Rudnevsa okrzyknięto następcą Lewandowskiego. W tle rozgrywało się życiowe piekło

Kacper Sosnowski
Strzelił cztery gole Juventusowi i szybko został jednym z najlepszych piłkarzy ekstraklasy. Do Bundesligi też miał dobre wejście. Karierę zakończył jednak wcześnie, w wieku 29 lat, a media pisały o jego odgryzionym języku czy problemie z testem antydopingowym. Artjoms Rudnevs mierzył się jednak z chorobą żony i śmiercią córki. To dla rodziny zrezygnował z futbolu i zaszył się w Łotwie.

Mało brakowało, by pod koniec marca spełniło się jedno z marzeń poznańskich kibiców. Oni już od niemal dekady, czyli od chwili, gdy Artjoms Rudnevs opuścił Lecha, liczyli, że Łotysz jeszcze na Bułgarską wróci. Napastnik zawsze był w Poznaniu synonimem solidności i gwarantem goli. A z racji tego, iż był też skromnym człowiekiem, który nawet po przenosinach do Niemiec o Lechu wypowiadał się ciepło, to sympatię kibiców zaskarbił sobie na lata. Rudnevs do Poznania rzeczywiście miał przyjechać. Nie po to, by grać, ale razem z fanami i dawnymi kolegami świętować 100-lecie klubu. Na Bułgarskiej stawiła się niemal cała ekipa z sezonu 2010/11, w którym Lech wygrał z Manchesterem City i urwał punkty Juventusowi. W tamtej edycji Ligi Europy to Rudnevs strzelił Włochom wszystkie cztery gole, czym zwrócił na siebie uwagę wielkich klubów.

Zobacz wideo Maciej Skorża zobaczył skład Legii i nagle zmienił plan. Piłkarz Lecha ujawnia

Z rodziną zamiast na treningu

Łotysz w marcu ostatecznie do Poznania nie przyjechał, bo miał inne, rodzinne obowiązki. To na niej się skupił po tym, jak we wrześniu 2017 r. rozwiązał umowę FC Koeln. Rudnevs powiadomił wtedy władze, że chce zakończyć sportową karierę. Domysłów, dlaczego tak dobry i będący w sile wieku piłkarz zrezygnował z lukratywnego (podobno sześciocyfrowego) kontraktu, było sporo. Faktem było, że w sezonie 2017/18 praktycznie nie grał. W statystykach miał tylko niecałe pół godziny meczu Pucharu Niemiec i zero minut w Bundeslidze. Ta pauza była po części spowodowana przerwą spowodowaną operacją nosa, ale, jak pisała niemiecka prasa, w tamtym czasie nie były to największe zmartwienia w życiu piłkarza.

W lokalnej gazecie "Koln Stadt Amzeiger" pojawił się artykuł, w którym stwierdzono, że łotewski napastnik "nie przeszedł testu antydopingowego". Dziennikarze sugerowali, że mogło być to z powodu leków zażywanych po operacji nosa. Trop prawdopodobnie był mylny, bo po 30 minutach artykuł zniknął z sieci. Bliżej prawdy byli dziennikarze "Bild Am Sonntag". Ci donosili, że piłkarz w ostatnim czasie nie przychodził na treningi lub spóźniał się, bo opiekował się dziećmi. Po zajęciach uciekał z klubu jako jeden z pierwszych. Gazeta dodawała, że w pewnym momencie Rudnevs miał na głowie wszystkie obowiązki domowe i do tego jeszcze sporo zmartwień. Spraw ważniejszych niż futbol było dużo więcej. O co chodziło? Delikatnie wyjaśniało to oświadczenie FC Koeln informujące o obustronnym porozumieniu o przedwczesnym zerwaniu kontraktu. Kontraktu, który miał obowiązywać jeszcze dwa sezony.

"Spełniliśmy prośbę Artjomsa. Musi się poświęcić sprawom osobistym. Wraca do kraju. Szanujemy to i nie będziemy tej sprawy komentować" – wyjaśnił dyrektor sportowy klubu z Kolonii Joerg Schmadtke.

"Może ma dobre serce i jest uczciwy wobec klubu? Może zdał sobie sprawę, że ze względu na sytuację rodzinną przez najbliższe pół roku będzie zmuszony siedzieć w domu?" - tłumaczyli dziennikarze łotewskiego portalu Sportazinas.com. Klub zgodził się na anulowanie umowy pod warunkiem, że piłkarz do lipca 2019 r., czyli końca pierwotnej umowy, nie podpisze kontraktu nigdzie indziej. To było formalne zabezpieczenie, jeśli Łotysz jakimś fortelem chciałby się oswobodzić z umowy z Kolonią i sportowe życie zaplanować gdzie indziej. Tyle że zawodnik, z którym nigdy nie było żadnych problemów, o kopaniu piłki już nie myślał. Z końcem 2016 r. wycofał się też z gry dla reprezentacji swego kraju.

"Przechodzimy teraz prawdziwe piekło"

Wyraźnym znakiem, że coś nie jest tak, były wydarzenia z końca sierpnia 2015 r. To wtedy na ulicy Hamburga, gdzie wówczas grał, doszło do dziwnej sytuacji. Kobieta, z którą szedł po ulicy, zaczęła się dziwnie zachowywać. W akcie szału czy kłótni ugryzła Rudnevsa w język. Niemal go nie odgryzła. Piłkarz musiał udać się do szpitala na szycie. Nazajutrz nie wystąpił oczywiście w meczu z VfL Osnabrueck, a jak się potem okazało, nie zagrał w pierwszej drużynie HSV już do końca roku. W październiku i grudniu zanotował tylko kilka występów w klubowych rezerwach. Problemem nie było zdrowie, a raczej to, co działo się wokół niego. Kobieta, która go zaatakowała, była jego żoną. Zatrzymała ją policja, a w niemieckich mediach szybko pojawiły się informacje o rodzinnej kłótni po tym, jak żona piłkarza odkryła jego rzekomą zdradę. Gazety dodawały, że z parą szła też jeszcze jedna kobieta. Media dolały oliwy do ognia, za co Łotysz miał do nich spory żal. W końcu sam postanowił naprostować sprawę.

"Za szeroko opisywanym zajściem na ulicach Hamburga kryje się osobista tragedia, o której nikt - aż do tej pory - nie wspomniał ani słowem. Mam o to ogromny żal, bo całą sprawę przedstawiono na podstawie domysłów, które ukazały nas w bardzo niekorzystnym świetle. Prawdę mówiąc, przechodzimy teraz prawdziwe piekło. Ja i moja żona Santa z radością wyczekiwaliśmy narodzin trzeciego wspólnego dziecka. Niestety, w sobotę 29 sierpnia 2015 roku, kilka dni przed incydentem, Santa poroniła. Żadna tragedia w życiu kobiety nie może równać się ze śmiercią dziecka" - opisał to, co działo się w jego życiu. Dodał, że kobieta, która im towarzyszyła, była ciocią Santy i przyjechała pomóc w trudnych chwilach. Przyznał, że żona cały czas ma problem, by po traumie dojść do siebie.

"To, co się stało, jest trudną do zrozumienia reakcją matki po śmierci dziecka" - dodał i poinformował, że żona nie jest o nic oskarżona, a on zamierza zająć się rodziną, by wszystko było jak dawniej. Poinformował też media, że prosi o uszanowanie prywatności. Przez ostatnie lata nie udzielił żadnego wywiadu i niemal zupełnie wycofał z życia publicznego.

Wyjątek zrobił tuż po zakończeniu kariery, gdy opublikował na Instagramie filmik skierowany do fanów "Kolejorza". Ci prosili go, by wrócił do Poznania i dziękowali za to, co kiedyś zrobił dla Lecha. Podziękował i on, po polsku.

- To naprawdę był najlepszy czas w moim życiu, także dla mojej rodziny. Dziękuję Lechowi, moim przyjaciołom i wszystkim ludziom z Poznania - mówił serdecznym tonem. Kilka słów od siebie dołożyła też siedząca obok żona. - Dziękuję ludziom z Polski, zwłaszcza fanom Artjomsa. Jesteście bardzo mili i serdeczni. Spasiba za wszystko - dodała Santa Rudnevs.

 

Mecz życia w Turynie

Po rozwiązaniu umowy z FC Koeln Rudnevs wrócił do rodzinnego Dyneburga i słuch po nim niemal zaginął. Na pewno odciął się od futbolu. Żadnego kontaktu nie mają z nim dawni znajomi z boiska, nie tylko ci z Polski. Ponoć na Łotwie, ale i w Niemczech były sportowiec prowadzi biznes i rzeczywiście skupia się na rodzinie. Ostatnio z okazji 100-lecia "Kolejorza" dzwonił do niego jeden z prezesów Lecha.

- Klub jest z nim w kontakcie. Szkoda, że nie przyjechał na nasze święto. Chciał, bo dalej ma sentyment do Lecha - przekazał nam Maciej Henszel, rzecznik lidera ekstraklasy. Może kolejną okazją do zaproszenia będzie mistrzowska feta w Poznaniu? Tym bardziej że Rudnevs nadal ma w tym mieście mieszkanie i ponoć czasem Wielkopolskę odwiedza. Choć sportowy czas w Poznaniu miał wspaniały, mistrzostwa Polski, czy choćby pucharu z Lechem nigdy nie zdobył.

Był jednak wyróżniającą się postacią w Lidze Europy. W pierwszym spotkaniu w Turynie wyprowadził poznaniaków na dwubramkowe prowadzenie, a gdy Włosi wyrównali straty i objęli prowadzenie, strzelił pięknego gola na 3:3 w ostatniej minucie. To był jego najlepszy mecz w karierze. "Polski klub w niebieskich koszulkach przypominał Chelsea. Gol Łotysza zrujnował cudowny comeback" – chwaliła go wówczas "La Gazetta dello Sport". On po meczu był skromny, co dobrze widać w poniższej rozmowie ze Sport.pl

 

Rudnevs strzelił też Juventusowi jedyną bramkę w meczu w Poznaniu oraz wbił gola Bradze po tym, jak Lech wyszedł z grupy. W następnym sezonie zdobył tytuł króla strzelców ekstraklasy z 22 trafieniami w 29 meczach.

 

- Ja go oceniam bardzo dobrze i w aspekcie sportowym, i takim ludzkim - mówi Sport.pl Bartosz Bosacki, który ponad dekadę temu grał z Łotyszem w Lechu. - Był skuteczny, więc to normalne, że cieszył się sympatią kibiców. Prywatnie też był w miarę poukładany, spokojny, bezkonfliktowy. Ja przynajmniej nie pamiętam z nim żadnej utarczki - dodaje.

Wydawało się, że Lech miał godnego następcę Roberta Lewandowskiego i że Łotysz też zrobi dużą karierę. Po znakomitym sezonie w Poznaniu Rudnevs został sprzedany za 3,5 miliona euro do HSV. Został pierwszym łotewskim piłkarzem grającym na tym szczeblu rozgrywek. Pierwszy sezon miał dobry, kończył go z 12 golami, potem było trochę gorzej. Po czterech latach w Hamburgu podpisał umowę z FC Koeln. Łącznie w 108 meczach Bundesligi zdobył 22 bramki i miał 15 asyst.

- Nie był to ten rozmiar piłkarza, co Lewandowski, ale szkoda, że jego kariera potoczyła się tak, jak się potoczyła. To był chłopak, który w tych najmocnszych ligach mógł sobie poradzić - ocenia Bosacki.

Więcej o: