Hyballa: "To ważniejsze niż taktyka i pieniądze". Trener Wisły zdradził główny cel

Jakub Seweryn
- Nie mam z Kubą Błaszczykowskim żadnego problemu. To nie problem, by posadzić go na ławce, bo ja i tak na niej nigdy nie siedzę - mówi Peter Hyballa, trener Wisły Kraków, w dużym wywiadzie ze Sport.pl.

Jakub Seweryn: Objął pan Wisłę niedawno, a ona już w 2021 r. zdobyła najwięcej punktów w Ekstraklasie. Polska liga jest naprawdę taka łatwa?

Peter Hyballa, trener Wisły Kraków: To liga, w której każdy może wygrać z każdym. Rzadko zdarzają się wysokie wyniki, większość meczów jest na styku - 2:1, 1:0, 0:0, 1:1. Jedna sytuacja może sprawić, że mecz zupełnie się zmienia. Wiele drużyn prezentuje wyrównany poziom. Może jedynie Legia się wyróżnia, jeśli chodzi o jej potencjał, a wszyscy inni są bardzo blisko siebie.

Zobacz wideo

A styl?

- To bardzo fizyczna liga, w której dużo uwagi poświęca się stałym fragmentom gry, długim piłkom i wygrywaniu tzw. drugich piłek. Wiele drużyn gra wysokim pressingiem, doprowadza się do wielu pojedynków. Zawodnicy w defensywie zagęszczają środek, grają wąsko, nie skupiając się na bronieniu skrzydeł. Wiele zespołów gra systemem 4-1-4-1 w ofensywie i 4-4-2 w defensywie. Wiele drużyn gra bardzo podobnie, ale to jest okej. To piłka nożna, nie zawsze można tworzyć coś wyjątkowego. W ekstraklasie występuje też bardzo wielu wysokich zawodników, powyżej 185 cm. No i są tu ładne stadiony. Jestem tu trzy miesiące, takie są moje pierwsze spostrzeżenia.

Jakim trenerem jest Peter Hyballa?

- Nie lubię mówić o sobie... Czuję się bardzo młodo i to widać po moim zachowaniu w trakcie spotkań. Jestem ekstrawertykiem, preferuję "inside coaching", mam mocny temperament. Futbol? Od zawszę chcę, żeby moje drużyny grały ofensywnie. Mają grać wysokim pressingiem, technicznie. Do tego trzeba być dobrze przygotowanym fizycznie. Staram się, aby sesje treningowe były jak najbardziej efektywne. Ze sztabem zawsze myślimy o wprowadzaniu nowych rozwiązań. Bardzo ważne jest to, czego nie widać na zewnątrz. Bardzo interesuję się moimi piłkarzami. Nie tylko tym, co prezentują na boisku, ale też ich życiem prywatnym. Staram się ich jak najlepiej poznawać, wiedzieć wiele o ich kulturze.

To ważny aspekt?

- Dużo ważniejszy niż taktyka, język, pieniądze czy tradycje. Dla mnie najważniejsze jest, aby piłkarz chciał za mną skoczyć w ogień i miał pewność, że zrobię to samo. I to widać od samego początku mojej pracy w Wiśle. Zawodnicy biegają, walczą. Chcę, by mieli właśnie taką mentalność. Fajnie, że kiedyś Wisła była tak wiele razy mistrzem, ale to przeszłość. Musimy żyć teraźniejszością. Ja również mógłbym mówić o swojej historii, kryzysach i sukcesach, jednak interesuje mnie tylko to, co tu i teraz.

Jakość życia jest bardzo ważna i wiem, że zawsze muszę być wzorem dla zawodników. Gdy przychodzę do ośrodka szkoleniowego na trening, wszyscy muszą czuć ode mnie pozytywną energię i ją czerpać. Ja z kolei muszę czuć tę energię u zawodników. Musimy rozumieć się nawzajem i to wcale nie oznacza, że piłkarze muszą mnie lubić. Nie, musimy znać siebie nawzajem. Są zawodnicy, którzy mają zupełnie inny charakter ode mnie, ale to nie problem. Każdy ma swoją kulturę, zachowania czy charakter, ale trzeba umieć czuć i rozumieć się nawzajem. Bardzo istotna jest empatia, ale też umiejętność radzenia sobie z konfliktami. Trener zawsze będzie musiał rozczarować część zawodników, bo posadzi ich na ławce czy trybunach. Trzeba umieć sobie z tym radzić.

W trakcie meczów zachowuje się pan nieco ekscentrycznie. To spektakl?

- Nie powiem, że tak samo zachowuję się w sklepie czy piekarni.

Czyli tam nie usłyszymy okrzyku "gegenpress"?

- Raczej nie. Nawet u dentysty staram się nie krzyczeć. A już na poważnie: wiele osób mówi: "To profesjonaliści, zostaw ich samych, oni i tak powinni wykonać swoją robotę". To nieprawda. Zawsze staram się być dla zawodników zbiornikiem energii, z którego mogą ją czerpać. Czasem zawodnik wpada w dołek na boisku - traci piłkę, popełnia błędy, traci bramkę, przegra pojedynek. Wtedy staram się być dla niego tym, od którego on może się naładować pozytywną energią. Czasami zawodnik obejrzy żółtą kartkę i wówczas muszę mu przekazać, żeby teraz nieco się uspokoił.

To niezwykle ważne. Przypuśćmy, że biegasz w lesie. Gdy robisz to sam, w pewnym momencie dochodzisz do wniosku, że jesteś już zmęczony, czas kończyć. Gdyby jednak był przy tobie trener i usłyszałbyś "Dawaj, dawaj!", "możesz dać z siebie więcej!", to motywacja cię wówczas podnosi. Taka jest moja filozofia. Pewnie, sam też muszę emanować tymi emocjami, nie umiałbym przesiedzieć całego meczu na ławce.

To musi być męczące, dla niektórych wręcz wypalające.

- Robię to każdego dnia od 29 lat, więc odpowiedź nasuwa się sama. Nie choruję zbyt wiele, ważę 62 kg, być może jestem troszeczkę za chudy, ale zawsze staram się emanować energią. Czasami czynię to również w życiu prywatnym, a czasem jako indywidualista wolę być sam. Co więcej, lubię być sam. To nie zmienia faktu, że kocham ludzi. W pracy daję z siebie wszystko, bo ją lubię. Nie ma tu żadnego aktorstwa. W życiu prywatnym lubię biegać, jestem też marzycielem.

Czy Juergen Klopp, z którym pracował pan w Borussii, jest dla pana wzorem?

- Pracowaliśmy razem, ale nie powiedziałbym, że jest dla mnie wzorem. Jestem indywidualistą i nie mam wzorów. Był trenerem pierwszego zespołu, gdy ja prowadziłem drużynę U-19. Bardzo lubię jego ideę futbolu. Można powiedzieć, że pod różnymi względami jesteśmy podobni. Obaj jesteśmy ekstrawertykami, jesteśmy dobrymi retorykami, lubimy i potrafimy dyskutować. Obaj też mamy dystans do samych siebie, nawet jeśli po mnie tego tak bardzo nie widać. Bardzo często żartuję z samego siebie, nawet przed całym zespołem. Myślę, że to nas odróżnia od wielu trenerów, którzy są za bardzo poważni względem całego świata. 

Kojarzy pan Dana Petrescu, byłego trenera Wisły?

- Słyszałem wielokrotnie to nazwisko, ale wbrew pozorom jestem zupełnie innym człowiekiem.

- To z pewnością słyszał pan, jakie były jego losy w Wiśle, gdy kilkanaście lat temu został "zwolniony przez piłkarzy".

- Myślę, że to się dzieje nie tylko w Ekstraklasie, ale na całym świecie. Piłkarze mają w tym biznesie bardzo dużą siłę. Dlatego trzeba umieć z nimi współpracować. Ważne dla trenera jest to, by umiał wytłumaczyć piłkarzom, co robi i czego wymaga. Oczywiście, nasze treningi są intensywne, ale również bardzo dobre od strony technicznej. Gegenpressing można trenować jedynie na bardzo małych obszarach, z dużą intensywnością. Trzeba sprawić, by piłkarze trenowali z przyjemnością. Trzeba też dawać im możliwość regeneracji. Bardzo wielu dziennikarzy pisze, że Hyballa i Petrescu narzucają piłkarzom potwornie ciężkie treningi. Ale my zapewniamy zawodnikom efektywne treningi, dbamy również o regenerację. Ostatnio starałem się, aby młodzi zawodnicy dostali nauczyciela języka angielskiego. Staramy się robić wszystko dla ich dobra. Nie jest tak, że każemy im biegać w lesie po kilkanaście kilometrów, a po treningu wszyscy robią "błaaaa". Tim Hall (Luksemburczyk, który odszedł z Wisły już po 11 dniach, i do którego dyspozycji fizycznej Hyballa miał mieć zastrzeżenia - red.) też nie robił "błaaaa". Czasem się zastanawiam, o co chodzi dziennikarzom, gdy piszą coś, co zwyczajnie nie jest prawdą.

Rozpoczynał pan jako trener młodzieży. Pracował pan w Borussii Dortmund, Bayerze Leverkusen czy Wolfsburgu. Jakie są jednak różnice w prowadzeniu drużyny juniorskiej, nawet w tak dużym klubie, i zespołu seniorskiego?

- Jeśli chodzi o trening czy kwestie techniczno-taktyczne – nie ma żadnej różnicy. Trzeba jednak pamiętać, że nie byłem trenerem drużyny U-9, a U-19 czy U-17. Starałem się trenować te zespoły tak, jak pierwszą drużynę. Różnica była jedynie w rozmowach z zawodnikami. W drużynie nie było takiej hierarchii, ze wszystkimi piłkarzami rozmawiało się praktycznie w ten sam sposób, no i na zupełnie inne tematy niż z zawodnikami doświadczonymi. W profesjonalnym futbolu dodatkowym aspektem są dziennikarze, kibice, którzy przeżywają każdy mecz i reagują emocjonalnie. Po wygranych jest świętowanie, po porażce dramat. Już po kilku meczach trener może stracić pracę. Ale jeśli chodzi o trening i prowadzenie zespołu – robię to samo.

Wiele mówi się o tym, że polscy piłkarze są gorzej przygotowani do gry w seniorskiej piłce od rówieśników z Niemiec. To prawda?

- Nie powinienem wypowiadać się na ten temat, bo w Polsce jestem dopiero trzy miesiące. Byłoby to  aroganckie. Jednak, patrząc na zawodników, z którymi dotąd pracowałem, mogłem zaobserwować, że młodzi polscy piłkarze są niewystarczająco pewni siebie. Są za mało odważni. Muszą częściej decydować się na wejście w drybling. Młody zawodnik musi wychodzić poza strefę komfortu. Trzeba dawać im trochę stresu na treningu, żeby uczyli się jak sobie z nim radzić. Na tych zajęciach musi być intensywność, a zawodnicy muszą stawać się odważni. Trzeba dodawać im pewności siebie, uczyć ich wchodzenia na własną drogę. Muszą wiedzieć, że już nie są małymi chłopcami.

Jak to się stało, że po latach pracy z młodzieżą trafił pan do Namibii, do klubu Ramblers Windhoek?

- Gdy po raz pierwszy pojechałem do Namibii, miałem 23 lata. Wydałem wówczas książkę piłkarską i prowadziłem szkółkę dla dzieci. Trzy lata później otrzymałem ofertę pracy w klubie z tamtejszej ekstraklasy. To było ogromne doświadczenie. Afryka to zupełnie inny kontynent, mieszkają tam zupełnie inni ludzie, szczęśliwi, mimo widocznych na pierwszy rzut oka problemów. Czasem brakowało im dyscypliny. Ale było naprawdę miło, szczególnie że przez większość dni świeciło słońce. Nie wykluczam, że kiedyś tam wrócę, bo to bardzo interesujące środowisko. Z jednej strony panuje chaos, ale ludzie są dla siebie bardzo przyjacielscy. Dla mnie bardzo ważne było, że w wieku 26 lat mogłem być pierwszym trenerem seniorskiego zespołu. Zbudowałem pewność siebie, zebrałem wiele doświadczeń z pracy na innym kontynencie i dziś widzę, jak cenne to dla mnie było. Zrobiłem to w moim stylu – poszedłem własną drogą.

Mając 34 lata pracował pan już jako pierwszy trener w Alemannii Aachen.

- Byłem w Niemczech bardzo cenionym trenerem drużyn młodzieżowych, z którymi osiągałem sukcesy, szczególnie z Borussią U-19. Otrzymałem ofertę z Alemannii Aachen, która miała bardzo młody zespół, niewielki budżet, piękny stadion i bardzo dużą grupę wiernych kibiców. Wyglądało to podobnie jak obecnie w Wiśle. Przez kilkanaście miesięcy wykonaliśmy tam bardzo dobrą robotę. W 2. Bundeslidze zajęliśmy 10. miejsce, a w Pucharze Niemiec udało nam się awansować do ćwierćfinału, w którym zmierzyliśmy się z Bayernem.

W tamtych czasach tak młody trener dorosłej drużyny to było coś nowego.

- Grałem wtedy przeciwko Thomasowi Tuchelowi w finale Bundesligi U-19 w 2009 r.. Thomas prowadził Mainz (i wygrał 2:1), a później jako pierwszy szkoleniowiec juniorów dostał szansę w dorosłym futbolu. Rok później byłem ja. Mimo że byłem trenerem juniorów przez 12 lat, nikt się mną za bardzo nie interesował, ale takie było właśnie podejście do szkoleniowców grup młodzieżowych. Thomas odniósł sukces, obecnie prowadzi Chelsea, a wcześniej trenował Borussię i PSG. Jego śladami zaczęli iść inni. W Alemannii byłem najmłodszym trenerem na całym szczeblu centralnym w Niemczech, byłem też najmłodszy na kursie UEFA Pro. Miałem wtedy tylko 29 lat i ten rekord utrzymywał się 16 lat. Teraz to normalne, że na kursach są 28-letni trenerzy. W Niemczech zaczęto zwracać uwagę na trenerów juniorów, ale to my byliśmy prekursorami. Thomas Tuchel był pierwszy, ja drugi, a za nami byli kolejni.

To dobry kierunek?

- Dla mnie nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, czy trener jest młody, czy stary. Ważny jest jego plan i osobowość. Nie każdy były piłkarz może być trenerem. Wielu z nich idzie na kurs, bo nie wie, co ma ze sobą zrobić po zakończeniu kariery. Musisz być inteligentny. Oczywiście, będąc byłym piłkarzem, znasz lepiej piłkarską atmosferę. Wiesz, co trzeba robić na boisku. Jeśli jednak jesteś po uniwersytecie, wiesz lepiej, jak powinny wyglądać spotkania z grupą czy retoryka. To słabe, gdy wszyscy kursanci na UEFA Pro to byli piłkarze, ale też równie słabe, gdy pełną pulę zajmują absolwenci uniwersytetów.

Później miał pan okazję pracować w Sturmie Graz i NEC Nijmegen. Czy ten holenderski epizod, który nie trwał nawet rok, był Pana najgorszym w karierze?

- Absolutnie tak tego nie postrzegam. NEC nie było dobrym zespołem. Oczywiście, ja też popełniłem błędy, ale trzeba pamiętać, że nie jestem czarodziejem, jestem trenerem. Na wyniki składa się nie tylko moja praca, ale też jakość zespołu. Wielu skazywało nas na spadek, a nam jednak udało się znaleźć w barażach o utrzymanie (już pod wodzą innego trenera NEC spadł po przegranych barażach z Bredą – przyp. red.). Zostałem zwolniony, ale zwolnienie nigdy nie jest winą samego trenera. Działacze, piłkarze czy skauci też muszą wówczas spojrzeć w lustro.

Nie ciąży panu to, że nie pracował pan nigdzie w seniorach dłużej niż 1,5 roku?

- Wiele zależy od cierpliwości klubu. Również w Polsce trener przegra trzy-cztery mecze i już ma problem. Wiele klubów mówi o procesie, ale często za tymi słowami nie idą czyny. W Bredzie wyniki były bardzo dobre, ale pojawił się konflikt z dyrektorem sportowym, bo broniłem swojej pozycji. Nie jestem małym dzieckiem. W Dunajskiej Stredzie z kolei chcieli podpisać ze mną długi kontrakt, a ja powiedziałem wtedy: nie. Mój kontrakt kończył się latem i nie chciałem go przedłużać. Pozwolili mi odejść. Patrząc jednak na moje statystyki, to myślę, że nie różnią się one od liczb innych trenerów.

Wicemistrzostwo Słowacji to pana największy sukces?

- Moim największym sukcesem jest całe moje życie, cała moja kariera. To że jestem szczęśliwym człowiekiem. Być może, jeśli chodzi o wyniki, to tak, wicemistrzostwo Słowacji. Ale każda praca w jakimś klubie coś mi dała, czegoś mnie nauczyła. A ja kocham życie. Praca w Alemannii Aachen również była moim sukcesem, wiele dobrych rezultatów było też w piłce młodzieżowej. 

Jak trafił pan do Krakowa?

- Wisła pewnego dnia zadzwoniła i stwierdziła, że jest zainteresowana, abym został jej trenerem. Było kilka telefonów, rozmawialiśmy o szczegółach współpracy, aż dostałem zaproszenie do Krakowa, gdzie już dyskutowaliśmy o wizji gry i budowania drużyny. Mówiliśmy też o aktualnej sytuacji w klubie i drużynie. W końcu zadecydowałem: "Ok, biorę to".

Od początku miałem bardzo dobre przeczucia dotyczące pracy w Wiśle. Nie negocjowaliśmy przez dwa tygodnie, trwało to tak naprawdę tylko kilka godzin i wieczorem już podpisałem kontrakt.

Jakie cele panu postawiono?

- W tym sezonie mamy jeden cel i jest nim utrzymanie. A o tym, co dalej, porozmawiamy w maju.

Jak pan podchodzi do faktu, że Jakub Błaszczykowski, czyli pański piłkarz, jest też jednocześnie pańskim szefem?

- Nie mam z Kubą żadnego problemu. To nie problem, by posadzić go na ławce, bo i tak na niej nigdy nie siedzę, tylko stoję przy linii bocznej. Ale mówiąc nieco poważniej, w trakcie meczu, treningu czy innych okoliczności związanych z drużyną, to ja jestem szefem. Wszyscy o tym wiedzą.

Więcej o: