Jerzemu Brzęczkowi raczej nie grozi choroba selekcjonerska, która dotykała jego poprzedników, wracających z reprezentacyjnych salonów do ligowej młócki, bo nigdy nie zadzierał nosa i nie wydziwiał. Może nawet dobrze rozumianej "bajerki" w kadrze mu zabrakło. Okoliczności też sprzyjają wejściu do szatni Wisły Kraków. Jest w niej silniejszy od wszystkich piłkarzy: jeden jego siostrzeniec jest prezesem klubu, drugi właścicielem, a on sam osiągnął w piłce więcej niż wszyscy zawodnicy, z którymi będzie pracował. Odpowiedni autorytet ma więc już na starcie.
Ostatnie wyniki Wisły i 13. miejsce w tabeli sprawiają z kolei, że Brzęczek może zrobić wszystko, byle utrzymać zespół w ekstraklasie. Na razie nikt nie będzie marudził na styl, skoro sam Tomasz Pasieczny, dyrektor sportowy, powiedział na konferencji prasowej, że doszło do zmiany priorytetów. Wiśle w oczy zajrzał strach, więc teraz liczą się nie krótkie podania i koronkowe wyprowadzanie piłki od własnej bramki, tylko punkty - nawet zdobywane brzydko. - A jeśli uda się pięknie wygrywać, tym lepiej - stwierdził Pasieczny. Bo nie jest powiedziane, że Wisła Brzęczka będzie grała topornie i nudno. W Płocku zbudował przecież zespół, który był dobrze zorganizowany, szybko przechodził z obrony do ataku i na koniec zajął w ekstraklasie piąte miejsce. Nikt wtedy nie narzekał na styl.
Poza tym łatwiej prowadzić zawodzącą nawet Wisłę niż reprezentację Polski. Zupełnie inna jest skala zainteresowania. Inaczej trawi się porażkę. Inaczej dyskutuje o grze. Różnice między zespołami w ekstraklasie są znacznie mniejsze niż w międzynarodowych rozgrywkach spod szyldu UEFA. Inne są też wymagania wobec trenera i selekcjonera.
Bycie selekcjonerem to sztuka ciągłego lawirowania. Trzeba dobrze dobierać słowa, stworzyć wokół drużyny odpowiednią aurę, zawierać kompromisy z prezesem, uśmiechać się do kibiców i przekonać piłkarzy większych od siebie. Najmniej czasu jest na trenowanie. Dlatego Brzęczek nie pasował do pracy z kadrą. Poległ przede wszystkim na tych polach, bo znacznie wygodniej mu na treningowym boisku i przy tablicy z mazakami niż za konferencyjnym stołem. Bo woli taktykę od PR-u. Bo woli dobierać piłkarzy niż słowa w wywiadzie. Co gorsza, pracując w kadrze, nawet nie próbował tego pogodzić. Nie słuchał niczyich podpowiedzi.
Brzęczek w reprezentacji w pewnym momencie stał się memem. Obiektem żartów i drwin kibiców. Obiektem do wyładowywania frustracji po nieudanych meczach kadry. Mniej obrywali piłkarze, bardziej on. Wielu kibiców widziało w nim nieudacznika. Opinie były radykalne. Często przesadzone i nieadekwatne. Prowadzenie reprezentacji Brzęczka oczywiście przerosło, ale w skali polskiej ligi wciąż jest dobrym trenerem. Prawdopodobnie nawet lepszym w dniu objęcia Wisły Kraków niż kiedy odchodził z Wisły Płock.
Teraz odwracają się proporcje. Brzęczek znów - jak w Płocku - będzie musiał tak dopasować styl gry, by maskować deficyty piłkarzy i uwypuklać ich nieliczne zalety. Pracując ze słabszymi zawodnikami, w tym właśnie się sprawdzał. Dla trenera komunikacja oczywiście też jest ważna, może nią sobie pomóc, ale najistotniejsze są rozgrywane co tydzień mecze i codzienne treningi. Brzęczek nie został zwolniony z reprezentacji Polski dlatego, że organizował złe zajęcia, przegrał z Włochami i Holandią, a pokonywał tylko niżej notowane zespoły. Raczej dlatego, że kadra zaczęła kibiców męczyć. Była smutna, obrażona na dziennikarzy i zamknięta na ludzi, a przy tym wydawała się piłkarsko prymitywna. Kibice i dziennikarze mieli przekonanie, że marnowany jest jej potencjał.
Od zwolnienia Brzęczka minął ponad rok i przez ten czas jego postrzeganie nieco się zmieniło. Przede wszystkim opadły emocje. Część kibiców, nawet tych nieprzychylnych, współczuła mu po nieeleganckim zwolnieniu. Wyniki Polaków na Euro skłoniły z kolei do gdybania, czy z Brzęczkiem nie byłoby lepiej niż z Paulo Sousą. Później był występ w Kanale Sportowym, po którym sporo widzów stwierdziło, że poszłoby z Brzęczkiem na piwo, bo w końcu dał się poznać z ludzkiej strony. Już nie obrażał się po każdym nieprzychylnym pytaniu, potrafił zażartować i merytorycznie, ale bez nadęcia, wytłumaczyć swoje decyzje.
Gdy obserwuje się reakcje kibiców Wisły na wieść, że to on zostanie jej nowym trenerem, widać przede wszystkim zrozumienie. Mało kto narzeka. Brzęczek już na początku zapunktował włączeniem do swojego sztabu Radosława Sobolewskiego, byłego piłkarza Wisły, którego kibice wciąż darzą sporą sympatią.
A jednak jedna rzecz z powitalnej konferencji prasowej może budzić niepokój. Gdy wydawało się, że połączenie Brzęczka i Wisły ma niewiele wad, z sali padło pytanie o rodzinne powiązania nowego trenera z braćmi Błaszczykowskimi - prezesem Dawidem i właścicielem Jakubem, który wciąż jest też piłkarzem Wisły, tyle że od dłuższego czasu kontuzjowanym. Było pewne, że to pytanie w końcu padnie. Dziennikarz zapytał, czy Błaszczykowski uczestniczył w rozmowach dotyczących przejęcia Wisły przez Brzęczka. Trudno było doszukać się w tym pytaniu złych intencji. A jednak były selekcjoner zareagował dość nerwowo i jeszcze raz - jak podczas pracy z kadrą - zaczął tłumaczyć, że nie ma mowy o nepotyzmie.
- Trudno, żebyśmy z Kubą nie rozmawiali o piłce. Wielu ludzi o niej rozmawia. Nie wiem, dlaczego ciągle ze względu na to, że jesteśmy rodziną, zarzuca się, że mamy nie rozmawiać. Osobiście jestem dumny, że mam takiego siostrzeńca. Jestem dumny, że jestem jego wujkiem. Nie mamy sobie nic do zarzucenia, patrząc na to, że on ma ponad 100 spotkań w reprezentacji, ja mam ponad 40. Nie miały na to wpływu rodzinne koneksje. Dla nas najważniejsze zawsze są wartości i umiejętności. One decydują. […] To oczywiście zawsze jest kąsek, chociaż nie wiem, dlaczego w stosunku do nas dwóch zawsze są to negatywne komentarze. On jest wybitnym reprezentantem, ja jestem ostatnim kapitanem, który poprowadził kadrę do wielkiego sukcesu w igrzyskach olimpijskich. Mam wrażenie, że ciągle musimy się tłumaczyć, że coś dla polskiej piłki zrobiliśmy. Nasze rozmowy zawsze są profesjonalne. Zawsze najpierw decydują umiejętności, a dopiero później jest to, że jesteśmy rodziną.
Kolejne pytanie: "To z ludzkiego punktu widzenia zapytam, czy nie czuje się pan dziwnie, że pana przełożonymi są siostrzeńcy?".
- Potrafimy to rozdzielić. Wręcz jesteśmy przez to wobec siebie jeszcze bardziej wymagający. Ale zdajemy sobie sprawę, że presja i komentarze będą bardziej złośliwe. Będziemy obserwowani przez szkło powiększające. To mnie niekiedy dziwi, bo nie mamy się czego wstydzić, a jesteśmy surowo oceniani. Świadczy to o braku szacunku ze strony mediów. Nie mieliśmy wujków za selekcjonerów, a uzbieraliśmy takie liczby. Najważniejsza była dla nas reprezentacja, teraz najważniejsza będzie Wisła - mówił Brzęczek.
Znów - trudno doszukać się w tym pytaniu złej woli dziennikarza. Sam zadawałem podobne pytanie byłemu trenerowi Wisły Arturowi Skowronkowi, bo niecodzienną sytuacją jest prowadzenie piłkarza, który jednocześnie jest twoim przełożonym. A jeśli dorzuci się do tego rodzinne relacje, wyjdzie ewenement w skali piłkarskiego świata. Wydaje się, że można było się takiego pytania spodziewać, zareagować mniej nerwowo i przygotować znacznie zgrabniejszą odpowiedź. Zażartować, krótko uciąć albo spokojnie wytłumaczyć, jak te relacje mają być w szatni poukładane.
Tymczasem słuchając tej odpowiedzi, można odnieść wrażenie, że Jerzy Brzęczek wciąż czuje się atakowany. Broni więc siebie i Błaszczykowskiego, choć trudno dostrzec w tych pytaniach próbę zdeprecjonowania ich zasług dla reprezentacji. Budowanie kolejnej oblężonej twierdzy raczej Wiśle nie pomoże. Doszukiwanie się nieprzychylności dziennikarzy i dostrzeganie ataków tam, gdzie ich nie ma, nie przysłuży się samemu Brzęczkowi, który będzie zdecydowanie lepszym trenerem, jeśli wyciągnie wnioski z tego, co nie wyszło mu w kadrze. Lepiej raz na zawsze zamknąć rodzinny temat i skupić się na robocie. Wtedy łatwiej będzie mu udowodnić, że zna się na rzeczy i jest jednym z lepszych polskich trenerów.