Michniewicz o krytyce ze strony Vukovicia: Probierz też do mnie się nie odzywał

- Nie przejmuję się tym, co będzie za rok czy półtora - mówi Czesław Michniewicz, od trzech miesięcy trener Legii Warszawa, który po ostatnim meczu ze Stalą Mielec (2:3) spotkał się z dziennikarzami.

Bartłomiej Kubiak: Legii należał się rzut karny w meczu ze Stalą po zagraniu piłki ręką przez Marcina Flisa?

Czesław Michniewicz: Rozmawiałem po meczu z sędzią Bartoszem Frankowskim. Grzecznie, kulturalnie. Poprosiłem go tylko o to, by mi wytłumaczył, jak to jest z tymi rękami, bo ja już sam nie wiem. I on przypomniał mi, że sędziował niedawno w Lidze Narodów mecz Słowenii z Kosowem (2:1), gdzie podyktował rzut karny po bliźniaczym zagraniu piłki ręką, a po spotkaniu od obserwatora usłyszał, że nie powinien tego zrobić. No i dlatego teraz nie zrobił. Tłumaczył mi, że Flis miał tę rękę przy ciele. Czy faktycznie tak było? Po meczu, jak już w szatni oglądałem powtórkę, wydawało mi się, że wcale przy ciele nie była. Dlatego mógłbym teraz powiedzieć, że ten karny nam się należał. Tylko że Legia jest na tyle mocną drużyną, że i bez tego karnego powinna sobie poradzić. No i też nie powinna ich aż tylu sprezentować. Choć wiadomo, że gdyby sędzia dał nam jednego karnego przy trzech dla Stali, na pewno by się z tego wybronił. No ale nie dał i trudno. To nie do niego, a do siebie możemy mieć pretensje, że popełnialiśmy tak proste błędy i przegraliśmy ostatnie spotkanie w tym roku.

Zobacz wideo Tak strzela najlepszy piłkarz świata! Gol Lewandowskiego w meczu na szczycie [ELEVEN SPORTS]

A jak nastroje po sobotnim spotkaniu z prezesem Dariuszem Mioduskim?

- Powiem od razu, że nie rozmawialiśmy o piątkowym meczu ze Stalą. A nie rozmawialiśmy dlatego, że zajęłoby nam to ze dwie godziny i wtedy nie poruszylibyśmy najważniejszych tematów.

Czyli jakich?

- Omawialiśmy indywidualnie każdego zawodnika. Co zrobił i co mógłby zrobić dla klubu. Rozmawialiśmy też o przyszłości, czyli o piłkarzach, którym kończą się kontrakty. O tym, z kogo moglibyśmy zrezygnować, a z kim ten kontrakt przedłużyć. To nie były jakieś wiążące ustalenia, raczej ogólne wnioski, które teraz zostaną spisane i usystematyzowane.

Bartosz Salamon trafi do Legii?

- Nie znam go osobiście, ale śledziłem jego losy - widziałem kilka meczów we Włoszech, czyli w najbardziej poukładanej lidze na świecie, gdzie Bartek zbierał doświadczenie. To już jest 29-letni zawodnik. Na pewno ciekawy pomysł, łakomy kąsek, bo jego kontrakt wygasa w czerwcu. Ale to w zasadzie wszystko, co mogę powiedzieć na jego temat, bo nasz skauting nie prowadził obserwacji Salamona. Nie rozmawialiśmy o nim wcześniej. I wcale nie jest powiedziane, że do nas trafi.

Latem w Legii wygasają kontrakty aż 12 piłkarzy - nie obawia się pan rewolucji?

- To jest łatwy, ale i trudny moment dla klubu. Łatwy, bo nie musisz płacić odpraw, zawodnicy odchodzą. A trudny, bo musisz mieć przygotowanych w ich miejsce innych. Bo to też nie jest tak, że 12 odejdzie i 12 przyjdzie. Teraz najważniejszą kwestią będzie to, kogo chcemy z tej dwunastki, czy to będą piłkarze topowi, którzy będą prowadzić tę drużynę do sukcesów, czyli de facto do gry w Europie, czyli zostaną z nami i będą zarabiali duże pieniądze, czy będą tylko uzupełnieniem składu. Z mojej perspektywy największym zagrożeniem teraz jest to, że jeżeli 12 zawodników, którym kończą się kontrakty w czerwcu, zostanie do końca sezonu, to oni mogą nam nie dawać tyle, ile sami by chcieli i ile ja bym od nich oczekiwał. Słowem: zapanuje niepewność. Wiadomo, że wiele tutaj zdeterminują wyniki, bo jeżeli one będą dobre, to nie będzie problemu, ale jeżeli będą gorsze, zacznie się dyskusja. Też pomiędzy zawodnikami, którzy będą ze sobą rozmawiać - wzajemnie pytać: zostajesz, odchodzisz, co robisz? I jeden powie, że zostaje. A drugi, że odchodzi i u niego np. zacznie się wtedy kalkulacja, że może lepiej nie narażać się, nie dawać z siebie z 100 procent, by nie złapać przypadkiem jakiejś kontuzji. To jest ludzkie podejście, normalna rzecz. Jak ktoś z was wiedziałby, że ma umowę do czerwca, też by się zastanawiał i myślał o tym, co dalej. Dlatego chciałbym tego uniknąć. Rozwiązać te sprawy wcześniej, by każdy wiedział na czym stoi. Co nie znaczy, że te decyzje zapadną już teraz, dzisiaj i że w stosunku do wszystkich. Bo my sami do końca nie wiemy, jak będzie wyglądać runda wiosenna. A pół roku to jest w piłce wieczność. Wiele przez ten czas może się wydarzyć. Jedni spuszczą z tonu przed wygaśnięciem umowy, drudzy wystrzelą i będą walczyć o lepszy byt. Ale rozmawiać na pewno będziemy. Z jednymi wcześniej, a z drugimi później.

Z którymi wcześniej, a z którymi później?

- Nie umiem dziś odpowiedzieć na to pytanie. Na co dzień jestem w stałym kontakcie z dyrektorem sportowym Radosławem Kucharskim i on wytypował już grupę zawodników, z którymi warto te rozmowy prowadzić i które z tego, co wiem, już się nawet toczą. Ale z prezesem Dariuszem Mioduskim to była dopiero pierwsza tak szeroka dyskusja na temat kształtu drużyny. Na kolejne przyjdzie czas w najbliższych tygodniach.

Chciałby pan, żeby Artur Boruc przedłużył kontrakt z Legią i został na kolejny sezon?

- Nawet rozmawiałem ostatnio z Arturem i pytałem go, jakie ma plany co do swojej kariery, czy chce już ją zakończyć, czy grać jeszcze jeden sezon. I Artur odpowiedział mi jasno: "trenerze, wszystko tak naprawdę zależy od zdrowia. Jeśli ono dopisze i ktoś będzie mnie chciał, to będę grał". Ja na pewno po tych trzech miesiącach wspólnej pracy jestem bardzo zadowolony z Artura. Cieszy mnie jego podejście, zaangażowanie, ale też, a może nawet przede wszystkim, forma sportowa. Dlatego potrafię sobie wyobrazić, że Artur dla Legii będzie kimś takim, kim Gianluigi Buffon jest dla Juventusu, czyli że wciąż będzie grał po 40. Nie wiem, czy w każdym meczu, bo przecież mamy w zespole też młodego Czarka Misztę, który jest szykowany, by zastąpić Artura. Ale zastąpić to nie znaczy, że Artura już musiałoby z nami nie być. Bo i Czarek wciąż może się od niego wiele nauczyć, i sam Artur też w trudniejszym momencie dla Czarka, a takie pewnie przyjdą, jeszcze wiele może mu pomóc. A przy tym pomóc nam, czyli całej drużynie.

Co dalej z Joelem Valencią?

- To jest trudny temat. Wszyscy musimy zastanowić się, co dalej. Wiadomo, że Joel może grać na kilku pozycjach. I nawet grał. Problem w tym, i nie trzeba tego specjalnie ukrywać, że na wszystkich wypadł co najwyżej średnio. Przy założeniu, że zdrowi będą Kapustka, Karbownik, Slisz, Martins i Gwilia, może być trudno dla Valencii - mając w perspektywie to, że i tak po sezonie nie możemy go wykupić - znaleźć miejsce w środku pola. Na bokach pomocy z kolei mamy Luquinhasa i Wszołka. Temu drugiemu latem kończy się kontrakt i na pewno będzie walczył o nowy. A Luquinhas też nie daje powodów, by z niego rezygnować, sadzać na ławce. Żadne decyzje jeszcze nie zapadły, ale naprawdę musimy dobrze się zastanowić, co będzie najlepsze dla interesu klubu, ale też i dla samego Valencii. Gdyby może strzelił 10 goli, człowiek w ogóle by teraz o tym nie myślał, ale tak myśli [Valencia nie strzelił żadnego, nie miał też żadnej asysty]. Choć powtarzam: żadne decyzje jeszcze nie zapadły.

Czy jest w ogóle szansa, by wypożyczenie Valencii zostało skrócone?

- Nie wiem, czy jest - nie pytałem o to, naprawdę. Ale spójrzmy z punktu widzenia takiego Brentford, które oddaje zawodnika na wypożyczenie, gdzie ten mało gra, a zaraz może grać jeszcze mniej. Jaki ma w tym interes? Żaden. Okej, wiadomo, że mogą się uprzeć i powiedzieć, że ma u was zostać do końca wypożyczenia. Tylko nie korzysta wtedy na tym nikt. Ani kluby, ani piłkarz.

Gdyby to latem zależało od pana, zgodziłby się na wypożyczenie Valencii na takich zasadach, czyli bez możliwości wykupu?

- Do określonego zadania tak - zgodziłbym się - bo gdyby Valencia pomógł nam awansować do Ligi Mistrzów czy Ligi Europy, nie byłoby teraz całej tej dyskusji. Jest, bo nie pomógł. Ale do tego dochodzi jeszcze inna kwestia, bo można ściągać piłkarzy na takich zasadach jak Valencię i oni mogą pomagać w odnoszeniu sukcesów, ale wtedy tracą na tym inni. Szczególnie młodzi, których nie promujesz i w efekcie na nich nie zarabiasz. To zawsze jest coś za coś. Teraz pytanie, co jest ważniejsze dla klubu? Wiadomo, że w idealnych warunkach fajnie byłoby mieć trzech wypożyczonych piłkarzy z możliwością ich wykupu i przy tym jednego czy dwóch wychowanków, których przy nich wypromujesz. Tylko że to wcale nie jest takie proste. I to wszystko dziś rozbija się o jedno - o pieniądze. Kluby wypożyczające też są ostrożniejsze, bo jeśli dany piłkarz nie sprawdzi się na takim wypożyczeniu, to następni potencjalni kupcy też to widzą. I taki zawodnik, jak to mówi Mariusz Piekarski, maskę ma już zarysowaną. Trudniej go wtedy sprzedać. Zarobić na nim. Albo przynajmniej nie stracić.

Czy ma pan przykaz z góry, by ogrywać w Legii młodych piłkarzy?

- Nie, nie mam. Choć wiadomo, że mając taką imponującą bazę jak w Książenicach, chciałoby się, by zawodnicy tam wychowywani grali w Legii jak najwięcej. Ale to jest inwestycja, która dopiero zacznie się spłacać, bo Legia Training Center działa krótko, dopiero od lipca. Już widzę tam kilku chłopców - np. Nikodema Niskiego, Ariela Mosóra czy Jegora Macenkę - którzy z każdym treningiem się rozwijają. Dlatego bardzo zależy mi też na tym, by mieć dobry sztab szkoleniowy. Dobry, czyli w tym wypadku zagraniczny. Ja mam w Polsce wielu kolegów, którzy przyszliby do Legii pracować z własnymi kanapkami, tylko by tutaj być. Ale my szukamy kogoś, kto wniesie do naszej współpracy coś nowego. Rozwinie nas jako trenerów, ale przede wszystkim rozwinie naszych piłkarzy. Szczególnie tych młodych, którzy oprócz treningu, muszą grać. Otrzaskać się przysłowiowo z pierwszą drużyną. Być może trafić nawet na jakieś wypożyczenie, by później samemu czerpać z tego profity. Sportowe i finansowe.

A to nie jest trochę tak, że właśnie przez najbliższe pół roku większość młodych nawet nie tyle powinna trenować z Legią, ile właśnie iść na wypożyczenie do innych klubów, bo tu będzie miała problem, by się otrzaskać?

- Czy problem? Myślę jednak, że ten przepis o młodzieżowcu im pomaga. Gra Miszta, który szykowany jest w Legii na pierwszego bramkarza, zaczyna wchodzić Skibicki, wcześniej u Vukovicia zaczął grać Rosołek, który teraz też dostaje szanse. To już może nie są juniorzy, ale wciąż młodzi zawodnicy.

Ale to wciąż nie są aż tak krzyczące talenty, jak Michał Krabownik czy Jakub Moder w Lechu, o których od razu mówiło się, że kluby zarobią na nich miliony.

- Z tymi krzyczącymi talentami bym nie przesadzał, bo sam pamiętam, że pojechałem półtora roku temu na mecz drugiej drużyny Lecha, gdzie grał Moder i też nie wyglądał dobrze. Wtedy nikt nie zapłaciłby za niego nawet miliona złotych. Minęło kilkanaście miesięcy i został sprzedany za ponad 10 milionów euro. Bo z młodymi piłkarzami tak to już jest - nigdy nic nie wiadomo. Przecież Karbownik też w tych juniorskich drużynach nie zawsze błyszczał, rzucany był z pozycji na pozycję. Ja go wtedy nie widziałem, ale tak słyszałem.

Prezes Mioduski dziś mówi, że chciałby Legii, która gra atrakcyjny futbol, a przy tym gdzieś to wszystko spina się ekonomicznie. A żeby się spinało, trzeba dawać szanse młodzieży. I jeśli dajesz, też jest ci łatwiej pozyskiwać kolejnych juniorów. Nie tylko z Warszawy i okolic, ale też z całej Polski. Jak taki młody piłkarz przyjeżdża do nas z rodzicami, to pierwsze co widzi, to bazę, ale na koniec dnia zagląda na 90minut.pl i sprawdza, czy ta młodzież w Legii faktycznie dostaje swoje szanse. I my tę szansę na pewno chcemy im dawać i dajemy. Podobnie jak ostatnio Lech i od jakiegoś czasu Zagłębie Lubin, które też wypromowało kilku piłkarzy, m.in. Bartosza Białka.

Miszta w przyszłym sezonie jest szykowany na podstawowego młodzieżowca w Legii?

- Na razie to jeszcze nie skończył się ten sezon, a wy już myślicie o następnym. Nie wiem, czy w ogóle dotrwam, jak patrzę na to, ile czasu pracują ostatnio trenerzy w Legii. Ale już tak poważnie: Czarek na pewno ma wszystko, by w dalszej perspektywie stać się pierwszym bramkarzem, a nie tylko bramkarzem ze statusem młodzieżowca.

Pytamy o młodzieżowców, bo w przyszłym sezonie może być problem, kiedy odejdzie Karbownik czy przestanie nim być Slisz. Zostaną Rosołek, Skibicki i właśnie Miszta.

- Są jeszcze inni, ale na pewno musimy o tym myśleć. Tym bardziej że zobaczcie, jak układają się mecze. Weźmy takiego Mosóra, rocznik 2003, który jest stoperem. Wiadomo, że jak wygrywasz, ale nawet jak przegrywasz, możesz zmienić pomocnika czy napastnika. Ale jak prowadzisz 1:0 albo jest 0:1, trudniej jest ci wpuścić na boisko środkowego obrońcę. Zawodnik na tej pozycji albo gra od początku, bo jest na tyle dobry, albo ma problem i nie łapie tych minut.

Czy taka świadomość, że w Legii trenerzy pracują krótko, ogranicza?

- Nawet nie miałem czasu w ostatnich miesiącach się nad tym zastanowić. Poważnie. Ale ja wiem, do czego zmierzacie. To znaczy: wiem, jak to wszystko tutaj działa. Że życie w Legii toczy się bardzo szybko. Tylko że to teraz nic nie zmieni, jeśli zacznę myśleć o tym, kiedy zostanę zwolniony. Chcę w Legii pracować jak najdłużej. Cieszyć się każdą spędzoną tutaj chwilą. Poza tym statystycznie ktoś musi w końcu być tym trenerem, który popracuje dłużej. I mam nadzieję, że to będę ja.

Kiedyś Maćkowi Skorży, jak szedł do Wisły, też wszyscy mówili, że Bogusław Cupiał wszystkich szybko wyrzuca. A on im mówił, że idzie do Krakowa tak, jakby miał tam zostać na kolejne 10 lat. I ja teraz podobnie podchodzę do pracy w Legii. Nie przejmuję się tym, co będzie za rok czy półtora. Przejmuję się, że przegraliśmy ze Stalą. Ale takie porażki też mają to do siebie, że czasami bywają odświeżające. Że pracuje się po nich z większą energią. I we mnie ta energia jest. Myślę już o tym, co nas czeka w najbliższym czasie, czyli o zgrupowaniu w Dubaju. Jeśli tam moim piłkarzom tej energii zacznie brakować, zawsze będzie można im przypomnieć, że nawet ze Stalą nie potrafiliśmy wygrać. To też może być fundament, na którym da się budować.

Jak liczna kadra potrzebna jest Legii w rundzie wiosennej?

- Mamy 31 zawodników, a w ostatnim meczu nie mogliśmy skorzystać z ponad 15. Ale 24 piłkarzy w moim odczuciu całkowicie wystarczy na wiosnę.

A latem, na puchary?

- Runda jesienna Lecha pokazała, że kadra musi być szersza. Ale to kosztuje, wiadomo.

Finanse pozwolą zimą na dwa, trzy transfery?

- Na razie rozmawialiśmy z władzami klubu o szerokiej kadrze i graczach, którzy mogą odejść, bo kończą się ich kontrakty. Wojciech Łazarek zawsze mówił, że z drużyną jest jak z autobusem: żeby ktoś mógł wsiąść, inny musi wysiąść. Nie możemy mieć 40 zawodników w zespole. Przed nami łatwy i trudny moment, bo z niektórymi możemy rozstać się bez kosztów. Może też dojść do sytuacji, że w czerwcu będziemy mieć zupełnie nową drużynę, choć tego raczej bym nie chciał. Wszystko musi odpowiednio się zbilansować i o tym teraz rozmawiamy, i jeszcze będziemy rozmawiać. Tym bardziej że idealnie byłoby pewne zmiany przeprowadzić teraz - zimą, co dałoby czas na zgranie się do lata. No, ale powtarzam: to kosztuje. Na rynku transferowym rzadko - a szczególnie w zimowym oknie transferowym - zdarzają się promocje czy przeceny. To nie jest outlet w Turcji.

Rozważacie pozyskanie piłkarzy z polskiej ligi?

- Nie, a przynajmniej do tej pory nie pojawił się taki pomysł.

Czyli obcokrajowcy?

- Raczej tak.

Legia po odejściu William Remy'ego potrzebuje nowego stopera?

- Mamy wielu obrońców. Są w klubie Lewczuk, Wieteska, Jędrzejczyk, Astiz, Macenko i Mosór. To sześciu graczy, których utrzymujemy na kontraktach. Większy problem jest ze skrzydłowymi. Przydałby nam się dodatkowy gracz na bok pomocy. Podobnie jest z atakiem, gdzie mógłby nas wspomóc ktoś o innej charakterystyce niż Tomas Pekhart.

Jakiego napastnika by pan potrzebował?

- Najchętniej takiego, jakim jest Fernando Torres: szybkiego, umiejącego grać głową, wychodzącego na prostopadłe podania, strzelającego obiema nogami. Chcieliśmy też Mateusza Bogusza z Leeds, ważyło się, czy do nas trafi. Ostatecznie klub zdecydował, że pójdzie na wypożyczenie do Hiszpanii. Ale to jest typ zawodnika, który też idealnie by do nas pasował. Cały czas jest w ruchu - Bielsa nauczył go, by wbiegać w wolne korytarze. I dzięki temu Mati daje bardzo wiele opcji. Tak też gra Kapustka, tak próbuje grać Karbownik. I o to mi chodzi. Bo my nie chcemy grać piłki do nogi - tak grają hokeiści.

Gdzie pan widzi się w procesie transferowym w Legii?

- Mamy dział skautingu, zajmuje się tym Radek Kucharski, ekipa Tomka Kiełbowicza. Widzę, że cały czas monitorują i analizują grę różnych piłkarzy. Na razie nie rozmawialiśmy jednak o konkretnych nazwiskach, a jedynie o pozycjach. Skrzydłowy i napastnik - to są nasze priorytety.

Co dalej z Jose Kante?

- Trudno powiedzieć, on wciąż ma problemy, a do tego kończy mu się kontrakt. Odkąd tutaj trafiłem, zagrał 18 minut. Nawet nie zdążyłem mu dobrze przyjrzeć się na boisku, bo ciągle ma kłopoty ze zdrowiem. Sam przyznaje, że wszystko posypało się od momentu, w którym doznał kontuzji kolana [pod koniec zeszłego sezonu]. Potem zaczęła się seria urazów. Poza tym w tej chwili to nasz niejedyny problem w ataku, bo Rafael Lopes też doznał kontuzji. Podobnej do tej, której doznał Kapustka.

I to doznał w momencie, kiedy akurat zaczął się odradzać.

- Nigdy nie pracowałem z Kapustką, który był w szczytowej formie. Zawsze się do niej zbliżał i za każdym razem coś musiało się wydarzyć. Najlepiej prezentował się, gdy rywalizowaliśmy z Portugalią w barażach do młodzieżowych mistrzostw Europy, a on sam regularnie występował w OH Leuven. Jeszcze wcześniej, kiedy pierwszy raz się spotykaliśmy, też był po kontuzji.

To piłkarz do środka pola?

- Tak. Kiedy zacząłem pracę w Legii, od razu powiedziałem Kapustce, że tylko w przypadku pożaru zagra na skrzydle. A potem każdy kolejny mecz w środku pola go napędzał. To piłkarz z potencjałem na grę w reprezentacji Polski. Jest doświadczony przez życie, a dodatkowo w Warszawie nie pokazał jeszcze 60-70 procent możliwości. Poznał specyfikę lepszych lig, ale nie sądzę, by na razie palił się do wyjazdu na zachód. Poza tym jest pracowity, ma talent i może wiele osiągnąć. Ja mu w tym postaram się pomóc. Tak samo, jak innym. Ale często bywa tak, że trenera coś przyciąga do jakiegoś piłkarza. Vuković miał przy Łazienkowskiej Rosołka, u mnie tak jest ze Skibickim. Trenerzy mają coś takiego, że potrafią na niektórych graczy spojrzeć przyjaźnie. Podobnie jest z selekcjonerami. Nawałka miał tak z Mączyńskim, Pazdanem czy Kapustką. Brzęczek dostrzega coś więcej np. w Recy. Wiadomo, że Lewandowski grał u wszystkich, ale on jest najlepszy na świecie i zawsze będzie miał miejsce w składzie. A nie każdy jest Lewandowskim. A oprócz tego są też młodzi. Pamiętam, że kiedy w Lechu zastąpił mnie Franciszek Smuda, odstawił całą młodzież od składu. Ja uważam, że czasami trzeba pomóc takim zawodnikom - podstawić im drabinę, a dzięki temu oni wejdą wyżej. Ale wracając do Kapustki: uważam, że prędzej czy później on też zrobi ten kolejny krok. Czyli wróci do reprezentacji. Nie wiem, czy teraz - w tym sezonie, bo do Euro zostało już niewiele czasu, może nie zdążyć. Ale po turnieju będzie nowe rozdanie, na które Kapustka - jeśli będzie zdrowy - powinien już się załapać.

Luquinhas to też środkowy pomocnik?

- Widzę go również na tej pozycji.

Czyli problem ze skrzydłowymi uwidacznia się jeszcze mocniej.

- Na dobrą sprawę mamy tylko Wszołka i Cholewiaka. Dodatkowo trenuje z nami Skibicki. Mogą tam też zagrać Luquinhas czy Kapustka. I tak naprawdę innych piłkarzy na zmianę nie ma. A to są trudne zmiany, bo skrzydło to pozycja, na której biega się najwięcej. Co najlepiej widać po Wszołku, któremu czasem brakuje oddechu. A szczególnie ostatnio - po chorobie, którą niedawno przechodził.

Jaki wpływ na piłkarzy miał koronawirus?

- Bardzo różny. Kapustka nie miał objawów, mógłby od razu zacząć grać. Slisz odczuł jednak tę sytuację poważniej - na pierwszych treningach był wrakiem człowieka. Karbownik też źle przeszedł zakażenie i był początkowo słabiutki fizycznie. Z kolei Antolić w ogóle nie dawał po sobie poznać, że miał koronawirusa. Gorzej było za to z Cierzniakiem, bo pojawiły się powikłania. Ślad pozostał też w organizmie wspomnianego Wszołka.

Będziecie w najbliższych tygodniach się szczepić?

- Na pewno przed wylotem do Dubaju będziemy musieli przejść szczegółowe badania. A jak będzie ze szczepieniami? Nie wiem. Zastanawiamy się nad tym, choć przede wszystkim zajmuje się tym nasz klubowy lekarz i sztab medyczny. Ja sam chciałbym się zaszczepić, bo nie byłem zakażony i mam pewne obawy. Teraz już i tak nieco się uspokoiłem, ale był moment, w którym co chwilę ktoś u nas wypadał ze składu.

Na początku pracy w Legii mówił pan, że chciałby spotkać się z Aleksandarem Vukoviciem - i co, udało się?

- Nie.

To dlatego, że skrytykował pana później w mediach?

- Każdy trener jest rozżalony, gdy traci pracę. Mam podobnie, ale nigdy nie atakowałem swojego następcy. To tak, jakby po rozwodzie z żoną mieć pretensje do niej, że gotuje nowemu facetowi. Nie będę oceniał Vuko, niech robią to inni. Nie chcę w krytyczny sposób mówić o szkoleniowcach. Każdy ma prawo przedstawić swoją rację, choć ja jestem zwolennikiem mówienia o własnej pracy. Nie zatrudniałem ani nie zwalniałem Vukovicia, ale rozumiem, że zadry czasem zostają. Kiedy zastępowałem Michała Probierza w Jagiellonii, też nie odzywał się do mnie przez dwa miesiące. Miał pretensje, że spotkałem się z prezesem Cezarym Kuleszą w Ostródzie, choć takiego spotkania nie było. Zrozumiał to, ale też nie od razu. Dziś to wciąż mój dobry kolega. Ale wtedy długo musiałem mu tłumaczyć, że nie byłem w Ostródzie od 10 lat. A z tą Jagiellonią wyszło tak, że byłem na meczu Ligi Światowej w siatkówce. Polacy grali w Trójmieście z Rosjanami, a ich trenerem był Władimir Alekno, człowiek mojej budowy. Dlaczego o tym mówię? Bo Alekno zrobił wtedy rzecz, którą pamiętam do dziś i chyba zapamiętam do końca życia. Piłka była decydująca, a nasi kadrowicze mieli serwować. Alekno poprosił o przerwę na żądanie. Po chwili wszyscy wracają, trwają przygotowania do wznowienia gry, a on znów zrobił to samo - wziął czas. Konsternacja, nikt nie wie, o co chodzi. A po chwili jeden z naszych zaserwował w siatkę i straciliśmy punkt. Tak ich wybił z rytmu ten Alekno. Pamiętam to też dlatego, że to właśnie wtedy zadzwonił do mnie Kulesza. Jak wychodziłem z tego meczu, zapytał mnie, czy nie chciałbym przyjść do Białegostoku. To było zaraz po odpadnięciu z Irtyszem Pawłodar.

Skąd wziął się pomysł współpracy z trenerami akurat z Włoch?

- Już o tym trochę mówiłem wcześniej. Że znam myślenie polskich trenerów. Wszyscy rozumieją podobnie, mają styczną wizję. To plus, ale jednocześnie minus. Trener z Włoch uosabia inną filozofię, uporządkowaną piłkę. Wszystko jest dobrze zorganizowane i to od tych najniższych lig. Oni potrafią tego nauczyć, a u nas z tym nauczaniem bywa różnie. I to widać nawet po tych najlepszych. Przecież o Lechu w tym sezonie też mówiło się, że słabo broni. I tu nie chodzi tylko o jego linię defensywy, ale też np. o linię pomocy. O Tibę, Ramireza czy Modera, którzy też bywali krytykowani. Na polską ligę ich umiejętności wystarczą, ale w Europie już niekoniecznie. Musisz z nimi pracować, uczyć ich pewnych zachowań. Dlatego taki trener mógłby nam w tej nauce pomóc. Mam tu przede wszystkim na myśli pracę nad organizacją gry.

Rozważacie grę systemem z trójką obrońców?

- Będziemy nad tym pracowali w Dubaju, ale to będzie wariant rezerwowy. Jeśli trener z Włoch pojawi się w Legii, na pewno chciałbym, żeby skupił się na tym, ale też rozwijał inne płaszczyzny. Właśnie tę organizację gry, bo Legia musi mieć przygotowanych kilka systemów. Szczególnie jeżeli dożyjemy walki o puchary.

Co będzie kluczowe na zgrupowaniu w Dubaju?

- No jak to co? Dobre filtry do opalania! A mówiąc poważnie, prochu tutaj nie wymyślimy. Zależy nam na właściwej pracy nad motoryką i taktyką. W ubiegłym sezonie Legia miała w środku pola Antolicia, Gwilię czy Martinsa. Zdobyła dzięki nim mistrzostwo Polski, walczyła o europejskie puchary. W mojej ocenie to są podobni gracze. Niezbyt dynamiczni, ale dobrze radzący sobie z grą na małej przestrzeni, z wymianą podań na jeden kontakt. Mnie marzy się jednak druga linia z takimi piłkarzami jak np. Kapustka. Chcę, by pomocnicy zdobywali wolną przestrzeń, biegali, napędzali akcje, przechodzili między strefami. Zamierzamy grać jak najwięcej w osi boiska, nie korzystać tak często z bocznych sektorów. Już teraz nam się to czasem udaje, bo zauważcie, że środkowi obrońcy też już inaczej wyprowadzają piłkę. Jędrzejczyk często zagrywa do Kapustki, Karbownika czy Martinsa. To gracze, którzy potrafią obrócić się z piłką, mając rywala na plecach. Ale chcemy też, by piłka nie tylko wędrowała do nogi, jak u Antolicia czy Gwilii, ale też na wolne pole. Tym bardziej że niewielu graczy u nas wybiega do prostopadłych zagrań, jak to czasem robi Wszołek. Większość chce podanie do nogi, choćby Luquinhas. To, jak powinno się dobrze biegać do piłki i zdobywać przestrzeń, pokazali nam jesienią piłkarze Karabachu. Dlatego naszym celem jest praca nad tym, by jak najszybciej przegrać piłkę przez środek i oddać strzał. Dośrodkowania to kolejna opcja, ale tylko opcja. Wiele osób zwraca uwagę, że nie wykorzystujemy zbyt wielu stałych fragmentów. Tylko że my nie chcemy na tym opierać swojej gry. Czekać na jedną okazję, by wygrać mecz. Stałe fragmenty, owszem, są bardzo ważne, bo pozwalają czasami poderwać zespół. Ale nie mogą być najważniejsze. Tym bardziej że statystyki dość jasno pokazują, że rzuty rożne czy wolne wcale nie gwarantują wielu bramek. Tylko kilka procent z nich kończy się golem.

Jak po kilku latach, w których nie był pan trenerem klubowym, zmieniła się codzienność trenera?

- W polskiej piłce bardzo dużo zmienia się z sezonu na sezon, tylko poziom nie rośnie. Kiedy zaczynałem pracę, nie było trenerów bramkarzy. Pojawili się po jakimś czasie, potem do sztabu dochodzili trenerzy przygotowania motorycznego, dziś mamy dietetyka, psychologa, swoich kucharzy. Rola trenera jest zupełnie inna niż w przeszłości. Kiedyś szkoleniowiec był sterem i okrętem, wszystko robił sam, teraz wszystko się pozmieniało. Chciałbym jednak, aby poszła za tym ciężka praca. Jedyną rzeczą, która się nie zmienia - i odczułem to na własnej skórze, grając z reprezentacją młodzieżową z mocnymi europejskimi zespołami - jest to, że za lekko i za mało intensywnie trenujemy. Problemy Lecha po europejskich pucharach też właśnie z tego wynikają. I my też doświadczyliśmy tego w 2019 roku, podczas młodzieżowych mistrzostw Europy we Włoszech. Wyzwaniem dla nas - trenerów - jest zmuszenie piłkarzy do większej intensywności. Początkowo może to odbijać się na wynikach, ktoś wyjdzie na mecz bardziej zmęczony, dlatego trenerzy często tego unikają. Ale przez to zawodnicy nie rozwijają się, a ich weryfikacja następuje potem w Europie, z którą polskie zespoły żegnają się bardzo szybko.

Treningi w Dubaju będą intensywne?

- W Polsce gramy intensywnie, ale krótko. Pamiętam anegdotę z przeszłości, jak Piotr Lech był w grupie przechodzącej test Coopera, czyli 12 minut ciągłego biegu. Dopiero do Polski wchodziły komputery, a trenerem był wówczas Edward Lorens. Przyszła kolej na Lecha, który akurat palił papierosa. Położył go i poprosił, by nie gasić, bo zaraz wróci. Stanął na bieżni i wystartował, jakby chciał biec na 400 metrów. Wyprzedził wszystkich, zostawił w tyle i po pierwszym okrążeniu zatrzymał się i oparł o ogrodzenie. Wszyscy wrzeszczą do niego, by biegł dalej, a on tylko krzyknął: "trenerze, mam taką przewagę, że mogę odpocząć".

My też mieliśmy początki meczów, kiedy graliśmy intensywnie, a potem tempo spadało. To oczywiście da się zmienić, ale to wymaga czasu. Pracy systemowej, bo już młode roczniki muszą ćwiczyć ze zwiększoną intensywnością. To jest droga do kompleksowej przemiany. Kiedyś śmiano się, że najlepszy mikrocykl treningowy to odpoczynek i wolne. My monitorujemy teraz każdy trening, mamy materiał do oceny i będziemy wyciągali wnioski. Ale z intensywnością też trzeba uważać, bo starsze organizmy, które nigdy nie trenowały zbyt mocno, czasami nawet naturalnie bronią się przed zwiększeniem progu zmęczenia. Dlatego wszystko musimy robić z głową.

Nie boi się pan zgrupowania w Dubaju? Że jeśli nie wystartujecie dobrze, szybko pojawi się krytyka.

- Trzeba mieć z tyłu głowy, że pierwszy argument, jaki wtedy się pojawi, będzie dotyczył tego, że polecieliśmy tam wygrzać kości. Inna sprawa, że gdzieś trzeba polecieć, przygotować się w najlepszych warunkach, a klub zdecydował, że będzie to Dubaj. Mnie podoba się ten kierunek, bo będą tam mocni zagraniczni sparingpartnerzy. Ale jak mówicie - wszystko później i tak zdeterminują wyniki w lidze.

Nie było pana na meczu o Superpuchar, ale co pan sobie pomyślał, gdy kibice wywiesili wtedy na trybunach transparent, że nie chcą Michniewicza w Legii?

- Nic sobie wtedy nie pomyślałem, bo nie oglądałem meczu, a o wszystkim dowiedziałem się, odbierając zdjęcia w drodze na lotnisko w Serbii [Michniewicz poleciał tam na mecz z reprezentacją Polski do lat 21]. Nie wiedziałem, że będą problemy, ale mogę obronić się tylko pracą. Ja jestem od tego, by pomagać zespołom w osiąganiu jak najlepszych wyników. Jeśli będą wygrane, wszyscy będą zadowoleni. Tylko tym się obronię.

Jaki to w ogóle był rok?

- Dla mnie bardzo różnorodny. Zaczynałem go w Turcji, gdzie poleciałem zimą i spotkałem tam Legię, trenowała z Vukoviciem. Obserwowałem ją, bo kilku zawodników było w kręgu naszych zainteresowań. Na przełomie lutego i marca poleciałem do Patryka Dziczka, podglądałem Salernitanę, bo chcieliśmy, by młodzieżówka grała systemem 3-5-2, a jego trener akurat go wdrażał. Kiedy wróciłem, zaczęła się pandemia. Zły czas dla piłki, wszystkich ludzi. Wrzesień był dla nas bardzo udany, wygraliśmy z Rosją, z Estonią, wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, by wywalczyć kolejny awans na Euro. Tak się jednak nie stało. Październik był dla nas trudny. Pracowałem już w Legii, początek w niej też nie był zbyt udany. Zostałem zatrudniony w jasnym celu: by zadziałał efekt nowej miotły przed awansem do fazy grupowej Ligi Europy. To był był srogi zawód dla właściciela i dla kibiców, że ta akcja ratunkowa się nie powiodła. Teraz, patrząc na to z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że ona nie mogła się powieść, bo nie byliśmy gotowi, by wygrać z Karabachem. Z przeciętnym Karabachem, który w Europie tak naprawdę nic nie znaczy - później zdobył tylko jeden punkt. Wtedy niestety byliśmy jednak od nich słabsi. Potem była codzienna praca, rozstanie z reprezentacją i skupienie się na obowiązkach w Legii. Do  meczu ze Stalą wszystko dobrze się układało, choć problemów nie brakowało. W pewnym momencie wypadło serce drużyny, czyli Kapustka i Karbownik, którzy napędzali wszystkie akcje. Efekt tego wszystkiego jest taki, że przegraliśmy ostatni mecz w tym sezonie, ale to wciąż niczego nie zmienia. Aby zdobyć mistrzostwo, trzeba będzie mieć w tym sezonie 65-67 punktów. Nie jesteśmy nawet w połowie drogi. Trzeba ciężko pracować.

Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a

Sport.pl LiveSport.pl Live .



Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.