Dramat Wisły Kraków, ale to piłkarz Legii dał największy "popis". Nie zasługuje na kolejną szansę

Peter Hyballa dużo kibicom Wisły Kraków obiecał: zaangażowanie, szalony pressing i nowoczesną - bardziej bezpośrednią - grę. Po meczu z Legią Warszawa widać, że nie były to puste słowa, ale oczywistym też jest, że przed nim sporo pracy. Jego zespół grał lepiej, ale Legia była skuteczniejsza i wygrała 2:1.

Peter Hyballa, nowy trener Wisły Kraków, sporo powiedział o tym, jaki futbol lubi i jak chce, by grała jego drużyna. "Bieganie" odmienił przez wszystkie przypadki, trochę narzekał na przygotowanie fizycznie swoich piłkarzy, ale od razu obiecał, że w styczniu tak zaprawi zawodników, że będą biegali jak szaleni: więcej i szybciej. Zwracał uwagę, że Wiślacy wykonywali dotychczas za mało sprintów. Przedstawiał się jako trener odważny i pewny siebie. I taka ma też być jego Wisła.

Zobacz wideo Legia potrzebuje transferów? "Ta pozycja pogrążyła trenera Vukovicia" Wybierz serwis

Słowa Hyballi vs rzeczywistość. Sporo się sprawdziło

I jeśli jej kibice usiedli do meczu z Legią Warszawa z zamiarem zweryfikowania jego słów, nie są rozczarowani. Miała być Wisła odważna? Była. Przyjmowała lidera tabeli, który z ostatnich pięciu meczów wygrał cztery i jeden zremisował, a jednak od początku chciała narzucić na boisku swoje zasady: atakowała wysoko, dobrze organizowała pressing, dzięki czemu Legioniści mieli spore problemy ze stwarzaniem okazji. Miała być zadziorna? Była. Jej piłkarze wyszli na boisko naładowani, dynamicznie doskakiwali do rywali, chcieli jak najszybciej przerywać ich akcje. Obrońcy daleko wychodzili za napastnikami, pozostali piłkarze wygrywali większość tzw. „drugich piłek”. Gdy piłkarz Wisły i Legii walczyli o piłkę i wydawało się, że mieli podobne szanse na jej przejęcie, w większości przypadków zgarniał ją Wiślak. Miało być dużo biegania? Było. Dokładnie 117 km - 7 km więcej niż w meczu z Cracovią (pamiętajmy, że Wisła kończyła mecz w dziesiątkę), 2 km więcej niż przeciwko Zagłębiu Lubin (ostatni mecz z Arturem Skowronkiem na ławce), 7 km więcej niż z Rakowem Częstochowa. Sporo sprintów, zrywów, szybkich wypadów z piłką na połowę Legii. 

Gra Wisły mogła się jej kibicom podobać. W przerwie chwalił ją na Twitterze Kamil Kosowski: - Tak ma wyglądać nowa wiślacka banda! Brawo za pierwszą połowę! Wielka Wisła.

Co jeszcze przez ostatni tydzień mówił Hyballa? Że zawsze chce więcej. Prowadzi 1:0? Co do zasady - zamiast wtedy bronić, woli poszukać drugiego gola, choć wiadomo, że każdy mecz jest. I rzeczywiście - do przerwy Wisła prowadziła jednym golem, a w drugiej połowie to ona stworzyła więcej okazji bramkowych - dwie doskonałe zmarnował Brown Forbes. Za tę ambicję słono zapłaciła: Legia coraz częściej atakowała, a piłkarze Wisły coraz częściej za nimi nie nadążali. Być może tempo, które narzucili na początku meczu, okazało się za wysokie. Rozkręcał się Luquinhas, łatwiej mu było uciekać rywalom. W 81. minucie nie nadążył za nim wprowadzony zaraz po przerwie Chuca. Rzut karny wykorzystał Tomas Pekhart, a w 89. minucie Legia zaserwowała swoje popisowe danie: dośrodkowanie w pole karne, główka Czecha i rywal na łopatkach. 2:1.

Hyballa powtarzał, że na początku błędów nie da się uniknąć. Znów miał rację, choć to akurat zapewne go nie cieszy. Niedosyt jest oczywisty, bo przed stratą pierwszego gola Wisła miała dwie szanse, by podwyższyć prowadzenie. Później jej zmęczenie zbiegło się z wyrachowaniem Legii, jej cierpliwością i mozolnym drążeniem. Tej próby Wisła nie wytrzymała. Legia wygrała w stylu do jakiego powoli przyzwyczaja - nie potrzebuje wielu okazji do zdobycia bramki, w końcu dopasuje się do gry rywala i znajdzie na niego sposób. A jeśli nic nie działa, zawsze można dorzucić piłkę Pekhartowi.

Ostatnia szansa Joela Valencii? Na kolejną i tak nie zasługuje

Na koniec słówko o Joelu Valencii, bo nie końcówka Wisły rozczarowała w tym meczu najbardziej. Gieorgij Żukow przekładał nogę nad piłką, obracał się, trzy razy zmieniał kierunek biegu, a Valencia tylko mu towarzyszył, w żadnym momencie nie przeszkadzał. Gdyby Kazach zechciał zaparzyć w międzyczasie herbatę, zdążyłby to zrobić. Bierność wypożyczonego do Legii piłkarza Brantford zaskakuje z kilku powodów: jeszcze przed meczem mówiło się, że dostaje od Czesława Michniewicza jedną z ostatnich szans, by zmienić decyzję władz Legii Warszawa o skróceniu jego wypożyczenia i oddaniu go do Anglii już zimą. Już w meczu z Lechem Poznań, raptem miesiąc temu, Ekwadorczyk był równie niezaangażowany i trener publicznie zapowiedział, że czeka ich męska rozmowa.

- Od każdego piłkarza, niezależnie jaki jest jego status w drużynie, wymagam, żeby wykonywał określone zadania na boisku. Zawsze wybaczę błędy techniczne, jeśli ktoś np. nie trafi w piłkę albo trafi w nią tak, jak w meczu z Lechem trafił Juranović, czyli kopnie ją do własnej bramki. To się zdarza. Ale nie może zdarzać się to, co zrobił Valencia. Nie wybaczam błędów taktycznych, które wynikają z tego, że ktoś nie zrobi czegoś, czego od niego oczekuje drużyna. Dlatego na pewno w tygodniu czeka nas męska rozmowa, bo nie akceptuję takich sytuacji - mówił w "Canal Plus".

Rozmowa nie pomogła. Valencia zaczął mecz przeciwko Wiśle Kraków w podstawowym składzie, bo zagrać nie mógł Bartosz Kapustka. Zajął miejsce w środku pola, grał na swojej ulubionej pozycji, miał za sobą Bartosza Slisza i Andre Martinsa, by mógł skupić się na organizowaniu ataków Legii. Tymczasem popisy w defensywie były jego jedynymi w tym spotkaniu. W 68. minucie został zmieniony. Od tego momentu Legia zaczęła grać lepiej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.