"Macie pomysły, jak można nazwać szlagier ekstraklasy" - zapytał kilka godzin przed meczem Canal+ Sport na swoim Instagramie. Mecz o pietruszkę, derby śmiechu, el kopanina, jednoocy wśród ślepców. Propozycje, delikatnie mówiąc, nie były zbyt poważne. Kibice, a przynajmniej ci na Instagramie, nie oczekiwali fajerwerków. No i słusznie, bo spotkania Lecha z Legią - zwyczajowo nazywane derbami Polski - w ostatnich latach rzadko rozpieszczały. I tym razem było podobnie. Nie był to może dramatycznie słaby mecz, ale więcej było w nim emocji niż jakości. Największy plus, że długo oglądało się go też w miarę płynnie. Nie było w nim przerw, o czym świadczy pierwszy faul - dopiero w 23. minucie, kiedy Alan Czerwiński przy bocznej linii, tuż przy ławkach rezerwowych, kopnął Filipa Mladenovicia.
W niedzielę, nie licząc dziennikarzy, na stadionie przy Łazienkowskiej była garstka ludzi. Kilkanaście, może 20 osób w loży centralnej. Wraz z Dariuszem Mioduskim. Prezes Legii oglądał mecz spokojnie. Do czasu. To znaczy: do 22 minuty, a w zasadzie to prędzej nawet do 24., bo kiedy jeszcze Joel Valencia - rozgrywający w niedzielę bardzo słaby mecz, ale o tym za chwilę - zmarnował kontrę Legii, tylko machnął rękami. Ze swojego miejsca podniósł się dopiero po chwili. Po stuprocentowej sytuacji Waleriana Gwilii, który posłał słaby strzał w ręce Filipa Bednarka.
Artur Boruc przestał podpowiadać
Kiedy w 30. minucie Josip Juranović kopnął piłkę do własnej bramki, prezesa Legii nie było na swoim miejscu. Wrócił na nie dopiero po kilku minutach, pewnie już po zobaczeniu powtórki. I nadal mógł się denerwować, a na pewno nie mógł być zadowolony, bo Legia nie dość, że przegrywała, to po samobójczej bramce długo nie potrafiła się otrząsnąć. Nawet głośny od początku meczu Artur Boruc - dodajmy, że nieco zamieszany w utratę gola, ale też kilka razy broniący Legię od straty kolejnych - nieco przycichł. Przestał podpowiadać kolegom z zespołu. - Dawaj teraz - krzyknął dopiero w 42. minucie, i to przez całe boisko, do Josipa Juranovicia, który najpierw wykonał rzut rożny (bez historii), a po chwili dał się złapać na spalonym.
- Wróćmy jeszcze na chwilę do Valencii. - K...a mać! - wrzasnął Boruc w doliczonym czasie do pierwszej połowy. I to wrzasnął tak głośno, że było go pewnie słychać nie tylko w telewizji, ale też i poza stadionem, na ulicy. Boruc był wściekły. Właśnie na Valencię, który najpierw dał sobie odebrać piłkę, a później gonił Czerwińskiego, tylko nie wiedzieć czemu w pewnym momencie się zatrzymał i odpuścił krycie. Zły na Valencię był też Czesław Michniewicz. Też rozkładał ręce i denerwował się na niego przy linii, a zaraz potem poszedł do szatni, z której na drugą połowę Valencia już nie wybiegł. Zastąpił go Rafael Lopes.
Licznik Lecha bije dalej
1841 dni, czyli pięć lat i równo dwa tygodnie. Tyle minęło od ostatniego ligowego zwycięstwa Lecha w Warszawie. Po raz ostatni Kolejorz pokonał Legię na jej terenie w październiku 2015 roku. Wtedy gola strzelił Kasper Hamalainen, który kilka miesięcy później trafił na Łazienkowską. Tylko że ten niedzielny mecz ma inną historię, podobną do tej sprzed roku, kiedy na boisku - przy wyniku 1:1 - trener Aleksandar Vuković wpuścił na boisko Macieja Rosołka. Absolutnego debiutanta, który już dwie minuty po wejściu na boisku strzelił gola. W niedzielę Michniewicz Rosołka z boiska zdjął - w 59. minucie, kiedy Legia przegrywała 0:1. Ale wpuścił wtedy Kacpra Skibickiego. Rówieśnika, ale też debiutanta, który podobnie jak Rosołek przed rokiem, też strzelił w swoim debiucie gola Lechowi. Nie na 2:1 jak Rosołek, a na 1:1. Ale Legia ten mecz wygrała. Kiedy w ostatniej akcji meczu, a wręcz w ostatniej sekundzie, gola na 2:1 strzelił Lopes, wyskoczyła na boisko cała ławka rezerwowych. Wielka radość zapanowała też w loży, która po meczu - na czele z Mioduskim - czekała na piłkarzy, by pożegnać ich okrzykami i owacjami na stojąco.
Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a
Sport.pl Live .