chciał natychmiast się poprawić.

Wrócił też Amaral z wypożyczenia do Pacos Ferreira, mimo że część kibiców spisała go już na straty. Skorża też trochę się o nim nasłuchał, jeszcze przed pierwszą rozmową. Ale podszedł do niego bez uprzedzeń i już po pierwszych treningach zacierał ręce, widząc, z jaką determinacją Portugalczyk rusza do pressingu i jak walczy na treningach. O umiejętności nikt się bowiem nie martwił, chodziło jedynie o zaangażowanie. Amaral wysłał też sygnał poza boiskiem - do Poznania wrócił z najbliższą rodziną. W dobrej formie przed sezonem był również Mikael Ishak, nowy kapitan, wybrany autonomiczną decyzją Skorży, który - z opaską na ramieniu - miał wziąć jeszcze większą odpowiedzialność za drużynę.

Pierwszy mecz skończył się jednak rozczarowującym remisem z Radomiakiem Radom. I podkreślamy to, by zaznaczyć punkt wyjścia do mistrzowskiego sezonu: bezbramkowy remis z beniaminkiem, bojkot na trybunach, transparenty nawołujące do zwolnienia dyrektora sportowego i trenera przygotowania fizycznego, opóźniający się transfer skrzydłowego.

Lech miał już wtedy fundament, ale wciąż potrzebował solidnie go scalić, dlatego tak ważny był udany początek. Każdy kolejny wygrany mecz (z Górnikiem Zabrze, Cracovią, Bruk-Bet Termaliką, Lechią), każde odrobienie strat i wszystkie wyszarpane punkty (remisy z Pogonią Szczecin i Rakowem), nakręciły ten zespół i dodały mu pewności.

Lech od czwartej kolejki był liderem i już w październiku część ekspertów wręczała mu mistrzostwo. Skorża przestrzegał wtedy piłkarzy przed huraoptymizmem. Ale to właściwie był jedyny problem Lecha. Jesień była świetna - bez kontuzji i poważniejszych zawirowań. Nawet porażka z Jagiellonią Białystok została przyjęta bez nerwów, bo trenerzy widzieli, że gra wyglądała bardzo dobrze. W szatni było spokojnie po zremisowanych czy przegranych meczach, bo trenerzy doceniali zaangażowanie piłkarzy. Z jednym wyjątkiem - nie spodobał im się - właśnie pod względem determinacji i koncentracji - remis (1:1) z Górnikiem Łęczna. Po ostatnim spotkaniu w 2021 r. Lech miał czteropunktową przewagę nad Pogonią. Piłkarze zorganizowali jeszcze wspólną wigilię, wręczyli sobie zabawne prezenty i w świetnych nastrojach udali się na krótkie urlopy. 

Zima i wiosna 2022. Burza, nieudane lądowanie w Turcji i bardzo udane na koniec sezonu 

- Już to lądowanie w Turcji, podczas burzy, gdy dwa razy dosłownie zwiewało nas znad pasa, było złym znakiem - stwierdzili po czasie trenerzy Lecha. Samolot miał wylądować w Antalyi, ale warunki były tak złe, że pilot trzeciej próby już nie podjął i poleciał 500 km dalej - do Ankary. Tam trzeba było poczekać na poprawę pogody w Antalyi i kolejny samolot. Wyszło kilkugodzinne opóźnienie i całkowicie rozbity plan dnia, bo zamiast o godz. 22, załoga Lecha zameldowała się w hotelu o 5 nad ranem. Piłkarze musieli odespać długą podróż, więc poranny trening został odwołany. A to był dopiero początek zmartwień. Kontuzje, przeziębienia, koronawirus… Tym razem to trenerzy Lecha zaczynali wierzyć, że w drewnianym kościele mogliby oberwać cegłą. Wykonali połowę planu na to zgrupowanie i wracali do Polski w złych nastrojach. Z piłkarzami było podobnie - poobijani, zmęczeni, przeziębieni, bez zdrowego napastnika na pokładzie.

Pech nie odpuszczał również po wznowieniu rozgrywek. Co mecz, to absencja któregoś zawodnika. "Komora maszyny losującej jest pusta, następuje zwolnienie blokady…". I choć jeszcze na sobotnim treningu przed meczem z Cracovią do gry w pierwszym składzie przygotowywany był jeden skrzydłowy, to w niedzielę grał inny, bo tamten okazywał się zarażony koronawirusem. Inny zawodnik świetnie zagrał w Krakowie, czuł się znakomicie, ale już następnego dnia nie wychodził na trening po pozytywnym wyniku testu.

Wirus nie omijał sztabu szkoleniowego, co utrudniło chociażby przygotowania do ligowego spotkania z Rakowem. Piłkarze po chorobie w różnym czasie wracali do formy - jeden potrzebował raptem kilku treningów i już grał na swoim poziomie, inny po miesiącu wciąż nie był w pełni gotowy. Odbiło się to na wynikach. Lech zremisował z Cracovią (3:3) i przegrał z Lechią (0:1) po golu w 86. minucie.

Skorża, wracając do Polski ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, zapewniał, że ma więcej cierpliwości i jest spokojniejszy. Mecz w Gdańsku pozwolił te słowa zweryfikować. Kilka lat temu, po takim spotkaniu, przegranym w takich okolicznościach, piłkarze najpewniej szybko dowiedzieliby się, jak bardzo go ta porażka dotknęła i jak dużą złość wyzwoliła. Tym razem? Spokój. Analiza zamiast krzyku.

Dopiero pod koniec marca Lech uporał się z problemami zdrowotnymi. Wtedy pojawiły się wprawdzie zawieszenia za kartki, ale to mniejszy problem, bo zawodnicy przynajmniej wciąż mogli trenować.

Wiosną Lech nie grał już tak porywająco, ale odnosił niezwykle cenne zwycięstwa - z Pogonią w Szczecinie (3:0), ze Śląskiem we Wrocławiu (1:0) czy z Wisłą w Płocku (1:0). Był konsekwentny, silny mentalnie. Gdy taka była konieczność, przepychał mecze kolanem. Kluczowi byli liderzy - Kownacki, który strzelił gola w Płocku i Kędziora, który zastąpił kontuzjowanego Salamona na środku obrony we Wrocławiu. Obaj byli bonusowymi transferami Lecha. Nie trafiliby do ekstraklasy, gdyby nie nieszczęśliwe okoliczności - wojna na Ukrainie w przypadku Kędziory i długotrwała kontuzja Kownackiego, który potrzebował regularnej gry, by się odbudować. Skorża już latem, w Opalenicy, pytał go, czy nie chciałby wrócić do Lecha w ramach wypożyczenia. Ale zdrowy wówczas Kownacki tego nie rozważał. Przyszedł dopiero zimą i zrobił na trenerach tak dobre wrażenie, że Lech szuka dziś sposobu, by zatrzymać go na kolejny sezon. Szanse są jednak niewielkie. 

Zero sentymentów u Skorży

A Kędziora? Jego przykład z jednej strony pokazał, że Skorża nie kieruje się w pracy sentymentami ani nie spogląda na nazwiska i dorobek. W najważniejszych ligowych meczach i w finale Pucharu Polski stawiał na Joela Pereirę. Kędziora tylko w dwóch spotkaniach ekstraklasy zagrał w wyjściowym składzie. Ale w Lechu zwracają uwagę, że to Kędziora rozkręcił Pereirę. Portugalczyk widział, że do klubu trafia obrońca, który jeszcze w listopadzie grał w Lidze Mistrzów z Bayernem i Barceloną, więc podjął rękawicę i wypracował najlepszą formę w tym sezonie. 

Słyszymy, że Skorża nie jest trenerem-kumplem. Jego asystenci mają z piłkarzami bliższe relacje, on natomiast pozostaje szefem. Ale o tym, że potrafi zarządzać bardzo trudną grupą, z uznaniem mówią niemal wszyscy nasi rozmówcy. W szatni roiło się od osobowości i silnych charakterów: od Bednarka, przez Salamona, Douglasa, Satkę, Tibę, Murawskiego, Isaka, po Kownackiego i Kędziorę. Dostali przestrzeń, by dyskutować i konfrontować swoje opinie. Twórczy ferment. Części z nich brakowało jednak regularnych występów. Inni - jak chociażby Dani Ramirez czy Alan Czerwiński - w większości ekstraklasowych klubów nie schodziliby z boiska, tymczasem w Lechu Ramirez siedział na ławce rezerwowych, a Czerwiński wiosną nawet nie mieścił się w meczowej kadrze.

A jednak - jak słyszymy - mimo napięcia, żadna większa bomba w szatni nie wybuchła. Skorża w porę je detonował. Atmosfera pozostawała bardzo dobra. W szatni sporo było obcokrajowców, dlatego trenerzy prowadzili odprawy po angielsku. Ale nie było podziałów, wyraźnych grupek, młodych i starych. Przez cały sezon sporo było za to wspólnych wyjść na kolację czy oglądanie hitów Ligi Mistrzów. Spotykało się wtedy po kilkunastu piłkarzy. Niekiedy - prawie cała drużyna.

Sukces wielu ojców

Boiskowych ojców sukcesu łatwo wskazać, ale te wyjścia były równie ważne jak mecze i też miały swoich bohaterów. Douglas, dusza towarzystwa scalająca zespół i opiekun młodych piłkarzy, przyniósł z Anglii powiedzonko, że drużyna, która razem pije, razem wygrywa. Skorża, czyli surowy, ale dobry ojciec - jak opisał go w "Sport.pl LIVE" dyrektor Tomasz Rząsa - na żadne rozpasanie jednak by nie pozwolił, bo najważniejszy był cel - dublet. Salamon, poznaniak, który wrócił do siebie po ponad dziesięciu latach we Włoszech i doskonale rozumiał powagę sytuacji: społeczne rozczarowanie poprzednimi latami, koszmarnym ostatnim sezonem i oczekiwania związane ze stuleciem klubu przypadającym na 2022, nie spuścił tego celu z oczu nawet na sekundę. Zaprogramował się na jego osiągnięcie i nie pozwolił reszcie o nim zapomnieć. 

Ale każdy dołożył cegiełkę. Sprowadzeni zimą mistrzowie Polski z 2015 r., okazali się nieocenieni po przegranym finale Pucharu Polski. Amaral przerósł oczekiwania. Tiba i Douglas, gwiazdy, które rzadko błyszczały na boisku, w szatni odegrały główne role. Trenerzy przygotowania fizycznego - Karol Kikut i Antonin Cepek - dbali o formę piłkarzy, ale też o ich dobre samopoczucie i atmosferę w zespole. Kikut jest spokojniejszy, Cepek świetnie wyczuwa nastroje w grupie i ma celne żarty. - Spróbuj się nie uśmiechnąć, gdy łączy polski i angielski z czeskim akcentem - mówi jeden z piłkarzy.

Na koniec zamiast bomby wybuchła w szatni wielka radość, bo Lech pierwszy raz od siedmiu lat został mistrzem Polski. Była spontaniczna feta, a w poniedziałek, po dwóch dniach świętowania, moment na głębszą refleksję. Dopiero pamiętając o punkcie wyjścia, oczekiwaniach, presji i niesprzyjających okolicznościach, można było w pełni docenić ten tytuł. 

Więcej o: