Nawet władze Legii nie wierzyły w mistrzostwo. Piłkarze odrodzili się po imprezie w Kredensie

Konrad Ferszter, Tomasz Pazdyk
Od władz klubu usłyszeli, że w umowę dotyczącą premii mogą wpisać dowolną kwotę, bo mistrzostwa i tak nie zdobędą. O problemach finansowych zapominali, bo po katorżniczych treningach Dragomira Okuki nie mieli sił myśleć. Sezon zaczęli katastrofalnie, ale odrodziła ich impreza w Kredensie. 20 lat temu najsłabsza w historii Legia zdobyła mistrzostwo wyjątkowe.

- Jesteśmy mistrzami Polski! - wykrzyczał spiker Wojciech Hadaj, kiedy sędzia Grzegorz Kasperkowicz odgwizdał koniec meczu z Odrą Wodzisław. Meczu nijakiego, zakończonego bezbramkowym remisem, ale ten punkt wystarczył, by przy Łazienkowskiej 3 zaczęła się wielka impreza. Piłkarze trenera Dragomira Okuki rzucali się sobie w ramiona, a na murawę wbiegli kibice, którzy rozebrali swoich bohaterów z koszulek. Niektórzy stracili też spodenki, buty, a nawet getry.

Zobacz wideo Kibice chcą pomnika dla Banasika. "Lepiej niech w Radomiu nie staje"

Scenariusz mistrzowskiej fety zakładał, że kibice Legii na boisku pojawią się kwadrans później, ale to nie był pierwszy raz tego dnia, kiedy fani wykazali się nadgorliwością. Fajerwerki, które przeznaczone były na pomeczową fetę, odpalili kilka minut przed zakończeniem spotkania.

- Jak zobaczyłem wbiegających na murawę kibiców, poczułem się szczęśliwy i pijany tym szczęściem, choć nie wypiłem jeszcze kropli alkoholu. Każdy piłkarz marzy o takich chwilach jak te. Nigdy w życiu nie widziałem takiej radości i takiej fety. "K***a, w końcu zrobiliśmy to mistrzostwo", to jedno miałem w głowie - wspomina w rozmowie ze Sport.pl ówczesny napastnik Legii Stanko Svitlica.

- To było szaleństwo. Każdy chciał wziąć ze sobą albo kawałek murawy, albo kawałek siatki z bramki. Pamiętam też facetów, którzy ukradli beczkę z piwem i chcieli ją otworzyć bez żadnego nalewaka pod sektorem gości. Byli tak spragnieni, że walili nią nawet o metalowy płot - dodaje Adam Dawidziuk z portalu Legia.net.

A piwa było wtedy co niemiara. Sponsor klubu - browar "Królewskie" - przygotował dla kibiców aż 25 tys. darmowych litrów. Piwo wśród fanów, tak samo jak szampan wśród piłkarzy i trenerów, lały się strumieniami. Legia była pijana ze szczęścia. Legia znów była wielka. Legia znów była mistrzem Polski, o czym dumnie informowała wielka flaga, która zwisała z dachu jedynej krytej trybuny na starym stadionie. Legioniści świętowali pierwszy tytuł od siedmiu lat, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej nazywani byli najgorszą drużyną w historii klubu.

"To było tak, jakby teraz mistrzem zostało Podbeskidzie"

Dla Legii to była wielka chwila. Chociaż wtedy klub sporadycznie zdobywał tytuły, to siedem lat bez mistrzostwa Polski było czasem zdecydowanie zbyt długim. Zwłaszcza że w tamtym okresie po tytuł sięgali najwięksi rywale Legii - Widzew Łódź, ŁKS, Wisła Kraków, a nawet Polonia Warszawa.

Przed sezonem 2001/02 murowanym faworytem do mistrzostwa była Wisła. Jej właściciel Bogusław Cupiał nie szczędził grosza i zbudował najsilniejszy zespół w kraju. Zespół, który sięgał po tytuły w 1999 i 2001 roku, a potem w latach 2003-2011 dołożył kolejnych sześć triumfów. Wisła była wtedy ligowym hegemonem.

- To był dla nas niezwykły czas. Z jednej strony bardzo trudny organizacyjnie i finansowo, ale z drugiej wspaniały pod względem sportowym - wspomina w rozmowie ze Sport.pl Dragomir Okuka. - U nas w klubie się nie przelewało, Wisła była bardzo silna, nikt nie oczekiwał od nas tego sukcesu. My jednak stworzyliśmy wspaniałą drużynę, w której każdy walczył za każdego. Miałem nie tylko grono zgranych, dobrych Polaków, ale też znakomitych piłkarzy zagranicznych. Aleksandar Vuković czy Stanko Svitlica znakomicie weszli do drużyny i dali jej wielką jakość sportową.

- Wtedy co roku mówiło się, że Legia będzie walczyła o mistrzostwo Polski, a w każdym sezonie zawsze czegoś brakowało. Mistrzostwa w 2002 roku nikt się nie spodziewał. Chociaż Pol-Mot, który przejął klub od Daewoo, miał ambitne plany, to między Legią a Wisłą była finansowa przepaść. To w Krakowie mieli spokojnie zdobyć tytuł i dalej budować wielki zespół - wspomina Jakub Majewski z portalu Legioniści.com.

I dodaje: - Do dzisiaj śmieję się, że tę przepaść najlepiej obrazują koszulki, w jakich grały wtedy oba zespoły. Legia miała biało-czarne, proste stroje, które najpierw nie miały naklejki żadnego sponsora, a później byle jak naszyto na nie wielką reklamę Pol-Motu z logiem Skody. Wiślacy mieli zaś eleganckie stroje Nike przygotowane przed sezonem. To drobnostka, ale doskonale pokazywała różnicę finansową i orgnizacyjną.

Pustki w kasie i ambicje klubu dobrze pamięta Jacek Magiera, ówczesny piłkarz, a później także trener Legii. - Problemy z wypłatami były na porządku dziennym. Część należności klub oddał nam dopiero po tym, jak w 2004 roku przejęła go grupa ITI. Wśród należności była m.in. premia za mistrzostwo Polski. A jej wysokość ustaliliśmy sami. Na przedsezonowym spotkaniu rady drużyny z władzami klubu podaliśmy naszą kwotę, a w odpowiedzi usłyszeliśmy, że w umowę możemy wpisać, co chcemy, bo przecież mistrzostwa i tak nie zdobędziemy. Nawet nasi szefowie w nas nie wierzyli - wspomina.

- Czasami mam problem ze zrozumieniem, jak to się stało, że tamta drużyna zdobyła mistrzostwo kosztem Wisły. W Legii nie brakowało dobrych zawodników, zespół był lepszy niż dzisiaj, a mimo to tamten tytuł był sensacją. W Legii nie było pieniędzy, a budżet spinały kolejne transfery piłkarzy - mówi Dawidziuk.

I dodaje: - Radostin Stanew opuszczał klub za około 220 tys. euro i to ratowało budżet. Wcześniejsze odejście Wojciecha Kowalewskiego do Spartaka Moskwa też było jak tlen. Gdyby nie odejścia tych bramkarzy, to kto wie, jak potoczłyby się losy Artura Boruca, który debiutował w tamtym sezonie. Ale to wtedy nie był problem tylko Legii. Piłkarze Lecha Poznań prosili Macieja Murawskiego, żeby odszedł do Warszawy, bo od jego transferu zależały ich wypłaty. Taka właśnie była wtedy nasza piłka.

- To było tak, jakby teraz mistrzem zostało Podbeskidzie Bielsko-Biała. Mówię o realnych szansach tamtej drużyny przed sezonem i jej możliwościach finansowo-organizacyjnych - tak w 2014 roku w rozmowie z portalem Legioniści.com mówił obecny trener Legii, Aleksandar Vuković. - Byliśmy jednak zespołem, który się w pewnym momencie tak rozbujał, że nie było możliwości go zatrzymać. A zatrzymaliśmy się dopiero na mecie ligi, w której często wygrywaliśmy w końcówkach. Ludzie o tym wszystkim wiedzieli, widzieli też, jak ciężko pracujemy, jaki charakter pokazujemy w meczach. Dlatego ten tytuł jest wyjątkowy - dodawał "Vuko".

Mieli zostać bez trenera, a rozpoczęli mistrzowski marsz

Początek sezonu 2001/02 był jednak dla Legii trudny. Zespół Okuki zaczął od porażek ze Śląskiem Wrocław (0:1) i Amicą Wronki (1:2). Nastroje w Warszawie były tym gorsze, że drużyna Serba przegrała też trzy ostatnie mecze poprzedniego sezonu z Orlenem Płock (0:1), Wisłą Kraków (1:2) i Amicą (2:3).

W trzeciej kolejce legioniści jechali do Chorzowa na mecz z Ruchem. - Wszyscy spodziewali się, że Ruch pokona nas bez problemu. Zwłaszcza że po pięciu porażkach z rzędu mówiono o nas źle. Pamiętam, że jedna z gazet nazwała nas najsłabszą Legią w historii - wspomina Magiera.

- Przed meczem w Chorzowie Mariusz Śrutwa powiedział mi, że to już nie ta Legia, że to Ruch jest faworytem - śmieje się Maciej Murawski, były pomocnik Legii, obecnie ekspert Canal+. - Łukasz Surma z kolei stwierdził, że z Legii została już tylko nazwa. Na katastrofę przygotowany był nawet Okuka, który do Chorzowa pojechał ze spakowanymi walizkami. W Warszawie mieli go już trochę dość, spoglądali na niego jak na dziwaka z Jugosławii, który naopowiadał głupot i który pewnie zaraz szybko ucieknie - dodaje Dawidziuk.

- Nie miałem wyjścia. Byłem człowiekiem honorowym i wiedziałem, że jak nie wygramy w Chorzowie, to mnie zwolnią. Wolałem uprzedzić pewne wypadki i sam podać się do dymisji w razie niekorzystnego wyniku. Podskórnie czułem jednak, że czeka nas coś dobrego - wspomina Okuka.

Tamten mecz zakończył się niespodziewanym, wysokim zwycięstwem Legii 4:0. Od tamtej pory zespół Okuki przegrał tylko raz, w ósmej kolejce przed własną publicznością ze Śląskiem Wrocław (3:4). Po tej wpadce legioniści zaliczyli serię 33 meczów bez porażki w lidze, co do dzisiaj jest rekordem klubu. Marsz po mistrzostwo Polski zaczął się na dobre. - W Chorzowie narodziła się mistrzowska drużyna - nie ukrywa Magiera. 

Drużyna narodziła się w Kredensie

Jak to możliwe, że "najgorsza w historii Legia" przeszła do klubowej historii? - Przed meczem w Chorzowie atmosfera rzeczywiście była gęsta, ale wiedzieliśmy, że w końcu zaczniemy wygrywać. Każdy z pięciu poprzednich meczów przegraliśmy tylko jedną bramką, w każdym po prostu brakowało nam szczęścia. Pamiętam, że po porażce z Amicą powiedziałem kolegom w szatni, że jeśli zawsze będziemy grali tak jak w tym meczu, to będzie dobrze. Z 10 takich meczów wygralibyśmy dziewięć. Byliśmy bardzo nieskuteczni i mieliśmy mnóstwo pecha. Kiedyś los musiał się odwrócić - mówi Murawski.

- Po przegranej z Amicą w szatni padło hasło, że idziemy do restauracji Kredens. Tam odbyliśmy ostrą rozmowę, która była początkiem tej drużyny. Wyjaśniliśmy wszystkie nieporozumienia, zgodziliśmy się, że nie brakuje nam jakości. Spotkania w tej restauracji stały się naszą tradycją - wspomina Magiera. - Chodziliśmy do niej niemal po każdym meczu w Warszawie. Kto chciał, brał żonę lub partnerkę, a kto nie, przychodził sam. Nikt się nie wyłamywał, frekwencja niemal zawsze była stuprocentowa. Usprawiedliwieniem mógł być tylko przypadek losowy. To sprawiło, że na boisku i poza nim rozumieliśmy się doskonale, a w drużynie panowała coraz lepsza atmosfera. Szliśmy za siebie jak w ogień.

- Takie wyjścia nie były w Legii niczym nowym. Przecież wielki zespół, który zagrał w Lidze Mistrzów, też narodził się w knajpie. Wtedy był to Garaż, w 2001 roku Kredens - śmieje się Dawidziuk.

- Pomogło nam to, że poza tym, że zawodnicy w zespole mieli charakter, to jego trzon tworzyli niemal sami Polacy. Piłkarze z zagranicy jak Siergiej Omieljanczuk, Aleksandar Vuković czy Stanko Svitlica łatwo się z nami dogadywali. Byliśmy bardzo zżyci, co na boisku okazało się bezcenne. Ale nie brakowało nam też jakości. Wielu z nas osiągnęło życiową formę, a Jacek Zieliński, Maciej Murawski i Cezary Kucharski po tym sezonie pojechali na mistrzostwa świata do Korei Południowej i Japonii - przypomina Magiera.

Kluczowy marzec

Legia nie była efektowna, ale była skuteczna. Kiedy zespół Okuki się rozpędzał, Wisła niespodziewanie traciła punkty. Kluczowym miesiącem w walce o mistrzostwo był marzec. To wtedy Wisła nie wygrała pięciu ligowych meczów z rzędu, zdobywając zaledwie dwa punkty. Po porażkach z Polonią (2:4) i Legią (0:1) pracę stracił trener Franciszek Smuda, a jego następcą został Henryk Kasperczak.

Legioniści w tym czasie zdobyli o dziewięć punktów więcej od Wisły. Zespół Okuki został liderem, wypracował siedmiopunktową przewagę nad krakowianami, a w tabeli oddzielały ich od siebie jeszcze Amica i Polonia.  - Z jednej strony to był radosny moment, z drugiej jednak irytowało to, że Legia miała problemy z wygraniem na wyjazdach. Gdyby poza Warszawą zespół punktował lepiej, sytuacja stałaby się jeszcze bezpieczniejsza - mówi Majewski.

- Pamiętam, jak zremisowaliśmy 3:3 z GKS w Katowicach, mimo że prowadziliśmy 2:0. Mieliśmy szansę, by jeszcze odskoczyć Wiśle, a we frajerski sposób ją zmarnowaliśmy. To była Wielka Sobota, Wielkanoc spędziliśmy w koszmarnych nastrojach, bo po meczu sporo mówiło się o tym, że Legia jednak nie jest gotowa na mistrzostwo Polski, że jak zwykle ten tytuł przegramy - wspomina Magiera.

I dodaje: - Kiedy spotkaliśmy się po świętach, Okuka praktycznie nie wracał do tego, co było w Katowicach, tylko ze spokojem mówił nam, że wszystko będzie dobrze. Chociaż mógł nas skrytykować, wejść na ambicję, on powiedział, że dla niego nic się nie zmieniło i że wciąż jesteśmy najlepszym zespołem w Polsce i faworytem do mistrzostwa. Spokój trenera bardzo nam pomógł.

Mecz o mistrzostwo w Krakowie - zainteresowanie porównywalne z Barceloną

W kolejnych tygodniach Legia i Wisła szły łeb w łeb i na trzy kolejki przed końcem Legia miała o pięć punktów więcej od Wisły. W środę, 24 kwietnia 2002 roku, obie drużyny zagrały ze sobą w Krakowie, a spotkanie zapowiadano jako mecz o mistrzostwo Polski.

"Piłkarze Legii wyjechali z Warszawy już w poniedziałek. Od dziś mają zakaz rozmów z dziennikarzami, trwa przedmeczowe wyciszanie. Mieszkają 'gdzieś pod Krakowem'. Tam też będą we wtorek trenować" - relacjonowała "Gazeta Wyborcza".

"W Krakowie zainteresowanie meczem z Legią jest porównywalne do tego z sierpniowej wizyty Barcelony. Już wczoraj po południu zabrakło biletów. - Teraz mamy światła, mecze cieszą się większym zainteresowaniem, a poza tym na Barcelonę bilety kosztowały ponad 100 zł, a teraz 16 zł - usłyszeliśmy w kasie. Klub kibica Legii zamówił 2 tys. wejściówek. Dostał tylko 250, bo taka jest pojemność przenośnej trybuny przeznaczonej dla przyjezdnych".

- To był jeden z najważniejszych meczów mojego życia - mówi nam Svitlica. - Wisła miała kapitalnych piłkarzy: Arkadiusza Głowackiego, Kamila Kosowskiego, Kalu Uche, Macieja Żurawskiego czy Tomasza Frankowskiego. To były wielkie gwiazdy ligi. Ale my się ich nie baliśmy. Okuka wbijał nam do głów, że jesteśmy w stanie wywieźć stamtąd korzystny wynik.

"Do dzisiaj nie wiem, jak piłka znalazła się pod moimi nogami"

Mecz w Krakowie, tak samo jak cały sezon, zaczął się dla Legii katastrofalnie. Już w 2. minucie z lewej strony dośrodkował Grzegorz Kaliciak, a Tomasz Frankowski, który urwał się spod krycia Marka Jóźwiaka, z bliska pokonał Stanewa. Chociaż rywale szybko objęli prowadzenie, a później mieli kilka okazji do podwyższenia go, legioniści zachowali zimną krew.

- Byliśmy przekonani o swojej sile. Wiedzieliśmy, że wyrównamy, bo byliśmy zespołem, który po 70. minucie wrzucał piąty bieg. Ekstremalnie trudne przygotowania i katorżnicze treningi, które mieliśmy w okresach przygotowawczych, dawały pozytywne efekty. Kiedy rywale tracili siły, my ich zabiegaliśmy i dodawaliśmy jakość piłkarską - mówi Magiera.

W 69. minucie gospodarze popełnili błąd w środku pola, piłka odbiła się od jednego z wiślaków i spadła pod nogi Svitlicy, który w sytuacji sam na sam pokonał Ivana Trabalika. - Do dzisiaj nie wiem, jak ta piłka znalazła się pod moimi nogami, ale dobrze, że tak się stało. To jeden z najważniejszych goli w mojej karierze - wspomina Svitlica.

 

- Oj, nabiegałem się w tamtym meczu - śmieje się Murawski. - Wisła grała wtedy w ustawieniu 4-4-2, a my w 3-5-2, co sprawiało, że jako defensywny pomocnik musiałem często schodzić do boku i asekurować tamtą strefę boiska. Chociaż w teorii zdecydowanie więcej czasu powinienem spędzać w środku, to często bywałem na prawej stronie boiska, gdzie pomagałem Tomaszowi Sokołowskiemu w pojedynkach z Kamilem Kosowskim. Wynikało to z niedopasowania ustawień. Różne systemy spowodowały, że w jednym sektorze mieliśmy przewagę, ale już w innym trzeba było się mocno napracować. I takim miejscem były boki, gdzie Wisła miała szybkich i dobrych zawodników. Po tamtym meczu byliśmy strasznie zmęczeni - wspomina Murawski.

Święto w Krakowie, święto w Warszawie

Legioniści mieli jednak na tyle dużo sił, by już w Krakowie świętować mistrzostwo Polski. Wiedzieli, że do przypieczętowania tytułu brakuje im jeszcze choćby punktu w meczu z Odrą, ale po zwycięskim remisie na stadionie Wisły czuli, że złoto jest już ich.

"Mistrz, mistrz, Legia mistrz - krzyczeli w szatni piłkarze z Warszawy. Hałas był tak wielki, jak ich radość" - relacjonowała "Gazeta Wyborcza". - Radość była ogromna. Chociaż nie byliśmy jeszcze mistrzami Polski, to już byliśmy pewni, że tytuł jest nasz. Zaraz po meczu chłopaki biegali z wielkimi flagami Legii po boisku, w szatni śpiewaliśmy i uderzaliśmy w rury, które się w niej znajdowały - wspomina Magiera.

- Byliśmy tak szczęśliwi po ostatnim gwizdku, że emocje bardzo mi się udzieliły. Świadomość, że mój gol przybliżył Legię do tytułu po wielu latach, spowodował ogromną euforię. Ta w połączeniu z adrenaliną po prostu mnie "odpaliła". Byliśmy szczęśliwi, że możemy naszym wspaniałym kibicom dać tyle radości - ekscytuje się Svitlica.

I dodaje: - Pamiętam powrót do Warszawy! Wielka radość, która przerodziła się w euforię, kiedy dojechaliśmy na stadion. Na Łazienkowskiej czekali na nas uradowani kibice. Przyszło tyle ludzi, że nie mogłem w to uwierzyć! Kilka dni później, wspominając ten wieczór poczułem, że byłem częścią czegoś wielkiego.

- Mecz w Krakowie to naprawdę ważny moment w historii Legii. Ja wspominam go do dzisiaj, bo po bramce Stanko z radości poważnie skręciłem prawy staw skokowy. Do dzisiaj mogę na nim wygrywać różne piosenki - śmieje się Dawidziuk.

"Po treningach Okuki po schodach schodziliśmy tyłem, by nie cierpieć"

- W niedzielę będziemy świętować. Kibicom Legii należy się to za wszystkie lata niepowodzeń. Są najlepsi. A i ja, choć nie lubię alkoholu, napiję się rakiji - po meczu w Krakowie mówił Okuka. Czy dotrzymał słowa? - Jeśli tak powiedziałem, to na pewno tak zrobiłem! - śmieje się dziś 68-letni szkoleniowiec, który był architektem sukcesu Legii. 

Chociaż w jego zespole nie brakowało jakości, a zawodnicy znakomicie rozumieli się na boisku i poza nim, to właśnie Okuka i jego zabójcze treningi okazały się kluczowe w walce o mistrzostwo Polski. - Bieganiem, charakterem, niezwykłą pracą Legia wyszarpała ten tytuł Wiśle - mówi Majewski.

- Gdyby nie "Drago", nie byłoby tego sukcesu - bez chwili zastanowienia dodaje Svitlica. - Niektórzy ówcześni piłkarze narzekali, że obóz przygotowawczy za kadencji Okuki był ciężki czy nawet morderczy. Wiadomo, lekko nie było, ale to właśnie dzięki tym treningom byliśmy jak maszyna, która mogła zagrać nawet dwa mecze z rzędu. 

- Okuka miał metody na sprawdzenie, którzy piłkarze są w stanie wytrzymać w tym zespole. Ci, którzy nie łapali się do składu i nie byli zadowoleni, najczęściej zrzucali winę na trenera. A to były bzdury. Ja czułem się wtedy silny fizycznie i mentalnie. Okuka to najlepszy trener, u którego grałem - podsumowuje Svitlica.

- Trzeba dodać, że w kadrze mieliśmy zawodników, którzy nie tylko lubili ciężko pracować, ale też takich, którzy mieli do tego odpowiednie predyspozycje. Okuka wiedział, że może dać nam w kość, bo większość z nas to wytrzyma i wyjdzie nam to na dobre. Oczywiście byli też tacy, których organizmy nie dały rady, jak np. Marek Citko, który po kilku miesiącach pracy z Okuką odszedł z Legii, ale większość odnajdywała się w specyficznych metodach pracy trenera - mówi Murawski.

Dodaje: - Nacisk na pracę fizyczną, na odpowiednie przygotowanie do sezonu, był konikiem Okuki. W Niemczech, gdzie grałem po odejściu z Legii, to było normalne, ale u "Drago" pracowało się jeszcze ciężej. Obozy przygotowawcze za jego kadencji były mordercze. Proszę mi wierzyć, że zakwasy były potężne. Zdarzały się momenty, że po schodach schodziliśmy tyłem, by nie cierpieć.

"Praca była ciężka, ale przynajmniej potem nie zabraniałem nikomu świętować"

- Okuka nie był trenerem, który spotykał się z zawodnikami i trzymał z nimi bliski kontakt. Nie był naszym kumplem, nie był też taktycznym innowatorem. Preferował ustawienie z trójką środkowych obrońców, które w tamtych czasach odchodziło do lamusa. Wisła grała nowocześniej, w ustawieniu 4-4-2 i my chcieliśmy grać tak samo. Okuka nie chciał jednak o tym słyszeć, postawił na swoje i jak pokazało życie, miał rację.

Magiera: - Lubiłem z nim pracować. Pamiętam odprawy taktyczne, kiedy siadał na środku szatni i mówił do nas mieszanką języków polskiego, angielskiego i serbskiego. Każdy z nas słyszał zawsze jego charakterystyczne słowa: "Możesz lepiej". Oczywiście jego metody treningowe mocno różniły się od dzisiejszych, ale z perspektywy trenera szanuję go za to, jak dobierał sobie sztab. Okuka otaczał się ludźmi, którzy na futbol patrzyli tak samo jak on, przez co przekaz od trenerów był bardzo spójny i jasny.

Jak pracę w Legii wspomina sam Okuka? - Przez te ciężkie treningi zawodnicy nie myśleli o problemach poza boiskiem - śmieje się były trener Legii, który później pracował też w Wiśle. - Na pewno nie było łatwo, musieliśmy o pewnych rzeczach rozmawiać, ale udało nam się stworzyć wyjątkową jedność w drużynie. Proszę mi wierzyć, że tak zgrane zespoły nie trafiają się często. Z jednej strony jestem dumny, że współtworzyłem tę drużynę, a z drugiej jestem wdzięczny, że w niej byłem. To bardzo ułatwia pracę każdemu trenerowi i każdy chciałby pracować w takiej atmosferze.

- Dzisiaj już jednak się tak nie pracuje - mówi o katorżniczych treningach były szkoleniowiec Legii. - Zawodnicy mają zdecydowanie więcej meczów do rozegrania i to właśnie nimi dochodzą do odpowiedniej formy. Wtedy nie miałem jednak wątpliwości, że to najlepsza droga dla tej drużyny, która nie narzekała i robiła, co do niej należy. Chyba nie mają mi tego za złe, bo ostatecznie wyszło na moje. Praca może i była ciężka, ale przynajmniej potem nie zabraniałem nikomu świętować - kończy z uśmiechem Okuka.

Impreza wymknęła się spod kontroli

Trener nie ograniczał piłkarzy przy świętowaniu, podobnie klub zachował się w stosunku do kibiców. Co więcej, po meczu z Odrą Hadaj zachęcał ich, by z upragnionego tytułu cieszyli się na Starym Mieście. Wielkie święto, w którym uczestniczyli też jadący odkrytym autokarem piłkarze, przerodziło się w chuligańskie wybryki.

To o nich w następnych dniach pisały i mówiły lokalne media. "Zaczęli od Krakowskiego Przedmieścia - uszkodzili reklamę na rusztowaniach, zniszczyli ogrodzenie przy kościele Świętej Anny i reklamę na kamienicy Prażmowskich. Przypuszczalnie przez niewiedzę (i niechęć do innego stołecznego klubu) wytłukli parę szyb w Domu Polonii" - relacjonowała "Stołeczna".

"Chwilę potem okradli kiosk z hot dogami, uszkodzili radiowóz, trzech z nich napadło na policjanta. Jeszcze zniszczyli witrynę apteki przy Krakowskim Przedmieściu 19 i citroena (m.in. skacząc po dachu auta). - Stoły i krzesła z naszego ogródka lądowały na Trasie W-Z - mówi Aneta Starbała z kawiarni Literacka. - Ukradli nam kilka beczek piwa i 50 krzeseł. Policja pojawiła się dopiero po północy".

"Z Literackiej horda poszła dalej. Na Świętojańskiej rozbiła w drobny mak szyld pracowni rękawiczek. W barze Przy Dunaju na ul. Nowomiejskiej tłum pijanych ukradł napoje. Wytłuczone szyby można liczyć w dziesiątkach".

"Kibice Legii zniszczyli 16 tramwajów (w tym siedem nowych, tzw. delfinów) - wybili szyby, urwali podsufitki, drzwi, poręcze. Tramwaje Warszawskie zapłacą za naprawę 28 tys. zł. Tłum zdemolował też 36 autobusów. Tu fani Legii m.in. wyrywali kasowniki i cięli siedzenia. MZA obliczają straty na 45 tys. zł. - Łapali się za poręcze i nogami walili w sufit - relacjonuje kierowca linii 162. Kibice mają również na koncie trzy zdemolowane pociągi: we Włochach, w Legionowie i w Tłuszczu. Wyrwali 12 siedzeń, stłukli 131 świetlówek i 84 szyby" - wyliczała "Stołeczna".

Łącznie zatrzymano 57 osób, a miasto i klub przerzucały się odpowiedzialnością. - Gdyby nie organizatorzy meczu, obyłoby się bez takich strat. Grupki kibiców przeważnie same rozchodzą się do domów. Tymczasem spiker na stadionie nawoływał ich do świętowania na Starówce. A alkohol? Przecież rozlali go nielegalnie, bez pozwoleń, nawet małolatom! - twierdzili warszawscy policjanci.

- My nie zapraszaliśmy kibiców na Stare Miasto. Spiker sam ich zaprosił, bez naszej inicjatywy. To się wymknęło spod kontroli. Możemy ponieść konsekwencje sprzedaży alkoholu, ale proszę zrozumieć, mieliśmy bardzo mało czasu na przygotowanie całej imprezy - odpowiadał prezes, Leszek Miklas.

W kolejnych latach takich imprez, zaplanowanych już lepiej, było więcej. Zwłaszcza od 2013 roku, kiedy w ciągu dziewięciu sezonów Legia zdobyła aż siedem mistrzostw kraju. Teraz, w kończących się rozgrywkach, zespół prowadzony przez Vukovicia od jakichkolwiek sukcesów jest bardzo daleko. I to obecna Legia nazywana jest najsłabszą w historii, co potwierdzają niemal wszystkie statystyki. Ale 20 lat temu, 28 kwietnia 2002 roku, tamta najsłabsza Legia zdecydowanie nie miała się czego wstydzić. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.