Dobrą godzinę po finale Pucharu Polski, Maciej Skorża ślepo wpatrywał się w blat konferencyjnego stołu, czekając aż dźwiękowcy naprawią mikrofony, a jego piłkarze wychodzili już z szatni. Czuć było, że wątpią. Nie tyle w siebie, co w awaryjność Rakowa Częstochowa, który zabrał im puchar i miał prostszą drogę do mistrzostwa. Było jasne, że jeśli trzy kroki przed metą się nie potknie, to na koniec będzie się cieszył. A wydawał się tak wyrachowany i chłodny w działaniu, że trudno było uwierzyć w wywrotkę. Puchar Polski miał go tylko napędzić.
W sporcie upadki potrafią spotęgować emocje. Powroty z niebytu i reakcje po przyjęciu mocnych ciosów obserwuje się często z większymi emocjami niż drogę po prostej. Ten przygnębiony Lech, który upadł w majówkę na Narodowym, musiał błyskawicznie się otrzepać i wygrać ligowe mecze z rozpędzonym Piastem w Gliwicach i z utrzymaną już Wartą w derbach, by w ogóle móc zainteresować się wynikami Rakowa. Świętuje mistrzostwo na kolejkę przed końcem sezonu, bo zacisnął zęby, był zdeterminowany, by wcisnąć zwycięskiego gola w Gliwicach i nie spanikował, gdy Warta w pierwszych minutach strzeliła mu z rzutu karnego. Bo nie zwątpił w siebie.
Lech Poznań czekał na trofeum siedem lat. Dzieci, które urodziły się, gdy zdobywał ostatnie mistrzostwo Polski, są już w podstawówce. W tym czasie to Kolejorz potykał się częściej, mimo że one uczyły się chodzić. Były cztery przegrane finały Pucharu Polski, mistrzostwo stracone na ostatniej prostej za Nenada Bjelicy, miejsca tak odległe, jak ósme w sezonie 2018/2019 i jedenaste rok temu. Im dłużej trwała ta degrengolada, tym trudniej było ją przerwać. Kibicom kończyła się cierpliwość, a już dawno skończyło się ich zaufanie do klubowych władz. W tak gęstej atmosferze Lech miał zdmuchnąć świeczki na swoje stulecie. Maciej Skorża apelował, by nie obciążać tych piłkarzy całą historią niepowodzeń, bo nie oni na nią pracowali. Ale poznański kibic mógł mieć dosyć.
Dlatego to mistrzostwo waży więcej niż siedem poprzednich. Jest wyczekane, zrzuca kurz z gabloty i zostało wywalczone w niezwykle trudnych warunkach: na stulecie, przy bojkocie kibiców na początku sezonu, po klęsce w finale Pucharu Polski i po nieudanych zimowych przygotowaniach, gdy sporo zawodników nie mogło trenować, co poskutkowało słabą formą na wiosnę i - nade wszystko - przy świetnym Rakowie, który dopiero w połowie maja przegrał pierwszy mecz w tym roku. Lech, któremu presja od lat plątała nogi, z ostatnich ośmiu meczów wygrał siedem.
Tyle o finiszu, bo cała droga Lecha do tego mistrzostwa wymaga podkreślenia. Już pal licho ostatnie lata, weźmy pod uwagę tylko ten sezon. Nawet co do Macieja Skorży, który dziś jest absolutnym bohaterem i twarzą tego sukcesu, były wątpliwości. Wracał do ekstraklasy po ponad trzech latach, wciąż pamiętano mu nieudaną przygodę z Pogonią Szczecin i niezbyt imponujące przejęcie Lecha pod koniec poprzedniego sezonu, gdy nie poprawił ani stylu, ani wyników. Ale i resztki nadziei brały się z tego, że wrócił. Miał zmienić mentalność całego klubu, nauczyć go wygrywania, bo sam na tym punkcie ma obsesje tak wielką, że jeszcze parę lat temu prowadziła go na manowce, gdy podkręcał śrubę, a piłkarze nie wytrzymywali. Szybko zdał sobie sprawę ze skali wyzwania. Już na przedsezonowym obozie w Opalenicy.
Lato było czasem rozmów. Skorża krążył w hotelu od pokoju do pokoju i długo dyskutował ze wszystkimi zawodnikami. Konfrontował z nimi swoje dwa podstawowe wnioski z końcówki poprzedniego sezonu: że zespół trzeba podnieść mentalnie i wyraźnie przeorganizować sposób gry. 11. miejsce na koniec poprzedniego sezonu i sam jego przebieg był dla piłkarzy traumą. Uwierzyli, że ciąży nad nimi jakieś fatum. Czuli, że wszystko, co może pójść nie tak, idzie źle. Mówili, że nawet w drewnianym kościele spadłaby im na głowę cegła. Skorża wiedział, że nie ruszy z taktycznymi poprawkami, dopóki nie dotrze do głów swoich zawodników. Dlatego tak wiele obaw w sztabie szkoleniowym wzbudził pozornie nieistotny lipcowy sparing z Lechią Gdańsk. Lech miał w nim przewagę, stworzył kilkanaście okazji bramkowych, całkiem nieźle realizował wdrażaną przez Skorżę taktykę, ale po prostym błędzie w środku pola stracił gola i przegrał 0:1. Piłkarze znów zaczynali wierzyć, że niezależnie od taktyki, ustawienia i widocznej poprawy w grze, będą przegrywać.
Kluczowe było to rozpędzenie się na początku sezonu i udana jesień. Jak głęboko zaszły boiskowe zmiany, widać gołym okiem, a resztę podpowiadają statystyki. Lech grał w tym sezonie najlepszą piłkę w Polsce. Strzelił najwięcej goli i najmniej stracił. Zmiana w podejściu jest jeszcze wyraźniejsza. Najwięcej mówi o niej reakcja na przegrany finału. Nikt nie widział w niej spadającej cegły. W kluczowym momencie Lech wytrzymywał ciśnienie, wygrywał i wykorzystywał potknięcia Rakowa z Cracovią i Zagłębiem Lubin. Pomogły letnie wzmocnienia i nieoczekiwane zimowe transfery Dawida Kownackiego i Tomasza Kędziory, mistrzów Polski z 2015 r. Lech jest dzisiaj zespołem znacznie dojrzalszym.
Dla Skorży to już czwarte mistrzostwo Polski. Nie ma w XXI wieku bardziej utytułowanego polskiego trenera. Tak wiele zmian, na tak wielu poziomach, trzeba przypisać jemu, choć zarząd Lecha, budując silną i szeroką kadrę, też zrobił wiele, by zmaksymalizować szanse na mistrzostwo. Ale na koniec to Skorża postawił na Joao Amarala, piłkarskiego bohatera tego sezonu, autora 14 goli w ekstraklasie - w tym wyrównującego i niezwykle pięknego z Wartą Poznań, choć był wielką niewiadomą, gdy wracał z wypożyczenia w Portugalii. To Skorża nie miał wątpliwości co do Jespera Karlstroma, mimo że po poprzednim sezonie, miało je wielu. To Skorża stworzył duet Antonio Milić-Bartosz Salamon, który i w obronie, i w ataku spisywał się znakomicie, dopóki Salamon nie doznał poważnej kontuzji w reprezentacyjnym meczu. Sam powrót do polskiej kadry mówi zresztą wszystko o jego formie. To Skorża naciskał i doprowadził do wypożyczenia Dawida Kownackiego, który wiosną wydatnie Lechowi pomógł - na boisku i w szatni. I to Skorża, pod rękę z najbardziej doświadczonymi piłkarzami, zbierał zespół po przegranym finale. Jeśli coś dzieje się już drugi raz, w niemal identycznych okolicznościach jak w 2015 r., gdy Lech też poległ w finale, a później wyszarpał mistrzostwo, trudno mówić o przypadku.
Czas pokaże, czy to mistrzostwo okaże się przełomowe. Ale dziś Lech wydaje się mieć wszystko, by na kolejne tytuły nie czekać już tak długo. Są szefowie mądrzejszy o własne pomyłki, jest trener, który kocha wygrywać i umie to robić, jest silny zespół i są pieniądze na wzmocnienia. Są też wnioski z całego sezonu, w którym nie wszystko było fantastyczne. Ale przede wszystkim jest też to zbawienne poczucie ulgi. Lech zrzucił plecak pełen rozczarowań, presji i oczekiwań.