- Mamy świadomość, że nie strzelamy zbyt dużo bramek. Wcześniej przychodziło nam to łatwo, czy to u siebie, czy na wyjeździe. W każdej jednak chwili drużyna może się obudzić. Ale mamy na tyle mocny zespół, że w każdej chwili ta drużyna znów może się obudzić. Wierzę w to, że tak będzie i zaczniemy trafiać do siatki, bo sytuacji nam nie brakuje - mówił przed meczem Czesław Michniewicz. Ale Legia się nie przebudziła. O pierwszej połowie można napisać właściwie tylko tyle, że się odbyła. Żadna z drużyn nie potrafiła zdominować rywala. I Legia Warszawa, i Śląsk Wrocław, oddały po zaledwie jednym celnym strzale. Szromnik wyłapał słaby strzał głową Martinsa z bliskiej odległości, zaś Boruc obronił uderzenie Exposito ze skraju szesnastki.
W 68. minucie zrobiło się gorąco pod bramką gospodarzy. Kastrati dośrodkował w pole karne, a Pekhart popisał się mocnym strzałem głową. I choć piłka skozłowała tuż przed bramką, to Szromnik nie dal się zaskoczyć i wykazał się świetnym refleksem.
Końcówka meczu należała do zespołu Jacka Magiery. Najpierw zrobiło się groźnie, gdy Pawłowski strzelił z ostrego kąta tuż obok słupka, a później Exposito huknął z dystansu, jednak Boruc końcami palców przeniósł piłkę nad poprzeczką.
W 83. minucie Garcia wbiegł w pole karne i precyzyjnym strzałem po ziemi pokonał Boruca. Chwilę wcześniej sędzia liniowy pokazywał spalonego, ale arbiter główny nie reagował. Zareagowała jednak obrona, która się zatrzymała. Jak się później okazało zupełnie niesłusznie, bo sędzia uznał gola.
W doliczonym czasie gry Ernest Muçi huknął z dystansu, ale piłka odbiła się tylko od słupka. Do siatki trafił za to Esposito, ale jego lob nie został uznany, bo wcześniej Hiszpan był na pozycji spalonej.
Legia ostatecznie przegrała 0:1 we Wrocławiu. Sytuacja w tabeli legionistów robi się zła. Drużyna Michniewicza ma zaledwie sześć punktów po pięciu meczach, zaś Śląsk ma 13 "oczek" i jest wiceliderem, za Lechem Poznań. Kolejorz ma 14 punktów, a w niedzielę zmierzy się z Rakowem Częstochowa.