Skontaktuj się z nami
Nasi Partnerzy
Inne serwisy
Skontaktuj się z nami
Nasi Partnerzy
Inne serwisy
Sebastian Przyrowski: Codziennie. Na treningach, na meczach. A mówiąc poważnie, to nigdy się tym nazewnictwem nie przejmowałem. Błędy są wkalkulowane w sport, a nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Z drugiej strony "Przyrosie", "Pawełki" czy "Cabaje" zostały wymyślone przez dziennikarzy. Oglądam bardzo dużo meczów ekstraklasy, 1. czy 2. ligi pod kątem młodzieżowców i mogę powiedzieć, że nie ma kolejki, w której ktoś nie popełniłby dużego błędu. Złe decyzje czy nieodpowiednie zachowania to jednak część futbolu. Trzeba nad tym pracować, a nie rozmyślać.
- Nie. Miałem do tego dystans i uważałem, że to pożywka dla dziennikarzy. Zwłaszcza dla tych, którzy nie mieli czym zaistnieć i tylko szukali sensacji. Ludzie, którzy za kadencji Józefa Wojciechowskiego w Polonii Warszawa uderzali w nas nie tylko za to, co robiliśmy na boisku, ale i prywatnie, kilka miesięcy wcześniej prosili się o wywiady. Traktowałem to wszystko jak powietrze.
- Gdybyś przeanalizował moje mecze i puszczone bramki, to zobaczyłbyś, że tak naprawdę popełniłem tylko jeden duży błąd. To było w barwach Polonii, gdy piłka przeleciała mi nad nogą. Takie błędy zdarzają się jednak w każdej lidze świata. Nawet na najrówniejszych boiskach piłka potrafi skoczyć przed bramkarzem i wpaść do bramki. I to był taki błąd. Innych, jak na przykład to, że puściłem piłkę pod ręką, nie znajdziesz.
- O to trzeba spytać dziennikarzy. Często jednak sprowadzało się to do korzyści, które szły za dobrym pisaniem o jednym zawodniku i ich braku przy drugim. W tego, który nie przynosił profitów, można było uderzać do woli. Tak też było z moimi kolegami w Polonii, którzy najpierw byli wychwalani, a za miesiąc, po różnych zdarzeniach, mieszani z błotem. Teraz jest już inaczej, kibice i odbiorcy tekstów są bardziej świadomi. Nie ma też już mody na gorące tematy z tabloidów.
- To był bardzo dynamiczny, ale też ciężki i wyczerpujący związek. Przez tych kilka lat działo się mnóstwo: ciągłe zwalnianie trenerów, mnóstwo nowych zawodników, potężne zainteresowanie mediów. Według mnie kolejnej takiej szansy Polonia mieć nie będzie. Do dzisiaj z piłkarzami, którzy grali wtedy w klubie, wspominamy tamte czasy i jest nam żal, że nie udało się nic wygrać. Z możliwościami finansowymi prezesa Wojciechowskiego to powinno wyglądać dużo lepiej.
- Nieobliczalnym. Widywaliśmy się co tydzień albo na Polonii, albo w biurze prezesa. Były momenty, w których siedzieliśmy razem i żartowaliśmy ze wszystkiego, ale były też takie, w których każdy z nas dostawał taką burę, że ze spotkania wychodziliśmy ze spuszczonymi głowami. To często był efekt rozmów prezesa z otaczającymi go ludźmi. I to do nich mamy największy żal. Doradcy Wojciechowskiego nie chcieli mu pomagać, tylko z niego zdzierać. On im ufał, a oni tylko liczyli pieniądze. Żadna z tych osób nie wniosła nic dobrego do klubu.
- To był największy problem. Gdyby Wojciechowski teraz kupił klub, na pewno miałby łatwiej. Prezes mógłby otoczyć się ludźmi, którzy albo grali w piłkę, albo się na niej znają i ją czują. Wystarczy spojrzeć, ilu byłych piłkarzy pełniło lub pełni różne funkcje w klubach ekstraklasy. To ludzie, którzy nie myślą o szybkim i dobrym zarobku, ale o sukcesie i klubie. Takich ludzi brakowało Wojciechowskiemu. Ci, którzy przy nim byli, liczyli na szybkie odprawy i opuszczali klub z uśmiechem.
- Były takie chwile, ale chyba nie mielibyśmy szans, bo Wojciechowski ufał tylko swoim ludziom. Teraz pewnie tego żałuje. Nie sądzę, że gdyby miał drugą szansę, wszystko zrobiłby tak samo.
- Były dwa momenty - za trenerów Jacka Zielińskiego i Jose Mari Bakero - że odcięliśmy się od wszystkiego i poczuliśmy, że w szatni rośnie zespół, który może wiele osiągnąć. Dwukrotnie jednak podcięto nam skrzydła. Kiedy trener Bakero został zwolniony, nie wytrzymaliśmy i poszliśmy do prezesa. On powiedział nam jednak, że decyzji nie zmieni.
Poczuliśmy wtedy straszny żal. Byliśmy na fali, z pięciu meczów przegraliśmy tylko jeden, tracąc cztery bramki, w tym trzy w jednym meczu [przegranym 1:3 z Koroną Kielce, po którym zwolniono Bakero - red.]. W tamtej drużynie coś pękło. Cały obóz przygotowawczy, założenia, plany - wszystko to poszło do kosza. Musieliśmy uszanować tamtą sytuację, jednak wszyscy poczuli, że będzie ciężko. I mieliśmy rację. Co chwilę przychodzili nowi trenerzy, którzy mieli własne pomysły, a tak nie da się zbudować czegoś trwałego.
- Na mnie zrobił wielkie wrażenie. Każdy z nas miał do niego wielki respekt. Trener Bakero miał swoją filozofię i cierpliwie się jej trzymał niezależnie od wyników. Co chwilę wdrażał nam nowe rzeczy, których wcześniej nie znaliśmy, a które pozwalały nam się rozwijać. Równie ważne było też to, że zawsze stał za nami i czuliśmy, że mamy w nim oparcie. Bakero był wielkim piłkarzem, czuł klimat szatni i wiedział, jak ważna jest drużyna.
Przed ostatnim meczem z Koroną uległ jednak prezesowi. Bakero dokonał kilku zmian, których domagał się prezes, a nam nie poszło i przegraliśmy. To na pewno była dla niego wielka nauczka, ale musiał to wziąć na siebie.
- Nie wiem i nikt z nas nie wiedział, ale zdarzało się, że trenerzy dokonywali dziwnych zmian, na które wcześniej się nie zanosiło. Chociaż nie mieliśmy spotkań, na których prezes domagałby się zmian od nas czy trenerów, to czasem było dziwnie. Wojciechowski oczekiwał od nas tylko jednej rzeczy: mieliśmy wygrywać i nie interesowało go to, jak to zrobimy. Nie sądzę, by sam wymyślał jakieś zmiany, bo na piłce się nie znał. Jeśli pojawiała się jakaś presja z jego strony, to zapewne poprzedzona była rozmowami z jego doradcami.
- Niestety wiele ludzi przyszło do Polonii tylko po pieniądze i szybko z niej uciekło wraz z Wojciechowskim. Z jednej strony to normalne, bo praca polega przecież na tym, by zarabiać, ale z drugiej strony brakowało nam ludzi, którzy daliby z siebie coś więcej.
Pierwsze miesiące po przeprowadzce niemal całego Groclinu do Warszawy były bardzo obiecujące. Do Polonii trafili doświadczeni zawodnicy, którzy w Grodzisku Wielkopolskim odnieśli sukces, a którzy w stolicy widzieli szansę na jeszcze większe osiągnięcia. Niestety po pół roku zaczęły się dynamiczne zmiany. Do Polonii trafili ludzie, którzy nic temu klubowi nie dali, a z tych, którzy mieli największe możliwości, z łatwością zrezygnowano.
W Warszawie zabrakło zabrakło nam tego, co mieliśmy w Grodzisku Wielkopolskim, czyli spokoju i mądrego, rozsądnego prezesa, który rozumiał piłkę nożną i wiedział, że niczego nie zbuduje się w miesiąc czy dwa. W Polonii nie wykonano fundamentu pod jakikolwiek sukces.
- Najgorsze jest to, że nie. Jedynym, który robił różnicę od samego początku, był Wladimir Dwaliszwili. On dawał nam wiele i był jednym z najlepszych piłkarzy w lidze, co zresztą potwierdził później w Legii Warszawa. Wspominam go bardzo dobrze jako zawodnika, ale też ciepłego i serdecznego człowieka.
- Czułem się odpowiedzialny za drużynę. Miałem najdłuższy staż w Polonii i chciałem, żeby mieszanka obcokrajowców z młodymi zawodnikami odpowiednio funkcjonowała. Musieliśmy dbać o młodzież, bo nagle stała się ona bardzo ważną częścią zespołu. Dawaliśmy tym chłopakom wsparcie w dobrych i złych chwilach nie tylko na boisku, ale też poza nim. Wiedzieliśmy, że jeśli przez błędy się zniechęcą i spalą, to nie czeka nas nic dobrego, bo nie mieliśmy wielu graczy gotowych na poziom ekstraklasy. Dlatego bardzo dbaliśmy o Łukasza Teodorczyka, Pawła Wszołka czy Adama Pazio. To byli piłkarze nie tylko bardzo utalentowani, ale też pokorni, gotowi do słuchania starszych zawodników. Wyszło im to na dobre, co uważam za jeden z największych sukcesów tamtej Polonii.
O tamtą drużynę trzeba było dbać, żeby się nie rozpadła. Za moją namową polecieliśmy na zimowy obóz do Turcji, chociaż część zawodników odmówiła wylotu, bo obecny przez Króla przelew znów nie doszedł. Chociaż robiłem, co mogłem, to i tak obóz skończył się wcześniej, bo postanowiliśmy wrócić do Polski. Mogłem wtedy odejść z Polonii, bo miałem propozycje z Cracovii i Lechii Gdańsk, ale ostatecznie zostałem, bo wierzyłem do samego końca.
Chociaż za czasów Króla było biednie, to stworzyliśmy coś naprawdę wyjątkowego. Spędzaliśmy wspólnie wiele czasu, co w połączeniu z ciężką pracą dało zaskakująco dobry wynik sportowy. Trener Piotr Stokowiec i jego sztab wykonali fenomenalną pracę i uważam, że z tamtego zespołu nie dało się więcej wycisnąć.
- Na początku brakowało nam wsparcia. Musieliśmy wysłuchiwać, że brak przelewów od Króla nie powinien być dla nas problemem, bo Wojciechowski płacił tak dobrze, że powinniśmy mieć odłożone duże kwoty. Mało kto myślał o tym, że my mieliśmy kredyty, rodziny, codzienne zobowiązania, a mnie dodatkowo powiększała się rodzina. Nie dostałem pensji przez 10 miesięcy. Każdy człowiek, który nie jest miliarderem, by to odczuł.
- Chociaż ta sprawa nie dawała mi spokoju, to nie wpływała na moje podejście do treningu. Każdy z nas musiał odpowiedzieć sobie na pytanie, czy naprawdę chce robić w życiu to, co robi. Zacisnęliśmy zęby, robiliśmy swoje, dając z siebie maksimum. Skoro już zdecydowałem się zostać w klubie, musiałem tak postępować. Nie było innego wyjścia.
- Około pół miliona złotych.
- Nie myślę o tym. Wraz z kilkoma innymi zawodnikami walczę w sądzie, ale nie wiem, czy uda się wygrać. Wolę się pozytywnie zaskoczyć niż rozczarować. Szkoda nerwów. Król pewnie się teraz z tego śmieje, bo nie tylko nie stracił pieniędzy, ale i na nas zarobił. Wierzę jednak, że karma kiedyś wróci i życie odda nam to, co zabrało. Jak nie w pieniądzach, to w czymś innym.
- Nigdy nie żałowałem. Nie było łatwo, ale w przez tamten rok nauczyłem się wiele jako człowiek.
- Ten klub oferowało mi dwóch menedżerów. Zdecydowałem się na propozycję Greka, który miał żonę Polkę i okazał się bardzo uczciwym i rzetelnym człowiekiem. I to był strzał w dziesiątkę, bo po roku w Polonii odżyłem sportowo i finansowo. Klub był średniakiem greckiej ekstraklasy i nie miał wielkich ambicji. Prezesowi zależało tylko na utrzymaniu, a każdy lepszy wynik jak na przykład pierwsza szóstka zostałby uznany za wielki sukces. W Grecji pasowało mi wszystko od atmosfery w zespole po warunki do pracy i życia. Przełożyło się to na moją formę, bo wybrano mnie 2. najlepszym bramkarzem ligi. Chociaż chciałem tam zostać dłużej, to moja ówczesna partnerka wolała wracać do kraju. Nie chciałem tam zostać sam.
- Był to jeden z kilku zawodników tamtej szatni, który miał bogatą przeszłość piłkarską, ale też problemy osobiste. Kapo zrobił na mnie wielkie wrażenie, na boisku robił różnicę. Cieszyłem się, kiedy przyjeżdżał do Polski, bo wierzyłem, że tu znajdzie swoje miejsce na ziemi i pokaże jeszcze na co go stać. Niestety tu też zaliczył tylko krótki epizod.
- Spotkałem się z sytuacjami, gdy prezesi klubów w asyście ochroniarzy wchodzili w przerwie do pokoju sędziów. Dla mnie i wielu zagranicznych piłkarzy to był szok. Grecy traktowali to jednak jak codzienność. Mieli swoją ligę, swoje zasady i nikt nie mógł im się do tego wtrącać.
- To była specyficzna sytuacja, bo do kraju wróciłem w październiku i do końca grudnia nie mogłem zagrać w żadnym klubie. Po dwóch tygodniach odezwał się do mnie Tomasz Hajto, który w tamtym czasie trenował GKS. Hajto przekonał mnie swoim podejściem i osobowością. Naszym celem było utrzymanie w 1. lidze. Ostatecznie zabrakło nam tylko dwóch punktów do miejsca barażowego.
- Budował drużynę na swojej osobowości i miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że drużyna chciała za nim iść. Chociaż pracowałem z nim krótko, to będę dobrze go wspominał.
- To był największy błąd w mojej karierze. Tamtego lata miałem też ofertę z Zagłębia Lubin, jednak trener Stokowiec powiedział mi, że na początku będzie stawiał na Konrada Forenca. Wydawało mi się, że w Zabrzu będę miał więcej szans na granie, więc po rozmowach z Radosławem Sobolewskim, który tam był, zdecydowałem się podpisać kontrakt z Górnikiem.
Po kilku tygodniach wiedziałem już jednak, że to była zła decyzja. W Zabrzu mieliśmy walczyć o utrzymanie, ale niewiele osób pomagało w osiągnięciu tego celu. Co do samej rywalizacji, to też szybko poczułem, że istnieje ona tylko teoretycznie. Jak cała drużyna nie miałem najlepszego początku i po meczu z Termalicą [0:3 - red.] zostałem odsunięty od składu. Później jednak wyniki nie poprawiały się, a kolejna szansa nie nadeszła.
- Poczułem wypalenie sportowe, ale głównym powodem, dla którego zdecydowałem się na taki krok, była chęć rozpoczęcia pracy w roli trenera. Spory wpływ na to miała też rodzina, która mieszkała już pod Warszawą, gdy ja grałem jeszcze w Zabrzu. Zresztą już wcześniej planowałem powrót w rodzinne strony i chciałem zostać trenerem.
Gra w Pilicy nie kolidowała z nowym zajęciem, bo niemal od razu dostałem propozycję od prezesa Pawła Olczaka z MKS Polonia Warszawa i wiedziałem, że chcę ją przyjąć. Chociaż miałem jeszcze oferty z ekstraklasy i 1. ligi, to czułem się lekko zniechęcony i postawiłem na trenerkę. Nie żałuję, dziś spełniam się w nowej roli, każdego dnia uczę się nowych rzeczy i cieszę się, że swoją wiedzę i doświadczenie mogę przekazywać młodym zawodnikom z akademii.
- Okazało się, że praca w Warszawie i treningi w Białobrzegach są bardzo trudne do połączenia. Bardzo dużo czasu spędzałem w samochodzie i za dużo uwagi poświęcałem rzeczom, które nie były związane z pracą. Musiałem znaleźć klub bliżej Warszawy i dlatego zdecydowałem się na propozycję Krzysztofa Chrobaka, który chciał mnie w Pogoni jeszcze wtedy, gdy ta grała w 4. lidze. To była kolejna dobra decyzja. Teraz jesteśmy o poziom wyżej, prowadzimy w tabeli i mamy spore szanse na awans do 2. ligi.
- Gdyby było inaczej, to dawno byłbym sobie z tym spokój. Z wielką przyjemnością jeżdżę na własne treningi, które mam 4-5 razy w tygodniu. Łączę to z ciężką pracą w akademii, a mimo to mam pewność, że daję z siebie maksimum, prezentuję odpowiedni poziom, by nikt nie mógł mi zarzucić, że opieram się tylko na nazwisku i doświadczeniu z ekstraklasy. W zeszłym tygodniu mieliśmy testy szybkościowe i byłem w pierwszej siódemce w zespole, więc nie jest ze mną jeszcze źle. Mam przecież 40 lat, a drugi najstarszy zawodnik w Pogoni jest ode mnie 10 lat młodszy.
- To chyba największa satysfakcja, że powoływali mnie trenerzy Paweł Janas, Leo Beenhakker i Franciszek Smuda. Nikt nie może mi zarzucić, że w kadrze znalazłem się raz, przypadkowo, bo ktoś miał taki kaprys. Były czasy, w których znajdowałem się w kręgu 5-6 najlepszych bramkarzy w Polsce i uważam to za swój wielki sukces.
Rywalizacja o miejsce w reprezentacji była ogromna, więc cieszyłem się z każdego powołania. Nie miało dla mnie znaczenia, czy to było zgrupowanie pierwszej reprezentacji, czy kadry złożonej tylko z piłkarzy ekstraklasy. Każdy wyjazd był dla mnie wielkim zastrzykiem motywacji. Mogłem trenować z Łukaszem Fabiańskim, Arturem Borucem, Wojciechem Kowalewskim czy Tomaszem Kuszczakiem. Znałem miejsce w szeregu i wiedziałem, że numerem jeden pewnie nigdy nie zostanę, ale robiłem wszystko, by na tę kadrę wracać i móc podpatrywać bramkarzy z wielkich klubów.
Jestem dumny, że mogłem poznać takich bramkarzy i wiele się od nich nauczyć. Każdy z nich w klubie trenował inaczej, więc chłonąłem wiedzę, która przydaje mi się dziś w roli trenera. Współpracowałem też z doskonałymi trenerami bramkarzy, zapisywałem ćwiczenia i te notatki mam dziś do dziś i z nich korzystam. Już wtedy interesowały mnie aspekty trenerskie, bo wiedziałem, co prawdopodobnie będę chciał robić w przyszłości. Mam nadzieję, że uda mi się przekazać tę wiedzę młodym chłopakom i pomogę im w wejściu na wysoki poziom.