Dariusz Banasik: Jeszcze nie. Właśnie oglądam mecz Wisły Kraków z Wisłą Płock [z trenerem Banasikiem rozmawialiśmy w poniedziałek wieczorem].
- Tak, rozmawiamy o tym.
- Miałbym zostać doradcą do spraw sportowych. Ale czy nim zostanę - nie wiem. Wiadomo, że chciałbym być trenerem. To zawód, w którym czuję się najlepiej i chciałbym pracować. Teraz na pewno też chciałbym trochę odpocząć i dopiero określić się, co będę dalej robił. Ale daliśmy sobie trochę czasu - nie podjąłem jeszcze decyzji, więc zobaczymy, jak to wszystko się potoczy.
- Chyba nie. Trochę się spodziewałem. Albo inaczej: czułem, że mogę zostać zwolniony, bo jeśli na boisku nie idzie, pewne ruchy można przewidzieć. Domyślałem się tego. To po prostu taki zawód, że jak nie masz wyników, musisz liczyć się z tym, że stracisz pracę.
- Nie stawia pan tutaj pytania i sam sobie trochę odpowiada. To może ja zapytam: - A jak oczekiwania wobec mnie były takie, że wiosną, w kolejnej rundzie, też zdobędziemy 35 punktów?
- Ja nie wiem, tylko pytam. A w zasadzie to odsyłam do władz klubu z tym pytaniem, bo to one znają odpowiedź. Ja wiem tylko, że rozstajemy się w zgodzie. Mostów nie palę, za długo się znamy. To była decyzja zarządu i ją akceptuję. Wiem też, jakie są realia i że prawie cztery lata w jednym klubie to długo, a nawet bardzo długo. I można też na to spojrzeć w ten sposób.
- Kto wie, może tak by było? Już się tego nie dowiemy. Ale powtarzam: ja się na nikogo nie obrażam. Klub miał prawo podjąć taką decyzję. Jak i każdą inną. Sam pamiętam jak przed laty, kiedy jeszcze pracowałem przy Łazienkowskiej, Jan Urban pod koniec 2013 roku został zwolniony, mimo że zajmował z Legią pierwsze miejsce w tabeli. Taki to już czasem nasz los. Taka praca.
- W niedzielę. Spotkaliśmy się z władzami klubu, rozmawialiśmy dwie godziny. To była spokojna rozmowa. Nikt w nikogo krzesłem nie rzucał. A ja sam też jeszcze przed spotkaniem spodziewałem się, że może ono potoczyć się w tym kierunku, czyli mojego zwolnienia.
- I teraz też się skończyło. Ale powtarzam: tak to już w piłce jest, nie ma co się obrażać. Ja za dużo przeszedłem w tym zawodzie, by się tego nie domyślać. A tym bardziej, by się z tego powodu denerwować. Pracowałem na wszystkich szczeblach. Najpierw z dziećmi i młodzieżą, później w Młodej Ekstraklasie, a jeszcze później w trzeciej, drugiej i pierwszej lidze, skąd trafiłem na ten najwyższy szczebel. Ktoś mi nawet ostatnio powiedział, że nie wie, czy w Polsce jest drugi taki trener, który przeszedł aż taką drogę jak ja.
- Cały czas dostaje telefony, SMS-y, nawet jakieś filmiki z tych fajnych chwil, które przeżyłem z Radomiakiem. To wszystko jest bardzo miłe.
- Tak było. Już im za to dziękowałem, ale chciałbym to teraz zrobić jeszcze raz. Te cztery lata w Radomiaku to był dla mnie fantastyczny czas. Myślę, że dla nich też, bo udało nam się coś przez ten czas zbudować. Najpierw wygrzebaliśmy się z drugiej ligi, a później po 36 latach awansowaliśmy do ekstraklasy. Jest co wspominać.
- Docierały, ale starałem się od tego izolować, skupić na pracy. Tym bardziej że mieliśmy większe problemy - czy to z kontuzjami, czy z kartkami - niż czytanie internetu i zastanawianie się nad tym, czy to, co o mnie się pisze, to jest prawda czy nieprawda.
- To złożony problem, bo pojawiły się kontuzje - przede wszystkim poważna Damiana Jakubika. Ale też mniejsze urazy, kartki. Próbowaliśmy różnych systemów. Oprócz tego mieliśmy też kłopoty z treningami, bo nasze boisko - delikatnie mówiąc - nie było w dobrym stanie i to w pewnym momencie też stało się dla nas bardzo uciążliwe. Do tego doszła też sama dyspozycja, bo nie ma co ukrywać, że zdrowi piłkarze też wpadli w dołek. Jak byli w pierwszej rundzie na fali, tak w drugiej z tej fali spadli. Kiedy wydawało się, że znowu się na nią wspinamy, w końcówce meczu ze Śląskiem (0:0) nie uznano nam bramki. Później przyszły kolejne trzy remisy z rzędu, z czego ten ostatni - z Jagiellonią (2:2) - zremisowaliśmy na własne życzenie, bo prowadziliśmy 2:0 i w pięć minut daliśmy sobie wbić dwie bramki. I to też był nasz kłopot - koncentracja, a w zasadzie jej brak. Ale nie chciałbym już teraz o tym mówić, bo po pierwsze problem był złożony, a po drugie - sezon jeszcze trwa. Mam nadzieję, że drużyna w tych czterech ostatnich meczach pokaże się z lepszej strony. Że ta zmiana trenera to też będzie dla niej bodziec.
- Jestem ambitnym człowiekiem i trenerem. W każdym zespole, w którym byłem, zawsze mierzyłem wysoko. I teraz też tak było. Jeżeli jesienią wygrywaliśmy mecze z Legią czy Lechem, mieliśmy serię sześciu zwycięstw rzędu, też nie mogłem mówić, że walczymy o utrzymanie. To byłoby zwyczajnie źle odebrane. Przede wszystkim wewnątrz drużyny, gdzie takimi słowami mógłbym zabić entuzjazm, który widziałem w tej szatni.
- Nie, nigdy. Nawet teraz - gdy te wyniki były gorsze - nie było sytuacji, że coś w tej szatni nie działało. Trzymała się razem.
- Jeszcze nie było czasu. Tak myślę, że może pojadę na najbliższy mecz [Radomiak w piątek gra na wyjeździe z Górnikiem]. Ale to jeszcze skonsultuję z trenerem Mariuszem Lewandowskim, by to pożegnanie zrobić w taki momencie, by w żaden sposób nie zaburzać jego pracy.
- Tak, na swoją Białołękę. Na pewno - jak już mówiłem na wstępie - chciałbym trochę odpocząć. Wynagrodzić te ostatnie lata swojej żonie i dwóm córeczkom, które za mną bardzo tęskniły, bo widywaliśmy się średnio raz w tygodniu.
A co dalej? Zobaczymy. Los trenera bywa przewrotny. W zeszłym sezonie Czesław Michniewicz też zdobywał z Legią mistrzostwo Polski, a w kolejnym - kilka tygodni po awansie do europejskich pucharów - stracił pracę, by za kilka miesięcy zostać selekcjonerem reprezentacji Polski i awansować z nią na mistrzostwa świata. W tym zawodzie nigdy niczego nie można być pewnym. Ale często koniec jest szansą na nowy, jeszcze lepszy początek.