- Nie jesteśmy nawet w połowie drogi, gdzie chcielibyśmy być. Zdobycie mistrzostwa Polski to dopiero pierwszy etap rozwoju tej drużyny - mówił niespełna dwa tygodnie temu Aleksandar Vuković po tym, jak klub poinformował, że przedłużył z nim kontrakt do czerwca 2022 roku. Legia wtedy nie była jeszcze pewna mistrzostwa, ale wiadomo było, że dzieli ją od niego już tylko krok. Ledwie punkt, który wystarczyło zdobyć w jednym z czterech meczów do końca sezonu. Tydzień temu się nie udało, bo Legia przegrała z Lechem w Poznaniu (1:2), potem przyszła dotkliwa porażka w Pucharze Polski z Cracovią (0:3), ale nadarzyła się szybka okazja do rewanżu, bo w sobotę Legia - tym razem przy Łazienkowskiej - znowu mierzyła się Cracovią. Wygrała 2:0 i odzyskała mistrzowski tytuł, który w zeszłym roku odebrał jej Piast.
Legia była liderem nieprzerwanie od 19. kolejki. Gdyby patrzeć tylko na tabelę, może się wydawać, że tytuł odzyskała bez większych kłopotów. Ostatnie mecze znowu jednak przypomniały, że wcale nie jest tak dobrze, jak niektórym mogło wydawać. To był szalony sezon. Przewietrzenie szatni, ustabilizowanie składu, wychodzenie z kryzysów, poprawa wyników i ciągły proces ulepszania tej drużyny, by jej atutem nie była tylko szczelna obrona, jak na początku sezonu, ale stał się nim także atak. Zespół Vukovicia przez ostatnie miesiące nie tylko dojrzewał i się ze sobą zgrywał, ale także cały czas się zmieniał. A to dopiero początek, bo w kolejnych miesiącach zmiany mają być jeszcze bardziej widoczne. Bo projekt Legia, który nie jest zrealizowany nawet w połowie, o czym mówi Vuković, ale też często przypomina prezes i właściciel klubu Dariusz Mioduski, dopiero nabiera rozpędu.
- Osobiście mam hopla na punkcie akademii. Marzy mi się w pierwszym składzie kilku warszawiaków z Powiśla, Woli czy Pragi. Chcemy uczyć futbolu i edukować. Język angielski, znajomość świata, żeby wiedzieli, czy cockney to londyńska gwara miejska czy koktajl. Akademia to powinna być kulturalna grupa sportowców z ambicjami. Z powiślańsko-prasko-wolskim charakterem Legia może dostarczyć masę satysfakcji i niekoniecznie pójdziemy z torbami - to słowa Mariusza Waltera, byłego właściciela Legii, które wypowiedział w 2013 roku w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".
Słowa, które przez lata były tylko słowami, bo Walter nie postawił legijnej akademii. Udało się to dopiero Mioduskiemu. Ale też nie od razu, bo klub na ośrodek z prawdziwego zdarzenia czekał sześć i pół roku, odkąd Mioduski pojawił się w klubie. I nieco ponad trzy lata, odkąd został jego samodzielnym właścicielem. - Najważniejsze, by ośrodek Legia Training Center dawał nam przewagę sportową. By nie tylko przyczyniał się do tego, że będziemy mieli lepszych wychowanków, ale i piłkarzy, którzy z innych klubów będą trafiać bezpośrednio do pierwszej drużyny - mówił rok temu Tomasz Zahorski, pełnomocnik zarządu i prezes spółki Akademia Piłkarska Legii, która odpowiadała za budowę ośrodka.
Legia Training Center, które powstało w Książenicach (30 km na zachód od Warszawy), swoją działalność zacznie lada dzień. Dla Legii ma to być drugi dom. Chociaż słowo drugi chyba tu nie do końca pasuje. Prędzej pierwszy. Albo inaczej: ten ważniejszy. Dom, do którego przeniesie się pierwsza drużyna, ale też wszystkie zespoły od kategorii U-14 w górę aż do rezerw. Dom, który ma być kuźnią talentów. Miejscem, gdzie Legia wychowywać będzie sobie piłkarzy do pierwszej drużyny i na których w przyszłości chce oprzeć model swojego funkcjonowania. Po prostu dobrze na tym zarabiać.
To w pełni zaplanowana i przemyślana strategia na kolejne lata, ale zmiany z tym związane już postępują. Bo nawet bez nowego ośrodka widać, że Legia się nacjonalizuje. Daje szanse Polakom, którzy są przede wszystkim stąd. Z Warszawy, Mazowsza i okolic. Stawia na tych, którzy się z Legią identyfikują, ale i wyróżniają na boisku. Mają potencjał, który dzięki odpowiedniej i sumiennej pracy można z nich wydobyć. Idealnymi przykładami są tutaj Michał Karbownik i Maciej Rosołek. Nie są to pełnoprawni wychowankowie, ale zawodnicy wyszukani na Mazowszu. Adepci akademii, którzy na Łazienkowską trafili w bardzo młodym wieku. Rosołek, kiedy miał 13 lat, Karbownik - 14. Ten pierwszy z Siedlec (oddalonych o 90 km na wschód od Warszawy), drugi z Radomia (100 km na południe).
- W naszej strategii Mazowsze jest kluczowe. Skupiamy się na tym, by sprowadzać do naszej Akademii chłopców z Warszawy i całego regionu. Chcemy to robić w pierwszej kolejności. W drugiej interesuje nas Polska - pozostałe województwa, które też cały czas monitorujemy, ale podkreślam jeszcze raz: to zawodnicy z naszego regionu są dla nas priorytetem. Pozostali muszą być topowi, naprawdę wyróżniać się w swoich rocznikach, byśmy jako Legia nawet nie tyle zwrócili na nich uwagę, bo i tak zwracamy, ile byli zdeterminowani, by ich pozyskać - mówi dyrektor akademii Jacek Zieliński.
- W Akademii Legii interesują nas zarówno zawodnicy z Warszawy i idąc dalej - z Mazowsza, jak i najdalszych zakątków kraju. Różnica jest taka, że prowadzenie tych ostatnich jest po prostu większym wyzwaniem. Trzeba im poświęcić jeszcze więcej czasu, stworzyć coś na kształt rodzinnego domu, zastąpić mamę, tatę, brata. To nie jest łatwe, ale choćby przykład Radka Cielemęckiego, który trafił do nas w wieku 13 lat z Górnika Wałbrzych, oddalonego od Warszawy o 450 km, pokazuje, że to również może być skuteczna droga. Możliwości Legia Training Center powinny nam w tym jeszcze bardziej pomóc. Natomiast widzimy oczywiście, jak ważna jest bliskość rodziny. To nie przypadek, że w pierwszym zespole mamy Michała Karbownika, Mateusza Wieteskę, Macieja Rosołka, którzy pochodzą z Mazowsza, a niedawno do kadry zostali włączeni zawodnicy z Warszawy: Szymon Włodarczyk i Ariel Mosór - zauważa Przemysław Zych, menedżer operacyjny ds. komunikacji i rozwoju w Akademii Piłkarskiej Legii Warszawa.
Legia zmienia sposób myślenia. Widać to dobrze po obecnym sezonie, który był swego rodzaju oczyszczeniem. Ten proces rozpoczął się jednak wcześniej. Jesienią, a nawet latem 2017 roku, bo już wtedy do Legii zaczęli trafiać piłkarze z zagranicy, których niekoniecznie chciał wtedy trener Jacek Magiera (Christian Pasquato, Armando Sadiku, Hildeberto).
Magiera kilka tygodni później został z Legii zwolniony, a posadę dyrektora sportowego stracił wtedy razem z nim Michał Żewłakow. Dwie osoby, które od lat (jak Żewłakow), a nawet od bardzo wielu lat (jak Magiera) związane są z Legią, ale przy tym kojarzone też z poprzednim układem (z triumwiratem: Mioduski, Leśnodorski, Wandzel), po którego rozpadzie Magiera i Żewłakow wytrzymali w klubie ledwie pół roku. Nawet jeśli ktoś bezpośrednio tego nie wiążę, to doskonale widać, że to właśnie ich odejście sprawiło, że Legia sposobu na sukces zaczęła szukać im dalej od Warszawy. Zaczęła sprowadzać z zagranicy sztaby ludzi, a ich śladem do klubu wędrowało wielu piłkarzy. Najczęściej rodaków tych trenerów. Niestety w wielu przypadkach przeciętnych albo zwyczajnie słabych, którzy w Legii nic wielkiego nie osiągnęli (Chris Philipps, Eduardo, Brian Iloski, Salvador Agra czy Iuri Medeiros).
Cała koncepcja okazała się klapą. Jedyny pozytyw to, że właśnie czas tamtych eksperymentów zapoczątkował trwałą zmianę w sposobie myślenia. Mioduski otwarcie tego nigdy nie powiedział, ale ludzie z jego otoczenia mówią, że do dziś żałuje, bo za jeden z największych swoich błędów uważa właśnie zwolnienie Magiery i oddanie Legii wtedy w ręce osób, które z Legią zbyt wiele wspólnego nie miały. Czyli najpierw w ręce Chorwatów (Romeo Jozak, Dean Klafurić, Kresimir Sos, Ivan Kepcija), a potem w ręce Portugalczyków (Ricardo Sa Pinto, Rui Mota, Guilherme Gomes, Ricardo Pereira).
- Niestety, to jest typowa nasza przypadłość. Bardzo często, szczególnie w piłce, wydaje nam się, że to, co jest gdzieś daleko, jest lepsze niż to, co jest blisko. Oczywiście: może tak być, bo za granicą są i fantastyczni trenerzy, i fantastyczni piłkarze. Inną kwestią jest jednak to, czy ci trenerzy i piłkarze później do nas przychodzą. No nie, raczej nie - mówi Maciej Murawski, ekspert Canal+, który wskazuje, że to właśnie Legia jest dobrym przykładem tych nieodpowiednich wyborów. - Mam tu na myśli przede wszystkim ten pierwszy zaciąg - chorwacki. Z Jozakiem na czele, który nie przychodził do Legii jako najlepszy bądź jeden z najlepszych trenerów ze swojego kraju, tylko jako ktoś, kto w życiu trenerem nie był. Zresztą Klafurić podobnie. On, owszem, może i trenerem był, ale trenował reprezentację kobiet, a poza tym pracował jako asystent. Czyli ani nie funkcjonował w piłce na najwyższym poziomie, ani nie miał zbyt wiele doświadczenia, by móc w rzetelny sposób ocenić jego warsztat.
- Jeśli bierzemy przeciętnych trenerów, nie możemy oczekiwać, że oni będą osiągać świetne wyniki. Tym bardziej w Legii, gdzie presja jest dużo większa niż w innych klubach. Analogicznie ma się sytuacja z piłkarzami. Tutaj kluby też często sprowadzają graczy z zagranicy i w pierwszej kolejności nie patrzą na ich jakość, tylko wartość. Na to, że są tańsi, a nie na to, że są lepsi. Tacy gracze często trafiają do naszej ligi i nie dość, że blokują miejsce młodszym, bardziej perspektywicznym, to jeszcze nie stanowią dla nich żadnej wartości. Bo ani ich niczego nie są w stanie nauczyć, ani sami się nie rozwijają. Mam tu na myśli choćby naukę języka polskiego, czego większość nawet nie próbuje. Też dlatego, że same kluby - jak patrzę na trenera Kostę Runjaicia i Pogoń, czy wcześniej na Gino Lettieriego i Koronę - tego nie oczekują. Nie przykładają do tego należytej wagi. A powinny. Nawet nie tyle wymagać znajomości polskiego, ile jego nauki. Tak, by po pół roku dany piłkarzy czy trener znali chociaż podstawy - mówi Murawski.
Ale Legii już ten problem aż tak bardzo nie dotyka, bo Vuković, choć jest Serbem, od lat mieszka w Polsce i świetnie porozumiewa się w naszym języku. Zresztą nie tylko, bo w szatni używa też angielskiego, serbskiego, a nawet hiszpańskiego, co można było np. usłyszeć w pierwszym meczu po koronawirusowej przerwie, kiedy Legia grała z Miedzią w Legnicy (2:1) i gdzie przy pustych trybunach doskonale było słychać podpowiedzi Vukovicia w kilku językach.
- Legia nigdy nie będzie takim Athletikiem Bilbao, by pozwolić sobie na grę piłkarzami tylko ze swojego regionu. Tak w naszej lidze mogą robić inne kluby, które nie mają aż takiej presji, jaka ciąży na Legii. Bo przy Łazienkowskiej szatnia nigdy nie będzie jednonarodowa. I to absolutnie nie jest żaden zarzut, bo Legia po prostu jest takim klubem, który powinien mieć w zespole kilku ukształtowanych piłkarzy z zagranicy. Gwarantujących jej jakość i pomagających tym młodym chłopakom - którzy być może za kilka lat będą nawet od nich lepsi - wskoczyć na wyższy poziom - uważa Murawski.
Zych: - Chcielibyśmy wprowadzać większą liczbę zawodników z Mazowsza, ale aby to miało miejsce, największe lokalne talenty muszą trafiać do nas na odpowiednio wczesnym etapie. W ostatnich trzech latach udało nam się rozwiązać część problemów z tym związanych, ale nie ukrywajmy, że podejście niektórych lokalnych klubów bywa zadziwiające. Część z nich woli zatrzymać rozwój zawodnika, żeby chłopiec został w klubie i dalej pomagał trenerowi wygrywać mecze. W skrajnych przypadkach zdarza się, że klubik z Warszawy publicznie deklarujący miłość do Legii wysyła zawodnika na testy… do Lecha Poznań, czy Zagłębia Lubin. Tutaj trzeba wyróżnić nasze kluby partnerskie z Warszawy jak UKS Varsovia, SEMP Ursynów, Marcovia Marki, Talent Targówek i STF Champion Warszawa, które dbają o zawodników i chętnie podsyłają nam ciekawych chłopców. Sporo dobrego się wydarzyło, ale jeszcze wiele przed nami.
- Na pewno pomaga nam to, że w ostatnim czasie przyhamował exodus naszych piłkarzy. Sami agenci, jak z nimi rozmawiamy, też już mają inne podejście. Wypromowanie młodego zawodnika w ekstraklasie ma dużo większy sens i są z tego większe korzyści dla wszystkich. Czyli i dla klubu, i dla piłkarzy, i dla samych agentów, którzy też już nie wypychają tych młodych chłopaków od razu za granicę. To też jest jedna z przyczyn, że w ostatnim czasie sporo zdolnej młodzieży widać w ekstraklasie. Drugą przyczyną, która jest powiązana z tą pierwszą, jest oczywiście przepis o młodzieżowcu. Wiadomo, że grać musi przynajmniej jeden, ale nie możesz mieć w kadrze pierwszego zespołu jednego czy dwóch, tylko przynajmniej pięciu-sześciu takich piłkarzy. Nawet gdy regularnie nie występują w meczach, to trenują z pierwszym zespołem i podnoszą swoje umiejętności. Ale jeszcze przed wprowadzeniem tego przepisu można było zauważyć taki trend, że zespoły z ekstraklasy - Legia, Lech, Zagłębie, ale też wiele innych - chętniej zaczęły stawiać na młodzież. A ta młodzież też zaczęła to widzieć i nie szuka już wyjazdu za wszelką cenę. Bo też widzi swoich rówieśników, którzy na taki wyjazd się zdecydowali, a potem przepadli. Często po kilku latach wracali do Polski i próbowali odbudowywać swoje kariery. Zamiast iść do przodu, robili krok w tył.
W tej chwili największym skarbem Legii, który latem pewnie opuści klub, jest Michał Karbownik. Piłkarz z rocznika 2001, o którym jeszcze niespełna rok temu nikt nawet nie pomyślał, że będzie odgrywał aż tak ważną rolę w zespole. I że za chwilę najpewniej pobije kolejny rekord transferowy ekstraklasy, który należy teraz do Radosława Majeckiego, czyli 20-letniego bramkarza, który za siedem milionów euro (plus dodatkowy milion w bonusach i 10 proc. od kolejnego transferu) został sprzedany do AS Monaco. I który zresztą też został wyszukany w pobliżu. Nie na samym Mazowszu, ale w sąsiadującym z nim województwie świętokrzyskim. To samo było z Sebastianem Szymańskim i Jarosławem Niezgodą. Legia Szymańskiego wypatrzyła w Białej Podlaskiej, Niezgodę w Puławach. I na których zarobiła już ponad 10 mln euro. A jak doliczymy Majeckiego, to tych milionów wyjdzie prawie 20.
Teraz następnym jest Karbownik, ale w kolejce już czeka Rosołek. - To kandydat na bardzo dobrego napastnika. Chłopak, który strzelał, strzela, i jeśli będzie nadal grał, to jestem o tym święcie przekonany, że będzie nadal strzelał. Bo tak było w każdej kategorii wiekowej, gdzie grał Rosołek. Nawet jak występował w starszych rocznikach - mówi Zieliński.
Legia już przekonała się, że kopalnie złota leżą nie dalej jak 180 km od Warszawy. A często nawet można znaleźć w samej w Warszawie. I to pod nosem, w klubie, bo to nie chodzi tylko o to, by dawać szanse piłkarzom z regionu, ale ogólnie - stawiać na ludzi. Takich, którzy jak Magiera, są związani z tym klubem od lat, czyli na Vukovicia, Marka Saganowskiego, Jana Muchę, Tomasza Kiełbowicza, Jacka Zielińskiego, Tomasza Jarzębowskiego czy Radosława Kucharskiego. A nawet jeśli związani nie są, to pochodzą z Polski. Jak Łukasz Bortnik, trener od przygotowania fizycznego, który latem zeszłego roku dołączył do sztabu Vukovicia i o którym po cichu mówi się teraz, że to w dużym stopniu właśnie jego praca zapewniła Legii mistrzostwo.
- Stawianie na ludzi stąd nie wzięło się znikąd. To jest po prostu część naszej strategii - słyszymy w klubie. - Dla mnie to jest właśnie największy sukces Legii. Odnalezienie tożsamości. Danie szansy ludziom, którzy są z nią mocno związani, którzy oczywiście mogą się mylić, ale na pewno jej nigdy nie oszukają, bo wkładają w tę pracę serce, swoją wiedzę i cały czas chcą się rozwijać. Pchać siebie i ten klub do przodu. I to teraz w Legii widać. Że potrafi uczyć się na własnych błędach. Lepiej późno niż wcale - kończy Murawski.
Przeczytaj też:
Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a
Sport.pl Live .