Leśnodorski: Nie dziwi mnie, że Legia nie radzi sobie w lidze. Inna dyscyplina

Konrad Ferszter
- Nie widzę dziś w tej Legii takiej radości. Mam wrażenie, że dziś, kiedy w Legii jest dobrze, to jest dobrze tylko przez chwilę. Kiedy jest gorzej, to ludzie trochę wzruszają ramionami, bo w ostatnich latach do różnych rzeczy już przywykli - mówi szef kancelarii LSW i były prezes Legii, Bogusław Leśnodorski, w długiej rozmowie ze Sport.pl.

Więcej treści sportowych znajdziesz też na Gazeta.pl

Konrad Ferszter: Jest pan jeszcze kibicem Legii?

Bogusław Leśnodorski: Oczywiście. Klubów się nie zmienia.

Zobacz wideo "Czesław Michniewicz w meczu z Lechem nie zrobił nic, żeby się uratować"

Często bywa pan przy Łazienkowskiej?

- W tym sezonie widziałem wszystkie mecze, ale tylko w telewizji.

Jeszcze niedawno miał pan swoją lożę i był prawie na każdym meczu.

- Nasza umowa się skończyła i od tamtej pory się nie pcham.

Nikt na mecze nie zaprasza?

- Nie, ale ja nie mam żadnego ciśnienia. Każdy robi, jak uważa. Zresztą uważam, że oglądanie meczów w telewizji daje więcej spostrzeżeń od strony piłkarskiej. Nawet jak chodziłem na stadion, nie mówiąc o czasach, gdy byłem prezesem Legii, to zawsze oglądałem mecze drugi raz w telewizji. Na stadionie pochłaniała mnie atmosfera, rozmowy z ludźmi. W domu, oglądając mecz na spokojnie, często miałem inne wrażenie niż to, co wyniosłem ze stadionu. Po prostu mogę bardziej się skupić na kwestiach sportowych.

Mecz z Lechem trudno było oglądać na spokojnie. 

- W ostatnich latach Lech nie był poważnym rywalem dla Legii i odnoszę wrażenie, że ciśnienie w Warszawie trochę spadło. Niedzielny mecz był pierwszym od dawna, który miał w sobie coś więcej niż tylko walkę o prestiż. Jedni grali o odskoczenie w tabeli, drudzy o to, by do czołówki jeszcze doskoczyć. Szkoda, że tak to się skończyło.

Porażka bardzo pana wkurzyła?

- Trochę tak.

Jak podoba się panu obecna Legia pod względem sportowym?

- W Lidze Europy bardzo, w ekstraklasie wcale. W tych pierwszych rozgrywkach Legia gra z kontry, zaskakuje teoretycznie silniejszych rywali. Oczywiście, oni Legię trochę zlekceważyli, ale niezależnie od tego wreszcie mamy przygodę, jakiej dawno w Warszawie nie było. Naprawdę niedużo brakuje, by ta drużyna w pucharach zagrała jeszcze wiosną i serdecznie jej tego życzę, bo to historia, która zostaje na lata. Historia i duże pieniądze.

W ekstraklasie Legia sobie nie radzi, ale mnie to nie zaskakuje. Od lat powtarzam, że łączenie ligi z europejskimi pucharami jest zupełnie inną dyscypliną. O ile latem to jeszcze da się przetrzymać, bo w lidze można troszkę odpuścić, o tyle później jest dużo trudniej, bo trzeba robić wyniki na dwóch frontach. A to jest bardzo trudne, bo drużyna jest wiecznie w podróży i nie ma kiedy trenować. Zadanie jest jeszcze trudniejsze, kiedy trener dostaje dużo zawodników pod koniec letniego okienka transferowego i nie ma w ogóle czasu na budowę zespołu. 

Grając co trzy dni bez przerwy, zamieniasz samolot na hotel i wychodzisz na mecz. Tak jest teraz. Legia gra mecz w niedzielę, w poniedziałek ma rozruch, we wtorek trening, w środę już wyjazd, gdzie na miejscu nie zrobi porządnych zajęć. Potem powrót nad ranem, dzień na regenerację i kolejny wyjazd na mecz w lidze. Do tego wszystkiego trzeba dodać przerwy na mecze reprezentacji, kiedy trener nie ma dużej liczby piłkarzy i też trudno zorganizować mu dobry trening. Przeżywałem to jako prezes Legii i wiem, że tego trzeba się nauczyć.

"Kiedy tylko pogada się z kimś blisko klubu i właściciela - od kilku dobrych miesięcy słychać zarzuty wobec trenera i dużą frustrację" - tak we wtorek na Twitterze napisał Maciej Wandzel. Pan też jeszcze podsłuchuje, co się w Legii dzieje?

- Słucham, ale kompletnie się nie angażuję i nie prowadzę merytorycznych dyskusji. Po pierwsze dlatego, że jest w tym wszystkim wiele emocji i często moja opinia jest uważana za istotniejszą niż jest w rzeczywistości. Drugie i najważniejsze jest to, że nie wiem dokładnie, co się dzieje w drużynie. A kiedy oglądamy mecze nie wiedząc o urazach, chorobach, problemach czy konkretnych założeniach taktycznych, to istnieje bardzo duże ryzyko, że źle wszystko ocenimy. Z własnego doświadczenia wiem, że zdarza się, że piłkarz, który wypełni wszystkie zadania trenera i zagra bardzo dobry mecz, w mediach może być nisko oceniony, bo nie był widoczny. Tak bywało na przykład z Michałem Kopczyńskim. 

Z doświadczenia wiem też, w jak trudnej sytuacji jest dzisiaj Legia. Mają za sobą 10 meczów w europejskich pucharach, a to jest potężny bagaż. Wyjazdy, zmęczenie fizyczne i psychiczne, bo przecież to wszystko jest naładowane wielkimi emocjami, musiały negatywnie wpłynąć na zespół. Zespół, który przecież dopiero się tworzy. Legia Michniewicza pogubiła wiele punktów, ale naprawdę nie miałbym wielkich pretensji do trenera. Co więcej, uważam, że jego pracę w tym sezonie można będzie ocenić dopiero na wiosnę, kiedy będzie miał czas na poukładanie tego wszystkiego.

Czyli jako kibic Michniewicza pan broni.

- Tak, bo to jest bardzo dobry trener. Poza tym, znam i cenię go prywatnie, i uważam go za dobrego człowieka. Obiektywnie mówiąc, to najlepszy trener w Legii od lat. Problem oczywiście istnieje, ale nie obwiniałbym za wszystko trenera.

Gdyby był pan dziś prezesem Legii, też byłby pan tak wyrozumiały dla trenera?

- Nie wiem, nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Tu wchodzi w grę ogromna odpowiedzialność. Nie wiem też, co zrobi Dariusz Mioduski, ale jego mina na meczu z Lechem mówiła wiele. Nie chcę się za niego wypowiadać, ale jeśli w klubie jest zwątpienie, to długo to już nie potrwa. Od razu zaznaczę, że nie wiem, jakie są ich relacje, ale tu najważniejszy jest wspólny cel. Panowie mogą się nawet nie lubić, ale jeśli wciąż będą mieli wspólny cel, który ich łączy, to nie widzę powodu do zmian. Tym bardziej że nie słyszę też, by Michniewicz miał jakiś problem z szatnią. Wręcz przeciwnie, piłkarze mu ufają.

Pan nie miał cierpliwości sześć lat temu. Po 11 kolejkach sezonu 2015/16 zwolniliście Henninga Berga, którego zespół miał 10 punktów straty do Piasta Gliwice, a w fazie grupowej Ligi Europy przegrał dwa mecze.

- To była inna sytuacja, bo wtedy zawodnicy nie chcieli już dla niego grać, a Henning źle to przyjmował. Nie umiał odwrócić sytuacji. Niesnaski rodziły też relacje asystenta Berga - Paco - z Jackiem Magierą, który prowadził wtedy zespół rezerw. Tamten sezon, który niósł ze sobą wyzwania w postaci stulecia klubu, byłby dużo łatwiejszy, gdybyśmy z Bergiem rozstali się latem, po przegranym mistrzostwie Polski.

Wtedy jednak stwierdziliśmy, że poważny klub powinien dać trenerowi szansę odwrócenia sytuacji, poskładania drużyny. Poza tym my się wiele od Henninga uczyliśmy i chcieliśmy kontynuować tę współpracę. Włożyliśmy sporo wysiłku, by to wszystko jeszcze działało, ale to był błąd. Nie opłaciło nam się to.

Po przegranym mistrzostwie Polski Berg stracił zespół?

- Henning bardzo się zamknął. A gdy dodasz do tego jego chłodną, skandynawską mentalność, to możesz sobie wyobrazić, jak trudnym człowiekiem się stał. Nigdy też nie nauczył się mówić po polsku na tyle, by komunikować się choćby w najprostszy sposób. Nasze drogi mocno się rozjechały i tu nie było wspólnego celu, o którym wcześniej wspominałem.

W sezonie 2013/14 Berg zdobył jednak mistrzostwo Polski, a jesienią nie tylko prowadził w ligowej tabeli, ale wygrał też grupę w Lidze Europy. To dowód na to, że polski klub też może łączyć grę w lidze z pucharami.

- Oczywiście, że może, ale do tego trzeba przygotowań. I takim przygotowaniem było ściągnięcie do Warszawy Henninga, który zastąpił Jana Urbana w przerwie zimowej sezonu 2012/13, mimo że drużyna była pierwsza w tabeli. To była bardzo trudna decyzja i dziś z perspektywy czasu mogę ją nawet nazwać arogancką, bo wtedy wydawało nam się, że faza grupowa Ligi Europy to jest w ogóle absolutne minimum, jeśli chodzi o pozycję klubu w pucharach. Patrzyliśmy naprzód, mieliśmy jasny cel i chcieliśmy przygotować drużynę do tego już kilka miesięcy wcześniej, by później nie robić niczego na wariackich papierach. Uznaliśmy, że doświadczony trener z otwartą głową, jakim był Berg, poradzi sobie z tym zadaniem lepiej.

Lato nas tylko nas upewniło w tym założeniu, bo według mnie już wtedy zagralibyśmy w Lidze Mistrzów. Wszystko przez ten cholerny Celtic... My wcale nie zastanawialiśmy się, jak połączyć grę w lidze i pucharach, tylko po prostu zrobiliśmy wszystko, by drużyna była do tego gotowa. Interesowało nas mistrzostwo Polski i wyjście z grupy w Lidze Europy. To się udało. Chociaż później za mocny okazał się Ajax, to gdy w finale w Warszawie grała Sevilla z Dniprem Dniepropietrowsk, my zastanawialiśmy się, jak powtórzyć sukces Ukraińców.

Ambitnie, biorąc pod uwagę zawodników, jacy wtedy grali w Dnipro.

- Ale my nie mieliśmy kompleksów, bo u nas też grali dobrzy zawodnicy, którzy po odejściu od nas trafli do dobrych klubów i zarabiali duże pieniądze. Nemanja Nikolić, Aleksandar Prijović, Ondrej Duda, Vadis Odjidja-Ofoe, Michał Pazdan, Bartosz Bereszyński i kilku innych. Mieliśmy ambitne plany i cały czas chcieliśmy, by w Legii grali coraz lepsi piłkarze. Zresztą nie mogło być inaczej, bo gdy stoisz w miejscu, to tak naprawdę się cofasz. 

Chcieliśmy się rozwijać, osiągać coraz lepsze wyniki w Europie, dlatego mieliśmy taką filozofię. Nie mówię, że inna, na przykład oparta na wychowankach i sprzedaży ich jest zła. Nie jest. Lech Poznań ze swojej flozofii wywiązywał się świetnie. Ostatecznie najważniejszy jest jednak wynik. A jak spojrzysz na ich gablotę, to tam od lat jest pusto. Zeszły sezon i wicemistrzostwo Poznania, bo przecież w tabeli byli za Wartą, to już była naprawdę gruba przesada. Rozumiem, że można nic nie wygrać, nawet nie wejść do pucharów. Ale być aż tak nisko? Masakra.

Przygotowania do gry w pucharach już zimą, jak Legia czyniła przed laty za pańskiej kadencji, to wzór dla polskich klubów?

- To jest jedyna droga. Drużyna musi mieć po dwóch zawodników na jedną pozycję, ale przygotowania trzeba robić już kilka miesięcy wcześniej. Transfery, których się dokonuje, muszą też sprawić, że średnia moc drużyny będzie większa. Nie możesz pozwolić na to, by po odejściu przykładowego Josipa Juranovicia, który robił w Legii świetną robotę, do klubu trafił piłkarz znacznie słabszy. Kiedy od nas odchodzili kolejni zawodnicy, a w ich miejsce przychodzili na przykład Vadis, Nikolić czy Duda, to cały zespół, trenując i rywalizując z nimi, czuł, że się rozwija.

W tym roku w pierwszej części okienka Legia sprowadziła zawodników, z których tylko Mahir Emreli i Maik Nawrocki od razu wskoczyli do składu. Josue daje coraz więcej jakości, ale on na początku był nieprzygotowany do gry. Kolejni piłkarze przyszli dopiero w drugiej połowie sierpnia.

- Nie da się tak zbudować mocnej drużyny. Jak patrzę na zawodników, których Legia pozyskała tego lata, to widzę w nich jakość. Oni potrafią grać w piłkę. Większość z nich przyszła jednak za późno i nie było czasu, by zrobić z nich zespół. Teraz tego czasu też nie ma i nie będzie. Na budowę przyjdzie czas dopiero zimą. 

Oglądając dziś mecze, ma pan poczucie, że zrobiłby coś inaczej, lepiej?

- W ogóle o tym nie myślę. A już tym bardziej w kategoriach lepiej lub gorzej. Nie wiem dokładnie, co dzieje się dziś w klubie, a poza tym z perspektywy czasu różnie oceniam własne decyzje z przeszłości. Czasem podejmujesz niezbyt dobre decyzje, a przynoszą one pozytywny skutek i odwrotnie. Na pewno jest jednak tak, że kultura organizacji w Legii w moich czasach była inna od tej, która jest teraz. Nie powiem, że coś robiliśmy lepiej, bo do jednego celu można dojść różnymi drogami, ale dziś na pewno jest inaczej.

Nie widzę dziś w tej Legii takiej radości. Mam wrażenie, że dziś, kiedy w Legii jest dobrze, to jest dobrze tylko przez chwilę. Kiedy jest gorzej, to ludzie trochę wzruszają ramionami, bo w ostatnich latach do różnych rzeczy już przywykli. Nie wiem, z czego to wynika. Może po prostu nowe pokolenie kibiców nie jest już tak zaangażowane.

Na czym polegają te różnice w kulturze organizacji w klubie?

- Kiedy byłem prezesem Legii, to niezależnie od tego czy wygrywaliśmy, czy przegrywaliśmy, wszyscy jechaliśmy na jednym wózku. Oczywiście czasem za złe wyniki głową płacił trener, ale to jest normalne w tej branży. Czasem oberwało się też piłkarzom, tak jak Danijelowi Ljuboji, który w pewnym momencie przegiął pałę. Wszyscy jednak mieliśmy wspólny cel i jasno określone zadania.

Pan Lucjan Brychczy, Michał Żewłakow, Dominik Ebebenge, Jacek Magiera, Jakub Szumielewicz, Wiktor Cegła, Jacek Mazurek, Jarosław Wójcik... Mógłbym wymienić tu jeszcze mnóstwo ludzi. Każdy z nich wnosił do Legii wiele i wspólnie tworzyliśmy tę organizację i mieliśmy na nią realny wpływ. Dziś, kiedy patrzę na klub z perspektywy kibica, to nie wiem, kto, poza prezesem, za co odpowiada. Masa stanowisk dyrektorskich jest tak duża, że trudno się w tym wszystkim połapać.

Pozycja Michniewicza jest coraz bardziej zagrożona, a niedawno w Warszawie był Stanisław Czerczesow, z którym zresztą się pan widział. Rosjanin szykuje się do pracy w Legii?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Spotkaliśmy się na grillu, rozmawialiśmy, wspominaliśmy, ale nie poruszaliśmy tego tematu. Zresztą Czerczesow jest takim gościem, że nawet gdyby było coś na rzeczy, to i tak by mi o tym nie powiedział. Nie wiem, czy kiedyś wróci do Polski, ale na pewno mógłby tu pracować. Ma tu szacunek, jest bardzo dobrym trenerem. Nie wiem jednak, czy kogokolwiek byłoby teraz na niego stać.

Załóżmy, że Michniewicz zostanie w Legii. Czy jego drużyna może jeszcze obronić mistrzostwo Polski?

- Oczywiście, że tak. Do końca sezonu jest jeszcze mnóstwo czasu, a ta liga już nie takie rzeczy widziała. Jasne, to będzie trudne, zwłaszcza że może część zawodników bardziej będzie skupiała się promocji w pucharach niż podejściu "Legia albo śmierć" w lidze. Mam tu na myśli piłkarzy zagranicznych, którzy nie zdążyli i pewnie nigdy nie zdążą nasiąknąć specyficzną atmosferą tego klubu i presją na sukces. Nie jest jednak tak, jak mówi wielu, że Legia nie ma szans na obronę tytułu.

Dzisiaj na mistrza koronuje się Lecha, ale spokojnie. Grają bardzo dobrze, co nie znaczy, że zaraz nie dopadnie ich kryzys czy dwie-trzy kontuzje. Nie życzę nikomu źle, ale wiem, jak w tym biznesie zgubna potrafi być nadmierna pewność siebie. My przez nią przegraliśmy mistrzostwo w 2015 roku. Po wygranym Pucharze Polski poczuliśmy się za pewnie, przyjechał do nas Lech i wygrał 2:1, a później popędził po tytuł. Właśnie w kwietniu czy maju będziemy mądrzejsi, a teraz mamy jeszcze dwa miesiące do końca rundy jesiennej. Wiele się może przez ten czas zdarzyć. Dzisiaj Lech wygląda dobrze, ale ja uważam, że mistrzem Polski prędzej zostanie Raków Częstochowa. 

Dlaczego?

- Po pierwsze dlatego, że Lech ciężko znosi presję. Zauważ, że jedyne trofeum, jakie wywalczyli w ostatnich latach, zdobyli goniąc nas, a nie prowadząc w lidze. Nie chcę im niczego ujmować, ale takie są fakty. Zobaczymy, jak poradzą sobie wiosną, gdy przyjdzie im rywalizować o najważniejsze punkty z Rakowem czy Pogonią Szczecin, które w ostatnich latach robią zauważalny progres. A przecież w ostatnim czasie bardzo dobrze gra też Lechia Gdańsk.

Jeśli chodzi o Raków, to kluczem będzie spokój wokół Marka Papszuna. Wiadomo, że ten klub od lat budowany jest wokół jego wizji i kolejne plotki na temat jego przyszłości na pewno nie będą służyły tej drużynie. Chociaż z tego co wiem, to do końca czerwca na pewno zostanie w Częstochowie. 

Jeśli Raków będzie w stanie tak konsekwentnie rozwijać się, jak robi to od lat, to ma wielkie szanse. Przecież to nie jest tak, że oni grają lepiej od tego czy poprzedniego sezonu. Nie, oni zbudowali się praktycznie od zera i ich postęp jest naprawdę imponujący. Raków jest konsekwentny, powtarzalny i regularny. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że 62 czy 64 punkty dadzą im tytuł. A 70 to już na pewno.

Nie brakuje panu dzisiaj codziennej adrenaliny związanej z zarządzaniem klubu?

- Na początku odetchnąłem z ulgą, potem był okres, w którym trochę tego brakowało, ale dzisiaj kompletnie o tym nie myślę. Zajmowało to tyle czasu, chłonęło tyle energii i nerwów, że cieszę się, że dziś jest, jak jest. Z drugiej strony piłka nożna i w ogóle sport to taka dziedzina, że nigdy nie wiesz, czy do ciebie nie wróci.

To kiedy wróci?

- Teraz nie, ale nie zapewnię, że nie przyjdzie taki dzień, w którym się obudzę i powiem sobie, że potrzebuję takiego wyzwania.

Na prezesa PZPN jednak pan nie kandydował, mimo że długo takiej opcji nie wykluczał.

- Z tą funkcją było tak, że wiele ludzi do mnie przychodziło, dzwoniło, pytało i namawiało. Ja zawsze uważałem, że kandydat na prezesa PZPN powinien wynikać z porozumienia w środowisku i trzeba byłoby ten temat z wieloma osobami przegadać. Nikt szczególnie do tego nie dążył, to i ja się do tego nie pchałem. To byłoby kolejne bardzo odpowiedzialne zobowiązanie na kilka lat, a ja inaczej wyobrażałem sobie swoje życie prywatne. Cena za ewentualną prezesurę w związku byłaby zbyt wysoka. Postawiłem na siebie, bo w przeciwnym razie przez kolejne cztery lata by mnie nie było.

Brak porozumienia w środowisku znaczył, że ono nie chciało Bogusława Leśnodorskiego w roli prezesa PZPN?

- Wiele osób miało różne pomysły. Sam Marek Koźmiński na początku podchodził do sprawy dużo poważniej. Stwierdziłem, że to nie ma sensu. Odpowiednio wcześniej postanowiłem, że wybieram życie prywatne. Na pewno tego nie żałuję.

Zna pan dobrze Cezarego Kuleszę. Jakim on będzie prezesem?

- Na początku troszkę się z niego śmiałem, bo to facet z zupełnie innego świata niż Zbigniew Boniek, ale pierwsze miesiące ma bardzo obiecujące. Dobrze prezentuje się w mediach, co nigdy nie było jego mocną stroną, przeprowadził też ciekawe zmiany. Czarka bardzo lubię i cenię, ale spodziewałem się, że zwłaszcza na początku kadencji może mieć trochę problemów. Na razie jednak radzi sobie bez zarzutów.

Jakie mogą być największe różnice między prezesurami Kuleszy i Bońka?

- Ogromne, bo to dwie zupełnie inne postaci. Trudno mi się wypowiadać w imieniu Czarka, natomiast jestem sobie w stanie wyobrazić, że kultura organizacji w PZPN się zmieni, tak jak zmieniła się w Legii. Nie wiem, czy to będzie lepsze, czy gorsze, ale pamiętaj, że Boniek przy bliskiej współpracy z Maciejem Sawickm odbudowywał PZPN niemal od zera. Kulesza może to przebudować według własnego pomysłu, bo ma do tego prawo. Zresztą jego kadencja i tak będzie oceniana przez pryzmat wyników reprezentacji Polski.

Jak się panu podoba kadra Paulo Sousy?

- Podoba mi się, że ostatnio nie przegrywają.

Czyli fanem Portugalczyka pan nie jest.

- Najważniejszy jest wynik. Kiedy on będzie, nikt nie będzie dyskutował o stylu. Nie ma w tej reprezentacji fajerwerków, ale wiem, że piłkarze uważają, że mają bardzo dobrego trenera. Dajmy Sousie spokojnie pracować, zwłaszcza że nasza kadra nie ma wielu piłkarzy z bardzo wysokiego poziomu. Mówię tu o grupie 20-23 zawodników. Robert Lewandowski gra oczywiście w innej lidze, ale różnica między nami a najsilniejszymi kadrami w Europie jest bardzo duża. U nas jest wieczny problem, że poza 3-4 pewnymi punktami reprezentacji, piłkarze albo są w słabszej formie, albo nie grają w klubie. Mamy duże ambicje, ale musimy się pogodzić, że bardzo daleko nam do najlepszych.

Zagramy na mundialu w Katarze?

- W barażach zagramy na pewno. A co dalej? Nasze szanse oceniam na 25 procent. Dlaczego tak mało? Przede wszystkim dlatego, że decydować będą dwa pojedyncze mecze, a w taki sposób zawsze może przydarzyć się jakaś nieprzewidziana historia, która mocno skomplikuje zadanie. Pamiętaj też, że w decydującym meczu możemy trafić na naprawdę mocnego przeciwnika.

Mimo że nie startował pan w wyborach na prezesa PZPN, to w piłce nożnej wciąż jest obecny. Jak w praktyce wygląda pańska rola w Motorze Lublin?

- Jest mocno doradcza. Na początku myślałem, że się będę mocniej angażował, ale właściciel Zbigniew Jakubas ma taką naturę, że lubi sam podejmować wiele decyzji. Nie ma sensu stwarzać dodatkowego zamieszania, bo klub musi mieć jednego lidera. Tym bardziej, że na miejscu mocno działa prezes klubu Marta Daniewska. Ja mam kontakt z Markiem Saganowskim i Michałem Żewłakowem i staraliśmy się to poukładać od strony sportowej. Nie było to łatwe, bo my do klubu weszliśmy zimą, więc mogliśmy działać tylko w jednym, letnim okienku transferowym. 

Drużyna gra coraz lepiej, ale mogłaby grać jeszcze lepiej. Chociaż Motor nie przegrał dziewięciu kolejnych meczów, to jednak wiele z nich zremisował. Na razie wygląda na to, że to zespół, który na pewno zajmie miejsce w strefie barażowej, a później podejmie walkę o awans. Z drugiej strony w tym momencie tracimy siedem punktów do drugiego w tabeli Ruchu Chorzów, więc niczego nie można przekreślać. Jeśli przed rundą wiosenną Motor nie będzie tracił więcej niż 10 punktów, to spokojnie może myśleć o bezpośrednim awansie.

Jak rozwija się Marek Saganowski w roli trenera?

- Jestem nim bardzo pozytywnie zaskoczony. Chociaż to jego pierwsza samodzielna praca, to imponuje pełną świadomością, umiejętnością analizy i wyciągania wniosków. Drużyna jest niezła, na pewno lepsza niż kilka miesięcy temu, ale wciąż nie jest idealna. Na pewno przed Markiem jeszcze sporo pracy, ale jestem spokojny o to, że podoła zadaniu.

A co jest celem Motoru? Zrównoważony rozwój i postęp czy awans już w tym sezonie?

- To bardziej pytanie do osób zarządzających tym klubem. W Motorze na pewno jest dużo ambicji z uwagi na historię klubu, wielkość miasta i potencjał kibicowski. Na razie trudno wskazać drogę, jaką klub chce podążać. Ja jestem zwolennikiem podejmowania jasnych decyzji. Albo dajemy sobie dwa-trzy lata na budowę drużyny, albo obieramy cel i gramy va banque. Motor na razie balansuje między obiema drogami, co według mnie nie jest najlepsze. 

To jak wygląda dzisiejsza codzienność Bogusława Leśnodorskiego?

- Bardzo dużo pracuję i ćwiczę. Wstaję rano, robię trening, a później zabieram się do pracy. Najwięcej uwagi skupiam na kancelarii prawniczej, którą zarządzam. Zainwestowałem też w esport, ale to jest działka, którą zajmują się i doglądają inni. Raz w tygodniu nagrywam też podcasty z "Żurnalistą". Zawsze chciałem to robić, a że nie pochłania mi to więcej niż godziny w tygodniu, to wreszcie znalałem czas i na to.

Zaczyna się sezon zimowy. Rusza pan w ukochane góry?

- We wtorek widziałem się z Jędrkiem Bargielem. Rozmawialiśmy długo, coś już kombinujemy. Sezon chciałbym zacząć 11 listopada. Dopóki mam na to siły i czas, to chciałbym jeszcze pojeździć na nartach. W końcu po coś postawiłem na siebie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.