Piłka nożna to nie jest sport dla Polaków. Mioduski też długo nie wytrzyma

Michał Kiedrowski
Przeczytałem kilka apeli, żeby napastników, którzy zaatakowali piłkarzy Legii, nie nazywać kibicami. Głęboko się z tym nie zgadzam. Takich mamy kibiców. Tak ich wychowało środowisko piłkarskie. I powiedzmy sobie szczerze: nikt nie ma ani mocy, ani determinacji, by to zmienić. Ale to tylko objaw choroby, który trawi polską piłkę nożną.
Zobacz wideo "Piramidalna bzdura. Dywersja". Ostro o zachowaniu Sousy i Lewandowskiego

Nazywanie napastników, którzy zaatakowali autokar Legii, chuliganami i bandytami jest oczywiście uzasadnione, ale pomijanie przy tym słowa "kibic" jest zabiegiem, który zaciemnia rzeczywistość. Mam bowiem podejrzenia — i to graniczące z pewnością — że ci sami ludzie przychodzą na stadion i czuwają nad wspaniałą atmosferą, za którą kibiców Legii chwalą piłkarze i media. To oni i ich koledzy sprawują rząd dusz na trybunach. Jak coś im się w klubie nie spodoba, to ogłoszą bojkot i albo kibice na stadion nie przyjdą, albo dopingu nie będzie. Oni umieją tego przypilnować, a w klubie też dobrze o tym wiedzą i umieją liczyć pieniądze. Czy to przypadek, że komunikat Legii o wieczornych zajściach pojawił się dopiero na krótko przed 15:00 następnego dnia? Tęgie głowy bardzo długo myślały, jak przestępstwa nie nazwać przestępstwem.  

Ta historia w polskich klubach pojawia się co jakiś czas. Zmieniają się właściciele klubów, piłkarze, trenerzy, ale kibice dyscyplinujący piłkarzy zostają. Taki stały element krajobrazu ekstraklasy. Tak było w latach 90., tak jest i w XXI wieku.

Zaprasza się "pikników" i pozwala, by ich notorycznie obrażano

Próby, by przyciągnąć na trybuny inną publiczność, z góry były skazane na niepowodzenie. A najlepszym dowodem na to było pogardliwe określenie "pikniki", jakim kibiców szukających na stadionie przede wszystkim rozrywki, bardzo szybko określiło tzw. środowisko piłkarskie. Słowo się powszechnie przyjęło i podejrzewam, że wielu z tych, którzy go używają, nie ma poczucia, jak wiele pogardy w nim jest zawarte. Jednocześnie zaprasza się "pikników" na stadiony i pozwala, by ich notorycznie obrażano. Jak już przyjdą, to są narzekania, że nie robią atmosfery. To wtedy wchodzi grupa z inicjatywą i zaczyna robić doping. Piłkarze zadowoleni, władze kluby zadowolone, media zadowolone. "Pikniki" też się radykalizują i przychodzą już nie na mecz, ale żeby poczuć "ciary na plecach", gdy cały stadion ryczy: chuj! A grupa inicjatywna to nie są głupi ludzie. Szybko pojmuje, jak wiele znaczy dla klubu. Bez niej nie ma dopingu, nie ma frekwencji. A jak im się coś nie spodoba...

Więcej wiadomości sportowych na stronie głównej Gazeta.pl

Ale cała ta sytuacja z kibicami, to nie jest wirus, który zaraził polską piłkę. To jak kaszel, który jest objawem choroby dróg oddechowych. A prawdziwy problem polskiej piłki to jej peryferyjność. Jesteśmy na obrzeżach wielkiego imperium europejskiego tzw. wielkich lig i wielkich klubów. Nic trwałego tu się nie da zbudować, bo prędzej czy później runie pod naporem sił strukturalnych. 

Liczba biznesmenów, którzy połamali sobie zęby w ekstraklasie, jest przebogata

Gdy czytam komentarze, jaki Dariusz Mioduski jest w Legii zły, to mam déjà vu. Przecież można by odszukać w archiwach teksty o Januszu Romanowskim, Andrzeju Grajewskim, Antonim Ptaku, Andrzeju Zarajczyku czy Mariuszu Walterze, zamienić nazwisko czy nazwę klubu, trochę zredagować i publikować na nowo. Wszyscy ci panowie przecież odnieśli sukcesy ze swoimi klubami, by potem usłyszeć, że się na piłce nie znają, niech oddadzą drużynę komuś mądrzejszemu, a sami idą w cholerę. Oczywiście kolejnym stopniem narracji jest fakt, że każdy zostawił po sobie zgliszcza.  

Przypomniałem tylko te najbardziej znane nazwiska, a przecież listę można ciągnąć dalej. Liczba biznesmenów, którzy połamali sobie zęby i roztrwonili miliony w polskiej ekstraklasie, jest przebogata. A na jej szczycie jest Bogusław Cupiał, który przez 18 lat stracił na Wiśle Kraków 219 mln złotych — jak pisał w 2016 r. "Forbes". Lista "utracjuszy" jest tak pokaźna, że nie można mówić o przypadku. Zawsze, ilekroć słyszę, że ktoś "zainwestował" w polski klub, to się zastanawiam, czy on wie, w co się pakuje? To nie ma nic wspólnego z inwestycją. To co najwyżej wydatki na fundusz reprezentacyjny, które — jak widać po Mioduskim — w końcu i tak wychodzą bokiem.

W modelowym ujęciu zawodowy sport wygląda tak, że klub zatrudnia piłkarzy i trenerów, "produkuje" mecze, a pieniądze na to pozyskuje od kibiców, którzy przychodzą na stadion oglądać ten produkt lub kupują abonamenty, by zobaczyć rywalizację w telewizji.  

Skąd wziąć na to pieniądze?

W piłce nożnej to wygląda jednak nieco inaczej, bo pieniądze, które dostają kluby, zależą nie tylko od kibiców, ale też od miejsca w światowej strukturze. Grasz w Lidze Mistrzów, zarabiasz jako klub gigantyczne pieniądze. A gdy występujesz tylko w swojej lidze, dostajesz ochłapy. I to jest pierwszy problem strukturalny, który napotykają polskie kluby — w światowej hierarchii zajmują niskie miejsce i do elity muszą się co roku przebijać.  

Recepta jest na to prosta. Trzeba zbudować silny zespół. I tu pojawia się drugi problem strukturalny. Bo dobrą drużynę można albo wyszkolić, albo kupić. Weźmy na początek ten drugi przypadek. Skąd wziąć na to pieniądze? Zespół dobry na ligę, jest za słaby na walkę o puchary. Zespół na walkę o puchary jest za drogi na ligę. Ale właściciel ryzykuje, wykłada pieniądze. Jak noga w eliminacjach się powinie, to zostaje z długami jak Himilsbach z angielskim. Im więcej nieudanych prób, tym więcej długów. W końcu weto stawia albo żona właściciela, albo banki – jak to było w przypadku Cupiała i Wisły Kraków. 

Z budowaniem drużyny poprzez szkolenie młodych zawodników jest kolejny strukturalny problem. Im lepiej zawodników trener wyszkoli, tym większe ryzyko, że zespół mu się rozleci. Bo przecież każdy z polskich piłkarzy marzy o grze za granicą. Marzą zresztą nie tylko oni. Marzą ich rodzice, partnerki, a przede wszystkim agenci. W końcu pojawia się "oferta nie do odrzucenia". I zawodnik z dnia na dzień jest nieszczęśliwy, jeśli klub go nie puści. Klub nie ma wyboru, musi ulec, choć w ten sposób rozbije koncepcję trenera. A w mediach feta, jaki to sukces, że polskich piłkarzy chcą za granicą.

"Czesiu, coś ty do cholery zrobił, czy to w ogóle znasz się na robocie?"

A kolejny strukturalny problem to sposób eliminacji do europejskich pucharów. Polskie kluby najważniejsze mecze grają w okresie tzw. przygotowań do sezonu. Teoretycznie nie powinny być w tym czasie w dobrej formie. Właściciel bierze więc trenera i mówi mu: "Czesiu (imię wybrane przypadkowo), weź mi — przygotuj drużynę na puchary". I Czesiu zespół przygotowuje. Jest awans, ale potem, im dłużej trwa sezon, tym drużyna gorzej gra. Nie może być inaczej, skoro szczyt formy miał przypaść na początek sezonu. Wtedy właściciel klubu znów bierze trenera i mówi: "Czesiu, coś ty do cholery zrobił, czy to w ogóle znasz się na robocie?" I trener już nie pracuje. A potem przychodzi nowy Czesiu, zmienia się koncepcja, zmieniają piłkarze. To schemat. Jeszcze raz powtórzę — nie mam na myśli konkretnych osób. 

Oczywiście są kraje, które z tymi strukturalnymi problemami radzą sobie lepiej. Np. Czesi, których najlepsze kluby mogą sobie pozwolić, by przygotować formę na eliminacje pucharów, bo liga jest mniej wyrównana niż Polska i nawet grając na pół gwizdka, są w stanie wygrywać. Ale w żadnym kraju "peryferyjnym" dla europejskiego futbolu nie udało się stworzyć nic trwałego.

Kibice doskonale pamiętają np. FC Basel. Szwajcarski klub uchodził za modelowy przykład, jak zbudować silną drużynę na peryferiach futbolu. Prezesi z ekstraklasy byli w ten klub zapatrzeni. Jeździli podpatrywać, zapraszali do siebie. Dziś FC Basel balansuje na krawędzi upadku z powodów finansowych. Poprzedni dyrektor generalny Rolanda Heri został wygnany z klubu nie bez udziału kibiców, którzy zostawili mu przed drzwiami odcięty łeb świni z jednoznaczną sugestią, że tą świnią jest on sam. Jego następca Dani Büchi ma "wymieść klub żelazną miotą", jak barwnie pisze dziennik "Blick". I to wszystko mimo niewątpliwych sukcesów w pucharach w ostatnich latach. Szwajcarów też pokonały siły strukturalne.  

Wcześniej był Rosenborg. Też piękny przykład. Etatowy uczestnik Ligi Mistrzów. Za pieniądze z tych rozgrywek norweski klub wybudował stadion, ośrodek treningowy i akademię dla młodych piłkarzy. Bardzo mądre inwestycje nie dały sukcesu w przyszłości. Dziś już mało kto o Rosenborgu pamięta. W Lidze Mistrzów nie grał od 2007 roku.  

Dlatego piszę, że piłka nożna nie jest dla Polaków. Oczywiście nie w sensie dyscypliny sportu, ale w sensie sportowego biznesu. Marzenia, że uda tu się zbudować coś trwałego, a zarazem ponadlokalnego, to mrzonki. I Mioduski też pewnie w końcu nie wytrzyma i odejdzie. Przyjdzie ktoś inny, a najbardziej zagorzali kibice zostaną w poczuciu, że znowu wygrali, bo są najtrwalszym obrazkiem polskiej piłki nożnej. 

Więcej o:
Copyright © Agora SA