Mario jak Don King. Polski król życia i biznesu. "Gigant, ale fajny gościu"

Bartłomiej Kubiak
Robił "biznesy" w Białymstoku, był królem życia w Brazylii, we Francji zarabiał setki tysięcy dolarów, w Polsce kojarzony jest z Legią. - Handlowałem od małego - przyznaje Mariusz Piekarski, kiedyś kreatywny i barwny pomocnik, dziś kreatywny i barwny menedżer. Największy agent piłkarski w kraju, który reprezentuje też interesy najważniejszego w Polsce trenera - Czesława Michniewicza.

Winda obłożona paździerzowymi płytami, do których poprzylepiane są reklamy usług remontowych, wjeżdża na czwarte piętro. Jej tymczasowy wystrój nie dziwi, bo to nowy apartamentowiec. Obrzeża Saskiej Kępy i ul. Zwycięzców, a nie, jak poprzednio, ul. Bagno w centrum Warszawy. I choć Mariusz Piekarski pod adresem o bardziej nobilitującej nazwie urzęduje już od blisko roku, to po wpisaniu w wyszukiwarkę Unidos, czyli nazwy jego agencji menedżerskiej, wciąż wyskakuje ul. Bagno. - Nie wiem, dlaczego tak zostało, zmienialiśmy to. Coś wolno wszystko mieli się w tym internecie - mówi Piekarski, który już od progu wita nas szerokim uśmiechem.

Zobacz wideo Marek Papszun powrócił do tematu Legii. "To była moja decyzja"

- To do pana należy to ciemnozielone Audi Q7, które stoi na parkingu? - pytamy od razu. - Tak, ale to Audi Q8. A tak w ogóle to Mario jestem, cześć - Piekarski szybko skraca dystans. A my rozglądamy się po jego biurze. Po lewej stronie od wejścia półka z hantlami, po prawej bieżnia i suto zastawiony barek. Na jednej ścianie wielki telewizor, na drugiej jeszcze większy, podświetlony na niebiesko napis "Unidos". Na środku pięć foteli w tym samym kolorze. - To nasza strefa relaksu, pracujemy piętro wyżej - Piekarski wskazuje na schody, które prowadzą na antresolę.

To tam znajduje się główne biuro. Na ścianach w antyramach wiszą koszulki Macieja Rybusa, Sebastiana Szymańskiego, Michała Karbownika, Damiana Szymańskiego, Karola Świderskiego czy Konrada Michalaka. Jest też koszulka Girondins Bordeaux, gdzie po sezonie odchodzi bramkarz Stali Mielec Rafał Strączek. A także koszulka Bastii, która wisi centralnie nad biurkiem szefa. Na honorowym miejscu, bo to pamiątka wyjątkowa - przed laty Piekarski sam biegał w niej po boisku.

- Czyli tak wygląda gabinet najważniejszego piłkarskiego menedżera w Polsce - pytamy trochę zaczepnie gospodarza, który jest także agentem selekcjonera Czesława Michniewicza. - Najważniejszego? - śmieje się Piekarski. - Nie wiem, bo wcale się tak nie czuję. Doceniam konkurencję, a sam po prostu cieszę się z tego, że mam fajny zawód i że nasza agencja się rozwija. Założyliśmy Unidos cztery lata temu, cały czas idziemy do przodu, mamy plany, ambicje. Zależy nam, by w tej części Europy być rozpoznawalną agencją.

Plany zweryfikuje przyszłość, nas interesuje dotychczasowa droga. Z białostockich boisk, przez wielkie brazylijskie Flamengo, francuską Bastię czy Legię Warszawa. Droga utalentowanego piłkarza, który w reprezentacji Polski zagrał tylko dwa razy, ale po zakończeniu kariery stał się ważnym rozgrywającym na piłkarskim rynku.

Znakomity technik, wręcz wybitny

Mariusz Piekarski urodził się 22 marca 1975 roku, mniej więcej między meczami Polska - Brazylia i Polska - Holandia. Zwycięstwo 1:0 w pierwszym dało biało-czerwonym trzecie miejsce na mundialu w Niemczech w 1974 roku, wygrana 4:1 w drugim, w eliminacjach mistrzostw Europy, uważana jest za jeden najlepszych meczów Polaków w historii. Kilkanaście lat później młody Mario grał tak, że można było wyobrazić sobie wielkie mecze z jego udziałem.

- Znakomity technik, wręcz wybitny. Na treningach pływał z piłką. Kiwka, zwrot, pach, pach i pyk: strzał z kolana. Do tego fajny, uśmiechnięty, wesoły. No i też dość trudny w prowadzeniu chłopak, ale to mi akurat w ogóle nie przeszkadzało, bo od zawsze lubiłem takich urwisów - wspomina Piekarskiego trener Ryszard Karalus. Legenda białostockiej piłki, wychowawca wielu świetnych piłkarzy Jagiellonii, w tym m.in. właśnie Piekarskiego, z którym w 1992 roku w składzie sięgał po mistrzostwo Polski juniorów.

- Mieliśmy wtedy tak mocną drużynę, że większa rywalizacja była podczas gierek na treningach niż podczas meczów - wspomina Piekarski. - Przeciwników zwykle demolowaliśmy. W finale mistrzostw Polski w dwumeczu z Orłem Łódź wygraliśmy 10:3. U nas było 4:0, na wyjeździe 6:3 - rzuca z pamięci.

W młodzieżowym Dream Teamie z Białegostoku obok Piekarskiego grali m.in. Daniel Bogusz, Jacek Chańko, Marek Citko czy Tomasz Frankowski. Marzyli o wielkich karierach i wielkich fortunach. - Klepaliśmy wtedy biedę, pieniądze przyszły później - wspomina Tomasz Frankowski, obecnie europoseł. To on jako pierwszy wyjechał za granicę. W 1993 roku trafił do Strasbourga, podczas gdy Piekarski wylądował w trzecioligowej Polonii Gdańsk.

Nie dusił grosza, nikomu nie żałował

Ale na chwilę przeskoczmy do 1998 roku, bo pięć lat później Frankowski był z powrotem w Polsce, a Piekarski - po różnych przygodach - trafił właśnie do francuskiej Bastii. - To był wciąż ten sam Mariusz: kolorowy ptak. Z tą różnicą, że już trochę bogatszy i o życiowe doświadczenia, i z o wiele grubszym portfelem - wspomina Frankowski.

- Ja grałem wtedy w Wiśle Kraków, a Mariusz mieszkał na Korsyce. Zaprosił mnie do siebie, wpadłem z wizytą. Pamiętam, jak oprowadzał mnie po stadionie, aż w końcu doszliśmy na klubowy parking. "O, a to są nasze klubowe auta: tu są Peugeoty 206, a tam 306" - pokazywał. "A gdzie twój samochód?" - zapytałem. Mój? Ja dostałem Peugeota 406, ale od razu przekazałem go kumplowi, by jeździł mi nim po zakupy" - wspomina Frankowski.

- I taki był, i cały czas jest - Mariusz. Korzystał wtedy z życia, jak tylko mógł. A przy tym potrafił sprawić, że korzystali też inni wokół niego. Nie dusił grosza, nikomu nie żałował. No i był też maniakiem samochodów. Już wtedy miał bmw, a to nie było jego jedyne auto. To zamiłowanie do samochodów zresztą zostało mu na kolejne lata. Ale też nie przyszło od razu, bo jak mówię, w Jagiellonii kokosów nie było. O ile dobrze pamiętam, pierwszy samochód kupił dopiero po transferze do Polonii - wspomina Frankowski.

- Tak było, Forda Sierrę - potwierdza Piekarski. - To w ogóle była śmieszna historia, bo jeszcze nawet nie miałem prawa jazdy. Nawet nie potrafiłem jeździć. Ale mówię: "Dobra, najpierw kupię, a później się nauczę". No i się nauczyłem. A precyzyjniej: nauczyli mnie koledzy - na parkingu pod hipermarketem w Gdańsku.

- Kupowałem tego forda pod osłoną nocy, gdzieś pod Inowrocławiem. Postukałem w koło, zobaczyłem, że jakiś tam zegarek świeci. OK, trochę głośno chodzi, ale mówili, że to diesel i że to normalne. Kolega tylko jeszcze się przejechał, żeby sprawdzić, czy auto w ogóle jest na chodzie i wróciliśmy na Wybrzeże. To była mniej więcej druga w nocy. Rano wstałem, patrzę i pytam sam siebie: "Kurde, a co ten samochód ma taki dziwny kolor?". Wyglądał tak, jakby go ktoś sam pomalował farbą w garażu. Był cały matowy. Teraz można powiedzieć, że wyprzedziłem trendy o jakieś 30 lat, bo dziś modne są właśnie takie kolory. Ale wtedy to było trochę dziwne - śmieje się Piekarski.

Na boisku wiedział wszystko

Zanim zaczęły się transfery i zakupy, Piekarski przez osiem lat trenował w Jagiellonii. - Był zdolny, ale też trochę leniwy, bo z nauką to u niego było różnie - wspomina Karalus. I od razu przytacza anegdotkę. - Czerwiec, koniec roku szkolnego. Mariusz chodził do technikum, uczył się w zespole szkół budowlano-geodezyjnych, gdzie uczęszczało wielu naszych chłopaków. Przychodzi do mnie po treningu i mówi: "Panie trenerze, z niemieckiego grozi mi dwójka, czy mógłby pan pójść i porozmawiać z nauczycielką?". Ja mu mówię: "Dobrze, pójdę, nie ma sprawy. Jak się nazywa ta nauczycielka?". A on do mnie: "Trenerze, ale nie wiem". Na boisku wiedział jednak wszystko.

A do tego był niepokorny. - Był od nas o rok młodszy, ale nie pozwalał sobie wchodzić na głowę. Wręcz przeciwnie: sprzętu po treningu nosić nie chciał, od razu się buntował - wspomina Citko.

On sam słynął z techniki, a w seniorskiej karierze strzelał gole Anglikom na Wembley, czy Borussii Dortmund i Atletico Madryt w Lidze Mistrzów. W Jagiellonii był nominalnym lub fałszywym napastnikiem, a Piekarski najpierw środkowym pomocnikiem, a później także skrzydłowym. - Mariusz rządził przede wszystkim w środku pola i na skrzydle. Zawsze był odważny, zadziorny. Do tego miał bajeczną technikę - mówi Citko.

- Czy lepszą ode mnie? Jak spotkaliśmy się ostatnio, to Mario mnie wychwalał - co prawda po drinku - że to ja miałem lepszą. Ale już tak poważnie, to myślę, że technicznie byliśmy na podobnym poziomie. Tylko on korzystał z niej inaczej, bo jako pomocnik miał więcej kontaktów z piłką, a ja używałem jej głównie do dryblingów czy przyspieszenia akcji. Choć mówię, ostatnio Mariusz mnie chwalił, że to ja miałem lepszą. Nie wiem, może coś ode mnie chciał? - mruga okiem Citko, także menedżer piłkarski.

- Nic nie chciałem - śmieje się Piekarski. - To po prostu prawda. Może technikę obaj mieliśmy bardzo dobrą, ale "Citek" miał to, czego ja nie miałem, czyli przyspieszenie. Moc w nogach. Od małego chodził z braćmi na siłownię, był trochę taki byczek. Jak się zastawił, trudno było mu odebrać piłkę - dodaje.

Loteria, butelki, makulatura

Ich czas dorastania to nie tylko efektowne dryblingi w Jagiellonii, ale także życie na białostockich osiedlach na przełomie lat 80. i 90. Okres ustrojowej transformacji i szalone czasy w Polsce. - Już wspominałem w jakimś wywiadzie nasz pamiętny wyjazd do Berlina, by pohandlować papierosami. Z sześć godzin staliśmy cali spoceni na granicy. Ale jakoś udało się i przekroczyć granicę, i dojechać do Berlina, i upłynnić towar. Wróciliśmy zadowoleni, zarobieni i obkupieni, bo wiadomo, że każdy chciał wtedy chodzić w firmowych ciuchach i butach - wspomina Citko.

- Handlowałem od małego - nie ukrywa Piekarski. - Już w szkole podstawowej przypinałem na tablicy ogłoszenia, że organizuję jakieś loterie. Miałem nawet naganiacza i podstawionego człowieka, który ściągał mi klientelę i sam wygrywał te konkursy, a inni zostawali z tymi pustymi losami - śmieje się.

- Jak w czwartej klasie kupiłem mamie w prezencie komplet porcelany na dzień matki, to była zdziwiona, skąd miałem na to pieniądze - dodaje. - Z loterii? - pytamy. - Nie, to był tylko epizod. Ale radziłem sobie na wiele sposobów. Zbierałem makulaturę, butelki, jeździłem na grzyby czy do babci na wieś, gdzie pomagałem zbierać truskawki. Nigdy w życiu na nic od rodziców nie wziąłem pieniędzy, zawsze potrafiłem je sobie jakoś zorganizować. Nawet z kolegami, jak graliśmy mecze, to ich stawką były skrzynki oranżady, więc zawsze miałem w domu i pełno skrzynek, i pustych butelek - wspomina.

Relacje z drużyny, z osiedli czy z "biznesowych" wypraw przetrwały. - Lubiliśmy się, nadawaliśmy na tych samych falach - mówi Citko. - Kiedy ja już grałem w Widzewie, a Mariusz wyjechał do Brazylii, też utrzymywaliśmy kontakt. Później spotkaliśmy się w Legii i w sumie cały czas się spotykamy, do dzisiaj mamy dobre relacje.

Dzisiaj relacje Citki i Piekarskiego to także interesy. Można powiedzieć, że na rynku menedżerskim są dla siebie konkurencją. - Ale ja w ogóle w tych kategoriach tego nie rozpatruję. I podejrzewam, że Mario też nie. On kibicuje mi, a ja jemu. Cieszę się, kiedy mu udaje się zrobić fajny transfer. I tutaj trzeba mu oddać, że w tej robocie jest zdolniejszy ode mnie. Myślę, że to w tej chwili najpotężniejszy menedżer w Polsce - nie ukrywa Citko.

Jasnowłosy blondyn z Polski

Piekarski w ostatnich latach znany jest z tego, że kilku jego piłkarzy gra w lidze rosyjskiej, ale wielkiej piłki uczył się na drugiej półkuli, w Brazylii. Wyleciał tam w 1996 roku, po krótkim epizodzie w Zagłębiu Lubin. W kraju ówczesnych mistrzów świata najpierw grał w Athletico Paranaense, a później we Flamengo, czyli w największym i najsłynniejszym brazylijskim klubie, którego trenerem jest obecnie Paulo Sousa.

- Tak, pamiętam Mariusza - mówi Rodrigo Bueno, dziennikarz brazylijskiego ESPN. - Jasnowłosy blondyn, który przyszedł do nas z Polski. Już sam ten fakt wywołał poruszenie, bo nieczęsto zdarza się, by polscy zawodnicy grali w lidze brazylijskiej. Mówię zawodnicy, bo pamiętam, że do Athletico przyszedł wtedy jeszcze Krzysztof Nowak - przypomina Bueno.

I dodaje: - Ich transfery z jednej strony były zaskoczeniem, ale też Athletico miało długą tradycję innowacyjnych, nieoczywistych działań. Klub z Parany często zwracał uwagę na zawodników z zagranicy. Ale to taki region na południu naszego kraju, gdzie jest wiele europejskich ośrodków, więc myślę, że to też pomogło w przenosinach Piekarskiego i Nowaka akurat do Athletico.

W latach 90. Athletico nie było w skali Brazylii klubem dużym, ważnym. - To zaczęło się zmieniać dopiero pod koniec i na przełomie wieków - mówi Bueno. - Piekarski większą popularność zyskał dopiero, gdy trafił do Flamengo. Nie pamiętam dokładnie, w ilu spotkaniach zagrał, nie przypominam sobie, by na boisku wyróżnił się czymś szczególnym. No, chyba że właśnie kolorem włosów - wspomina Piekarskiego brazylijski dziennikarz.

 

Miał się od kogo uczyć

Jak 21-letni pomocnik bez większego doświadczenia i dokonań w seniorskiej piłce w ogóle trafił do Brazylii? W 1995 roku prowadzona przez Edwarda Lorensa reprezentacja Polski do 21 lat pojechała do Ameryki Południowej na towarzyskie mecze z Argentyną i Brazylią. Tournee organizował menedżer Juan Figer - Żyd z urugwajskim paszportem, którego rodzice pochodzili spod Białegostoku. Brazylijczycy, którzy przygotowywali się wtedy do igrzysk olimpijskich w Atlancie, pokonali kadrę Lorensa 2:1. To właśnie po tym meczu Figer zaproponował Piekarskiemu, ale też wspomnianemu Nowakowi, który był wypożyczony do Legii z Sokoła Pniewy, oraz Danielowi Dubickiemu z ŁKS Łódź, grę w lidze brazylijskiej.

Nieżyjący już Figer był wówczas uznawany na najpotężniejszego menedżera w Ameryce Południowej. Zrewolucjonizował tamtejszy rynek, otworzył go na Europę, gdzie sam przez wiele lat działał bardzo prężnie. Brał udział w transakcjach z udziałem Diego Maradony, Luisa Figo, Romario czy Roberto Carlosa. - Bardzo kreatywny człowiek - wspomina Figera Piekarski. - Można powiedzieć, że miałem się od kogo uczyć tego biznesu już na samym początku piłkarskiej kariery. Zresztą, gdy zaraz po przyjeździe do Brazylii jeden z dziennikarzy zapytał nas, co chcemy robić po zakończeniu kariery, to Krzysiek odpowiedział, że chce zostać trenerem, a ja oznajmiłem, że zostanę menedżerem.

Młody Piekarski, nawet jeśli propozycji Figera, by grać w Brazylii początkowo nie brał na poważnie, widząc determinację menedżera, szybko się do niej przekonał. - Chciałem wyjechać. Nie miałem wtedy menedżera, grałem w Zagłębiu. Nic mnie tu nie trzymało, a na pewno nie pieniądze, bo rocznie w Lubinie zarabiałem trzy tysiące dolarów. Brakowało czasem nawet na paliwo do kupionego na raty Poloneza Caro, by dojechać z Lubina do Białegostoku i z powrotem - wspomina Piekarski.

Romario, Savio, Junior Baiano, Mario Piekario

Wszystko zmieniło się po transferze do Brazylii, jednak zanim Piekarski trafił do Athletico, został zarejestrowany w urugwajskim klubie Rentistas Montevideo - czyli po polsku: Renciści Montevideo. Piłki nie kopnął tam jednak nigdy. - To była zwykła podkładka, pensja wynosiła 20 dolarów - opowiada Piekarski. - Ryzyko szybko się jednak opłaciło, bo z Athletico podpisałem bardzo dobry kontrakt. Zarabiałem 200 tys. dolarów rocznie. Ja takich pieniędzy nawet na filmach nie widziałem. Na dodatek część, kilkadziesiąt tysięcy, dostałem z góry. High life. Można było poszaleć i się trochę pogubić. Koledzy z drużyny myśleli, że pochodzę z bardzo bogatej rodziny, bo sporo wydawałem.

W Brazylii Mario stał się królem życia. Legendami obrósł choćby jego związek z Kelley Ambrosio. Dziennikarką, ale przede wszystkim modelką, która w rzeczywistości nie była żadną miss Brazylii czy wicemiss Ameryki Południowej, jak w połowie lat 90. pisały o niej polskie media i jak początkowo myślał też sam Piekarski. Ich związek rozpadł się szybko, podobnie zresztą jak szybko zakończyła się przygoda Piekarskiego z brazylijskim futbolem. Po dwóch latach, rozegraniu 30 spotkań w barwach Athletico, 10 przez pół roku we Flamengo oraz kolejnych 10 i krótkim pobycie w Mogi Mirim, Piekarski wrócił do Europy. Przyleciał na Korsykę, gdzie podpisał kontrakt z Bastią, która wykupiła jego kartę zawodniczą od stanu Sao Paolo za 1,8 mln dolarów.

- Tak, od stanu Sao Paulo, bo rynek transferowy w Brazylii to była wówczas wolna amerykanka. Fundusze, biznesy, sieci sklepów jako udziałowcy. Moją kartę w pewnym momencie za milion dolarów kupił prowincjonalny klub Mogi Mirim, a w rzeczywistości stała za nim właśnie federacja piłkarska stanu Sao Paulo, gdzie ten klub się znajdował - tłumaczy Piekarski. Nie pamięta kto i kiedy nazwał go "Mario Piekario", ale brazylijski epizod niewątpliwie miał w wymyśleniu tej ksywki duże znaczenie.

- To był fajny czas w moim życiu. I nie tylko dlatego, że już po dwóch dniach zakochałem się w Kurytybie, w ogóle - w Brazylii. To było fantastyczny kraj do życia, bardzo mi odpowiadał. Słońce, ciepło, wszyscy uśmiechnięci, przyjaźnie nastawieni. Na boisku też czułem się wtedy mocny. Grałem ze wspaniałymi zawodnikami: z Romario, Savio, Juniorem Baiano, Juanem. I nie odstawałem. W gazecie "Placar", najbardziej wiarygodnej w Brazylii, byłem sklasyfikowany na szóstym miejscu wśród najlepszych pomocników ligi. Dziś można się z tego śmiać, ale za mną w tym rankingu był Juninho Pernambucano - mówi Piekarski.

Juninho Pernambucano w 1997 i 2000 roku zdobywał z Vasco da Gama mistrzostwo Brazylii. Stał się legendą, rozegrał kilkaset meczów dla tego klubu, gdzie po wielu latach wrócił i zakończył karierę. Przy jego osiągnięciach 50 meczów Piekarskiego w lidze brazylijskiej dużego wrażenia nie robi. Tym bardziej że wydawało się, że ze swoją techniką Piekarski do gry w Brazylii może pasować wręcz idealnie. - Potwierdzam: Mariusz robił te wszystkie kółeczka, sztuczki, zabawy - wspomina Frankowski. - W Białymstoku oczywiście wszystko za przyzwoleniem trenera Karalusa. Wiązał te krawaty prawą nogą, co mi akurat bardzo odpowiadało, bo Mariusz, grając na prawym skrzydle, mijał dwóch, trzech rywali, a ja miałem dzięki temu łatwiejszą drogę pod bramkę.

Karalus: - Nigdy Mariuszowi sztuczek nie zabraniałem. Do pewnego wieku gra jeden na jednego była u mnie na treningach podstawą. Dziś mało mamy dryblerów w Polsce. A szkoda, bo takie rzeczy to elementarz futbolu. I Mariusz pod tym względem błyszczał. No i nie był jedyny w tej grupie, bo to w ogóle byli zdolni i pełni pasji chłopcy, których nie mogłem zgonić z treningu. Jak kiedyś na zgrupowaniu nad morzem. To był luty, śnieg, graliśmy na plaży. Daniel Bogusz tak wszedł w Mariusza ciałem, że ten aż wpadł do wody. Mówię mu: "Uciekaj do hotelu". Ale on, cały przemoczony, grał do końca. Taki był charakterny.

Najwyższa nota i debiut na Parc des Princes

Z Brazylii Piekarski przeniósł się do Francji - to był 1998 rok i pół żartem można zauważyć, że sprytny Mario znów trafił do ligi aktualnego mistrza świata, bo w finale mundialu Francuzi pokonali wówczas na własnym terenie właśnie Brazylijczyków. - Bastia to był klub na środek tabeli. Taki na dziesiąte, może na dziewiąte miejsce, które zajmowaliśmy, kiedy prowadził nas Henryk Kasperczak. Jego zwolnienie to była największa głupota. Do dziś tego nie rozumiem, bo skończyło się tak, że finalnie broniliśmy się przed spadkiem - mówi Piekarski.

- Początek miałem niezły. Debiutowałem przeciwko Paris Saint Germain na Parc des Princes. W "L'Equipe" z Bastii dostałem najwyższą notę. Dobrze mi się grało też w kolejnych meczach. Wymagania były jednak duże, bo do Celticu odszedł wtedy Lubomir Moravcik, największa gwiazda. Ja przychodziłem w jego miejsce jako najdroższy piłkarz w historii klubu. Może nie grałem jakoś super, ale radziłem sobie. I to mimo że nie był to dla mnie aż tak przyjazny futbol, jak w Brazylii, bo we Francji piłka więcej latała mi nad głową niż ją miałem przy nodze - wspomina Piekarski.

We Francji Mario wszedł na jeszcze wyższy pułap finansowy, bo rocznie zarabiał w Bastii 800 tys. dolarów. - Dziś to są niezłe pieniądze. A wtedy były potężne. Przynajmniej dla mnie - mówi. A na pytanie, co z nimi zrobił, odpowiada bez wahania: - Po prostu bawiłem się życiem, taki już jestem. Dla mnie to właśnie życie samo w sobie jest celem, a nie pieniądze. Od małego potrafiłem je liczyć, zarabiać, ale nigdy nie byłem nastawiony na to, by chować je po kieszeniach czy zakopywać w ogródku. A szczególnie kiedy byłem piłkarzem - wtedy w ogóle o to nie dbałem.

- Może nawet dobrze, że w piłkę zawodowo grałem tak krótko, raptem przez dziewięć lat? Kto wie, jakby to się potoczyło? - zastanawia się Piekarski. - Na pewno nie dałbym tego na boisku, co chciałbym dać i co dawałem do czasu pierwszej kontuzji, kiedy jeszcze jako piłkarz wypożyczony z Bastii do Legii zerwałem pierwsze więzadło - twierdzi Piekarski.

"Co za gigant, ale fajny gościu"

Karierę skończył nagle, w marcu 2004 roku. Miał zaledwie 28 lat, kilka miesięcy wcześniej rozstał się z Legią. Był już po dwóch operacjach zerwanych więzadeł krzyżowych, miał też problemy ze ścięgnem długim i krótkim. Po przejściu do Legii w 2000 roku więcej czasu niż na boisku spędzał w gabinetach lekarskich. Przylgnęła do niego łatka piłkarza skazanego na kontuzje, choćby ze względu na rozrywkowy tryb życia.

- Próbowałem z tym walczyć, ale w końcu przestałem - wzrusza ramionami Piekarski. - Ludzie mają to do siebie, że lubią ubarwiać czyjeś historie, żyć życiem innych, a nawet je układać. Moje życie też lubili.

- Jak do mnie czasem wracały historie "z miasta", to było w nich może 30 proc. prawdy. Czytałem na swój temat i się śmiałem: "Co za gigant, ale fajny gościu". Tylko że to nie do końca byłem ja. Ludzie często wiążą kontuzje z alkoholem, niesportowym trybem życia, ale to nie jest prawda. Ja uwielbiałem trenować. A znam wielu, którzy nie lubili, używali sobie życia, a nie mieli kontuzji. Poza tym wszystko jest dla ludzi. Nie ma nic złego w zabawie, ale do pewnych granic. A ja granice znałem zawsze - zapewnia.

Tą granicą w jego przypadku była Legia. Wiele osób miało wtedy do niego pretensje, że wrócił do Warszawy tylko dla zabawy i pieniędzy. - Niech ktoś mi powie prosto w oczy, że przyszedłem do Legii dla kasy, to mu zaśmieję się w twarz - odpierał te zarzuty w 2003 roku w rozmowie z Legia.Net. - W Bastii miałem dziesięć razy więcej. Ale nie tak, że kituję, że dziesięć razy więcej. Dosłownie dziesięć razy więcej! W Legii dziesięć lat musiałbym grać, żeby dostać to, co zarobiłem w tam przez rok - denerwował się.

Kaseta VHS, wynalazek techniki

Teraz już się nie denerwuje, od zakończenia barwnej kariery minęły już prawie dwie dekady. Piekarski ma nowe życie zawodowe, a przełomowy moment nastąpił w 2006 roku. To właśnie wtedy, jako początkujący menedżer, ściągnął do Legii Brazylijczyków - Rogera i Edsona. - Wówczas trenerem Legii został Dariusz Wdowczyk. Był bardzo ambitny i chciał zdobyć mistrzostwo. To były wtedy czasy rywalizacji z Wisłą Kraków. Legia była na drugim miejscu, zaczął inwestować w nią koncern ITI, więc pojawiły się pieniądze na poważniejsze transfery - wspomina Piekarski.

Piekarski do Brazylii udał się razem z Markiem Jóźwiakiem, który był wówczas szefem skautingu Legii. - Na Rogera trafiliśmy przypadkiem, w hotelu, gdzie jeden z agentów - choć nawet nie mam pewności, czy to formalnie był agent - wręczył nam tam kasetę VHS. Tak, kasetę. Młodzi już mogą nie kojarzyć tego wynalazku techniki, ale to były takie czasy, że piłkarzy oglądało się głównie na kasetach. Obejrzeliśmy więc i mówimy: "Dobra, ryzyk-fizyk, ma coś w sobie ten chłopak, bierzemy go" - wspomina Piekarski

Piekarski pośredniczył w transferze Rogera do Polski, ale formalnie nigdy nie był jego agentem. - Roger był związany z Marcelo Robalinho, który wiele lat później ściągnął do Legii m.in. Guilherme - mówi. - To już były zupełnie inne czasy. Kiedy sprawdzaliśmy Rogera, to problemem było w ogóle to, by się do Brazylii dodzwonić. Raz, że różnica czasu. Dwa, że to nie było tak, jak teraz, że naciskasz słuchawkę na Whatsappie i za darmo dzwonisz w każdy zakątek świata. Wtedy nie dość, że te telefony były strasznie drogie, to jeszcze trzeba było dzwonić po nocach i drzeć się do słuchawki. Jakość połączeń też pozostawiała wiele do życzenia - dodaje.

Ale od razu zaznacza, że Rogera kojarzył już wcześniej. Nie tylko z wspomnianej kasety VHS wręczonej w brazylijskim hotelu, bo także z gry w Celcie Vigo, do której Roger był wypożyczony w sezonie 2004/2005 i z którą wywalczył awans do Primiera Division.

Co z Edsonem? - Jego już oglądaliśmy na DVD - żartuje Piekarski. - A tak poważnie, to przeprowadzenie tego transferu było łatwiejsze, bo Edson grał wówczas w Europie. Choć może "grał" to za duże słowo, bo zaliczył jeden występ w Sportingu. To była jednak dość powszechna wiedza, że dobrze bije rzuty wolne lewą nogą i że choć ma problemy z grą w obronie, to w naszej lidze powinien dać radę. I co istotne: był też do wzięcia za darmo, bo Sporting chciał go się pozbyć, a my skorzystaliśmy z tej okazji - dodaje Piekarski.

Transfery Rogera i Edsona okazały się strzałem w dziesiątkę. Obaj wydatnie pomogli Legii Wdowczyka w sezonie 2005/2006 sięgnąć po mistrzostwo Polski. Wybiły też Piekarskiego jako menedżera. - Wcześniej też coś tam próbowałem, jak to się mówi - dłubałem w tym biznesie. Pomagałem w sprowadzeniu Talesa Schutza do Jagiellonii czy Luiza Eduardo Tavaresa do Pogoni. Ale to dopiero transfery Rogera i Edsona sprawiły, że ludzie zaczęli na mnie patrzeć inaczej, poważniej. A ja sam też złapałem głęboki oddech. Mam tu na myśli przede wszystkim oddech finansowy, bo prowizje z tych transferów sprawiły, że już nie musiałem robić wszystkiego, by przeżyć. Nie byłem zdesperowany, tylko mogłem - żyjąc sobie skromnie, lecz godnie - spokojnie rozglądać się na rynku i rozwijać jako menedżer - mówi Piekarski.

Flagi Polski i Rosji w gabinecie szefa Legii - Mario jak Don King

Dziś w agencji ma 39 piłkarzy i jednego trenera. Tego najważniejszego w Polsce, Czesława Michniewicza. Znają się od blisko 30 lat. Od 1993 roku, kiedy młody Mario, jeszcze bez samochodu, przechodził z Jagiellonii do trzecioligowej Polonii Gdańsk, gdzie bramkarzem był o pięć lat starszy Michniewicz.

Obecny selekcjoner, w przeciwieństwie do Piekarskiego, był już chyba wtedy świadomy, że na boisku wielkiej kariery nie zrobi - treningi łączył ze studiami na Akademii Wychowania Fizycznego w Gdańsku. Później ich drogi wielokrotnie się przecinały, ale to były relacje towarzyskie, przyjacielskie, niekoniecznie biznesowe. Nawet jak Michniewicz był w Legii, Piekarski jako menedżer nie sprowadził mu do drużyny żadnego piłkarza. A jednego nawet zabrał, bo w październiku do Brighton za 5,5 mln euro został sprzedany Michał Karbownik.

Co ciekawe, Michniewicz z agencją Piekarskiego formalnie związany jest dopiero od maja 2021 roku, ale to właśnie Mario we wrześniu 2020 roku polecał Dariuszowi Mioduskiemu, by zatrudnił przy Łazienkowskiej obecnego selekcjonera. To zresztą nie był pierwszy raz, kiedy doradzał Legii też w kwestii trenerów. Podobnie było pięć lat wcześniej, bo to z jego polecenia do Warszawy trafił Stanisław Czerczesow.

Początkowo obie strony się nie dogadały, ale Piekarski był już wtedy sprawnym menedżerem. Jego zmysł do robienia interesów zadziałał - Czerczesow dał się przekonać, podpisał z Legią kontrakt do końca sezonu. I choć dziś, w obliczu wojny w Ukrainie, jego osoba wzbudza w Polsce raczej negatywne emocje, to wtedy stanowczy Rosjanin szybko rozkochał w sobie kibiców Legii. Zaczęło się w bokserskim stylu, bo od machania przez Piekarskiego - niczym promotor Don King - polską i rosyjską flagą nad głową Czerczesowa. I w takim stylu też się skończyło, bo Legia z Czerczesowem na ławce odrobiła w lidze 10 punktów straty i na stulecie klubu sięgnęła po dublet. 

Łączyć kropki szybciej niż inni

Piekarski mówi, że niespecjalnie chce przekraczać granicę 40 klientów, ale od razu dodaje, że to taki biznes, w którym nigdy niczego nie można być pewnym. - Najważniejsze jest to, by myśleć z wyprzedzeniem. Łączyć kropki szybciej niż inni, znajdować niestandardowe rozwiązania. Słowem: być kreatywnym - tłumaczy.

Jako przykład tej kreatywności wskazuje na transfer Ariela Borysiuka, którego w styczniu 2016 roku za milion euro sprowadzał z Lechii Gdańsk do Legii. - Jeszcze przed transferem zobowiązałem się, że na pewno go sprzedam z zyskiem. Ariel też wiedział, że wraca na Łazienkowską po to, by się wypromować. Pierwsza rata za jego transfer została przerzucona dopiero na wrzesień, druga - na koniec stycznia 2017 roku. Dałem słowo, że najpóźniej do grudnia go sprzedam, że ta druga rata w ogóle nie wejdzie w życie - mówi.

- Legia wtedy nie miała funduszy na transfery, ale walczyła o mistrzostwo Polski. Wiadomo było, że zagra w pucharach, co da jej pieniądze na zapłacenie pierwszej raty we wrześniu, czyli dopiero na początku kolejnego sezonu. Ostatecznie zdobyła dublet, ale nie musiała nawet wyciągać złotówki, bo Borysiuk został sprzedany w lipcu - od razu po mistrzowskim sezonie, za 1,8 mln euro do Queens Park Rangers. Zarobiła na nim i Legia, i Lechia, która też miała dodatkowy procent od tego transferu. A sam Ariel też był zadowolony. I właśnie o to chodzi w tym biznesie - uśmiecha się Piekarski.

Ostatnie zdanie jest bardzo ważne. Sport sportem, ale z punktu widzenia menedżera najważniejsze jest to, żeby pieniądze się zgadzały, a zadowolone były trzy strony - zawodnik, klub i on sam. A to niełatwe i nie zawsze się udaje.

Takie numery to nie z Mario

- To jest dżungla, panie redaktorze - powiedział kiedyś o rynku menedżerskim Marek Jóźwiak. Nawet jeśli z uśmiechem, to pewnie trafnie, bo w gąszczu zależności i biznesów można trafić na kolorowe papugi, kameleony, a nawet jadowite węże. Przez ryzyko dużo zyskać, ale też się naciąć, rozczarować, poczuć się oszukanym.

- Oszukanym? Przez Mario?! - śmieje się i dziwi zarazem Marcin Komorowski, były obrońca Legii i jeden z byłych piłkarzy Piekarskiego, gdy pytamy go o to, czy kiedykolwiek czuł się przez menedżera zwodzony. - Nie wiem, czy ktokolwiek mógł mieć z nim taką sytuację. Szczerze wątpię. To nie jest tego typu człowiek, nie ten charakter. Wiadomo, że to są moje subiektywne odczucia, ale trochę go poznałem i wiem, że naprawdę taki jest - dodaje.

Komorowski współpracował z Piekarskim przez sześć lat. To dzięki niemu wyjechał do Rosji i podpisał lukratywny kontrakt z Terekiem Grozny. - Poznaliśmy się, kiedy byłem już piłkarzem Legii, zaczynałem grać u Macieja Skorży. Mario zadzwonił wtedy do mnie i powiedział, że ma na mnie pomysł. Spotkaliśmy się, a on później wcielił ten pomysł w życie - trafiłem do Tereka. Jak tak teraz na to patrzę z perspektywy czasu, to widzę, że on po prostu ma wizję. Jak widzi danego zawodnika, to już wie, co chce z nim zrobić. I widać, że nie robi tego na siłę. Że to mu sprawia przyjemność. Że bardzo dobrze rozumie nie tylko piłkę, ale i biznes, gdzie też czuje się jak ryba w wodzie - mówi Komorowski.

- To jasne, że chce zarabiać, ale przede wszystkim prze do przodu. Myśli pozytywnie. Na zasadzie, że skoro nie wyszło mi tutaj, to wyjdzie mi tam. Zawsze szuka rozwiązań. Jako menedżer nie traktuje piłkarzy jako strzał życia, z którego musi wyciągnąć jak najwięcej i reszta go nie interesuje. Nie, takie numery to nie z Mario - przekonuje Komorowski.

Piekarski: - Ja to jestem taki, że sobie odbiorę, a zawsze wywiążę się z umowy. Może dlatego ludzie lubią robić ze mną biznesy, bo wiedzą, że dla mnie umowa dżentelmeńska jest tym samym, co umowa notarialna. Nie ma możliwości, żebym kogoś jakoś skręcił czy oszukał.

- Nie jestem tzw. jednostrzałowcem. Chcę żyć bezstresowo, spotykać się z ludźmi i być przez z nich witanym z uśmiechem na twarzy. Od 2006 roku, czyli transferów Rogera i Edsona, mam w życiu spokój. Gram w otwarte karty nie tylko z piłkarzami, ale i z klubami, gdzie też mówię, jak jest. Jeśli nie przedłużymy umowy, to mówię, że nie przedłużymy. I odwrotnie.

Oczywiście, to opinia Piekarskiego. Ludzie ze środowiska miewają o nim swoje zdanie, ale gdyby sprowadzić je do wspólnego mianownika, to opinia o Piekarskim brzmi mniej więcej tak: - On chce przede wszystkim robić interesy. I jest w tym sprawny jak mało kto, umiejętnie porusza się w tym biznesie, w którym wiadomo, że jak pojawiają się duże pieniądze, to nie ma sentymentów. Ale z drugiej strony nie słychać, by "skręcił" jakiegoś piłkarza, by kogoś oszukał na kasę.

- Może dlatego w klubach też jestem odbierany jako partner, a nie jakiś krętacz czy człowiek, który dla pieniędzy zrobi wszystko - mówi Piekarski. - Nikomu rąk nie wykręcam. Nie robię nic na siłę. Jak mam się denerwować, wolę odpuścić jakiś biznes. Pojechać z rodziną na Mazury na łódkę i grilla. Bo chcę po prostu fajnie żyć. I tak żyję.

Więcej o: