Największy sukces polskiej piłki klubowej. "Nie chciałem na to patrzeć. Uciekłem do szatni"

- Uciekłem do szatni, położyłem się na ławce, zamknąłem oczy i nasłuchiwałem. Nie chciałem na to patrzeć. Nerwy były za duże - wspomina Włodzimierz Lubański, legenda Górnika Zabrze, który równo 50 lat temu awansował do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, eliminując słynną AS Romę szczęśliwym "rzutem monetą".

- Co najbardziej zapamiętałem z meczu w Strasburgu? Chyba cały ten bałagan, niedoróbki organizacyjne ze strony Francuzów. To był przecież półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów, a my omal nie spóźniliśmy się na mecz, bo autokar w ogóle nie podjechał pod nasz hotel. Szczęśliwie polonusi z Francji i Niemiec, którzy pojawili się po autografy i wspólne zdjęcia, zabrali nas swoimi samochodami. Ja wbiegłem na stadion 20 minut przed pierwszym gwizdkiem, przebierałem się w samochodzie. A kiedy wpadłem na boisko, Włosi już kończyli rozgrzewkę. Potem okazało się, że to była sprawka Helenio Herrery. Szkoleniowca Romy, który powiedział kierowcy, że ma po nas nie jechać, bo autokar jest do wyłącznej dyspozycji jego drużyny. Ale Hererra znany był właśnie z takich sztuczek. To, że w trakcie meczu dwukrotnie na stadionie gasło światło, to chyba też nie był przypadek - zastanawia się Stanisław Oślizło, ówczesny kapitan Górnika Zabrze, który w Strasburgu wygrał pamiętne losowanie.

Od tamtego meczu minęło 50 lat, ale do dziś żaden inny polski klub nie dotarł do finału najważniejszych europejskich rozgrywek. Wtedy były trzy: Puchar Europy Mistrzów Krajowych (zastąpiony w 1992 roku przez Ligę Mistrzów), Puchar UEFA (zastąpiony w 2009 roku przez Ligę Europy) i Puchar Europy Zdobywców Pucharów (zlikwidowany w 1999 roku), gdzie 22 kwietnia 1970 roku, w bardzo niecodziennych okolicznościach, dotarł właśnie Górnik Zabrze. - Wtedy w Polsce byliśmy wielką drużyną, ale w Europie też prezentowaliśmy solidny poziom. Wiedzieliśmy, że możemy wygrać z każdym i każdy wiedział, że może przegrać z Górnikiem - mówi Włodzimierz Lubański.

I z Górnikiem wtedy przegrywali. Nawet ci najwięksi. Choćby słynny Manchester United ze wspaniałymi Bobbym Charltonem czy George'em Bestem, który w 1968 sięgnął po Puchar Europy, a w drodze po to trofeum przegrał tylko jeden mecz. Właśnie z Górnikiem, 0:1 na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Kto wie, gdzie dotarłby Górnik w kolejnym sezonie, gdyby Polska - wraz z innymi krajami bloku wschodniego - nie wycofała się z pucharów? Zrobiła to na znak protestu przeciwko UEFA, która zarządziła powtórne losowanie par pierwszej rundy. Chciała oddzielić od siebie zespoły z obozu kapitalistycznego i komunistycznego, czego akurat żądały kraje zachodnie, które też groziły bojkotem rozgrywek. To była ich reakcja na sowiecką inwazję w Czechosłowacji, gdzie w 1968 roku wojska Układu Warszawskiego siłą stłumiły wybuch społecznego niezadowolenia.

Zobacz wideo Zobacz TOP 5 goli Roberta Lewandowskiego w sezonie 19/20 [ELEVEN SPORTS]

"Kibicowała nam cała Polska. To się czuło i widziało"

Górnik wrócił do pucharów po przymusowej rocznej przerwie. Nie został w sezonie 1969/70 mistrzem Polski (była nim Legia Warszawa), ale wywalczył krajowy puchar i wystartował w rozgrywkach Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie od razu doszedł do finału. Właśnie po pamiętnym meczu z AS Romą, który został rozegrany na neutralnym terenie w Strasburgu. Żeby jednak dobrze poznać historię tego spotkania, trzeba cofnąć się przynajmniej o trzy tygodnie. Do 1 kwietnia 1970 roku, kiedy Górnik - który w poprzednich rundach eliminował Olympiakos Pireus, Glasgow Rangers i Lewskiego Sofia - grał w półfinale z Romą po raz pierwszy. Na Stadio Olimpico w Rzymie. - Mogliśmy wtedy wygrać, chyba nawet powinniśmy. Sam miałem dwie bardzo dobre okazje, ale najpierw trafiłem w poprzeczkę, a potem potknąłem się, choć miałem już przed sobą tylko pustą bramkę - wspomina Lubański, który w Rzymie gola nie strzelił, ale asystował przy bramce Jana Banasia. Górnik zremisował tamten mecz 1:1.

Po remisie w Rzymie i tak większość kibiców Górnika była jednak przekonana, że drugi mecz będzie formalnością. Na rewanż - 15 kwietnia 1970 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie - przyszło 100 tysięcy widzów. A chętnych było przynajmniej dwa razy więcej. Nie wszyscy jednak mieli szczęście zdobyć bilet. Nieistniejące już dziś wypożyczalnie telewizorów przeżywały wtedy oblężenie. - Kibicowała nam cała Polska. To się czuło i widziało - mówi Lubański. Najwięksi optymiści pojawili się wtedy na Śląskim z transparentami, na których umieścili wynik 6:0 albo hasła typu: "Roma dla Górnika to marchew dla królika" - opisywał w książce "Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach" dziennikarz Paweł Czado.

- Ja mecze z Romą oglądałem w telewizji. Każdy, kto miał telewizor, przed nim siedział. To nie przypadek, że właśnie w Zabrzu zaczęliśmy przeszczepy serca - śmiał się po latach śp. profesor Zbigniew Religa, wielki kibic Górnika, cytowany przez katowicki "Sport".

Zasługi polskiego kardiochirurga przydałyby się już 15 lat wcześniej, bo w drugim meczu z Romą wielu kibiców Górnika mogło nabawić się palpitacji serca. Rewanż zaczął się źle. Goście prowadzili w Chorzowie już od 9. minuty. Hiszpański sędzia Jose Maria Ortiz de Mendibil podyktował wtedy rzut karny za faul Rainera Kuchty na Elvio Salvorim. Jedenastkę wykorzystał Fabio Capello, a potem Włosi zaczęli się bronić, jak to mają w zwyczaju, całą drużyną. Kiedy wydawało się, że Górnik przegra i zakończy piękną przygodę w pucharach, w ostatniej minucie popchnięty w polu karnym Romy został potężny Jerzy Gorgoń. - To ja wygoniłem go pod bramkę Romy. Już nie było czego bronić, a Jurek tam mógł się przydać. No i się przydał - uśmiecha się Oślizło.

ARCHIWUM KLUBU GÓRNIK ZABRZE

Włosi próbowali przekonywać sędziego, że do przewinienia doszło, ale przed polem karnym. Wtedy arbitra pod rękę wziął Erwin Wilczek i podprowadził go na punkt oznaczający rzut karny. Hiszpan przez chwilę się wahał, ale ostatecznie wskazał na wapno. - Erwin właściwie sprowokował sędziego, żeby podyktował dla nas ten rzut karny - nie ukrywa Lubański. - A czy ja się bałem? Nie, wiedziałem, że będę strzelał. Najważniejsze było dla mnie, by zrobić to tak, jak na treningach. Wziąłem głęboki oddech, uspokoiłem się, podszedłem i strzeliłem. Cała dramaturgia polegała na tym, że była to ostatnia minuta. Wszystko w tej rywalizacji zależało już tylko od tego uderzenia. Ale strzał wyszedł mi perfekcyjny: trafiłem w lewy górny róg, a włoski bramkarz Alberto Ginulfi nawet się nie ruszył - opisuje Lubański, który strzelił też gola w dogrywce. A precyzyjniej: na samym początku dogrywki, bo już w 93. minucie. - Uciekłem z piłką prawie do linii końcowej i ją uderzyłem. Złapałem Ginulfiego na wykroku. Piłka jeszcze odbiła się od słupka i wpadła do bramki obok jego nogi - relacjonuje swoją drugą bramkę z tamtego meczu Lubański, jakby zdobywał ją wczoraj.

Ale takie gole się pamięta. Tym bardziej że stadion Śląski po nim oszalał. Po drugiej bramce Lubańskiego 100 tys. kibiców świętowało awans. Niestety za wcześnie, bo w 120. minucie Francesco Scaratti desperackim strzałem z ponad 20 metrów pokonał Huberta Kostkę. Zrobiło się 2:2, a wszystkich ogarnęła rozpacz. Włącznie ze spikerem, który powiedział - "Proszę państwa, trudno, stało się" - bo sam nie wiedział, że gole strzelone w dogrywce nie liczą się "podwójnie".

Według dzisiejszych przepisów oznaczałoby to awans gości, bo przy równej liczbie zwycięstw i bramek wygrywa ta drużyna, która częściej trafia na wyjeździe. Wtedy jednak o awansie decydował trzeci mecz. Po raz ostatni zresztą, bo później przepisy zostały zmienione. Zniesiono także rzut monetą i zastąpiono go rzutami karnymi. - Sami wtedy tego nie wiedzieliśmy. Byliśmy przekonani, że odpadliśmy. Zeszliśmy z boiska ze spuszczonymi głowami, przygnębieni, źli na siebie. Dopiero po jakimś czasie wpadł do szatni wiceprezes Górnika Hubert Gralka, który poinformował nas, że gramy dalej. Że za tydzień lecimy do Strasburga na trzeci mecz. Początkowo nikt nie chciał mu w to uwierzyć - wspomina Lubański.

Ale wspomnienia są różne, bo według innych wersji tym pierwszym, który przyniósł radosną nowinę do szatni, był kierownik drużyny Henryk Loska, komentator Jan Ciszewski albo Jerzy Wykrota - dziennikarz "Trybuny Robotniczej". Dziś trudno to jednak ustalić, bo wszyscy już nie żyją.

"Nie wiem, czy państwo mnie słyszą, awaria na stadionie"

Górnik w Strasburgu pojawił się trzy dni przed meczem. Przyleciał wyczarterowanym samolotem z lotniska w Pyrzowicach. - Wyjazd zaczął się przyjemnie. Na przedmieściach Strasburga miała siedzibę filia Adidasa. Zaprosili nas tam na cały dzień i pozwiedzaliśmy. Jeśli chodzi o sprzęt, mogliśmy brać, co tylko chcieliśmy. Do dziś mam z tamtej wycieczki małe piłeczki i pamiątkową popielniczkę - wspominał Reiner Kuchta w książce "Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach". Ale to był w zasadzie koniec jego dobrych wspomnień, bo Kuchta w trzecim meczu nie zagrał. W przeddzień nabawił się kontuzji na treningu. - Ćwiczyliśmy grę jeden na jeden oraz ścisłe krycie. Dostałem Włodka Lubańskiego. Boisko było trochę gliniaste. Włodek uciekał mi po prawym skrzydle. Gonię go z całych sił i nagle w nodze czuję "klik". Poszedł mi mięsień dwugłowy prawej nogi. Nie było szans zagrać, a ja byłem przecież taki napalony - żałował Kuchta.

Do Strasburga przyjechało też wielu Polaków. - To byli głównie nasi rodacy, którzy mieszkali w Niemczech, we Francji. Nie odstępowali nas na krok, ale włoskich kibiców też było sporo. Na stadionie siły rozkładały się mniej więcej po równo - wspomina Lubański. Podobnie zresztą było na boisku, bo w Strasburgu znowu padł remis. To był kolejny dramatyczny mecz, ale tym razem także z innych powodów. - Nie wiem, czy państwo mnie słyszą, awaria na stadionie. Mecz zaczął się niecodzienną historią, jaka nie miała jeszcze miejsca w dotychczasowych, dramatycznych meczach Górnika Zabrze - słychać było w telewizji głos Jana Ciszewskiego. Tylko głos, bo czarno-biały ekran zrobił się czarny. Po chwili światła na stadionie rozbłysły ponownie, obraz wrócił, ale nie na długo. - Rzut rożny, krótko wyegzekwowany, czekamy na centrę, długa piłka, Lubański i... kto wie, czy nie padła tam bramka! Znów, proszę państwa, światło gaśnie - krzyczał do mikrofonu Ciszewski.

Łącznie przez niesprawne jupitery zawodnicy czekali ze wznowieniem gry ponad 25 minut. Delegat UEFA zapowiadał, że w wypadku trzeciej awarii mecz zostanie przerwany. Na szczęście nie było takiej potrzeby, ale i tak nerwy były duże. Szczególnie po bramce Lubańskiego, który dał Górnikowi prowadzenie w 40. minucie. - Rozprowadziliśmy świetną akcję. A mnie, można powiedzieć, wyszedł strzał życia. Sprzed pola karnego - płaski, precyzyjny, dość mocny - po którym piłka odbiła się jeszcze od słupka - opisuje Lubański swoją siódma bramkę w tamtych rozgrywkach, która ostatecznie dała mu tytuł króla strzelców.

W Strasburgu strzelili też Włosi. W 57. minucie francuski sędzia Roger Machin, o którym mówiło się, że przyjaźnił się z trenerem Herrerą i to nie przypadek, że sędziował akurat to spotkanie, podyktował dla Romy rzut karny. Strzelał Capello. - Nie ma! - wrzasnął Ciszewski. - Nie, jednak gol proszę państwa. Wydawało się, że piłka tuż przy słupku opuściła plac gry. Nic podobnego - dodał po chwili polski komentator. - Herrera to był znakomity strateg, wówczas jeden z najlepszych trenerów w Europie. A Capello był jednym z jego ulubionych piłkarzy. W dodatku później sam też został wybitnym trenerem - zwraca uwagę Lubański.

Polska! Górnik! Brawo! Brawo!

Więcej bramek w tym meczu już nie padło. Także w dogrywce. - Teraz dopiero, proszę państwa, zaczną się największe emocje z 300-minutowego maratonu! Mordercza walka, wspaniała walka piłkarzy obu drużyn, i, proszę państwa, ślepy los decydować będzie, który zespół wejdzie do finału. Orzeł czy reszka? Komu pięciofrankówka rzucona przez pana Machina przyniesie szczęście?! - pytał z emfazą Ciszewski.

W rzeczywistości żadnej pięciofrankówki jednak nie było. - To był zwykły żeton, trochę większy od tej słynnej pięciofrankówki. Z jednej strony zielony, a z drugiej - czerwony. Do arbitra podszedłem ja jako kapitan Górnika oraz Capello jako kapitan Romy. Od razu wskazałem kolor zielony, który kojarzył mi się z nadzieją. Sędzia podrzucił żeton, który kilka razy zawirował w powietrzu i spadł na murawę. Pochyliliśmy się, zobaczyłem kolor zielony i od razu wyskoczyłem w górę, a po chwili reszta moich kolegów z zespołu - wspomina Oślizło.

 

- Polska! Górnik! Brawo! Brawo! Proszę państwa, a więc sprawiedliwości stało się zadość. Kochani chłopcy, macie jednak szczęście - krzyknął po losowaniu rozradowany Ciszewski. Ale nie wszyscy chłopcy wytrzymali wtedy do końca. - Na pewno ja, Zyga Szołtysik, ale też chyba Heniek Latocha i Jurek Gorgoń uciekliśmy do szatni. Pamiętam, że położyłem się na ławce, zamknąłem oczy i nasłuchiwałem. Nie chciałem na to patrzeć. Nerwy były za duże. Dopiero jak reszta chłopaków wparowała do szatni, dowiedzieliśmy się, że to my wygraliśmy losowanie i zagramy w finale. Myślę, że zasłużenie, bo z perspektywy tych trzech spotkań byliśmy od Romy lepsi - twierdzi Lubański.

Nazajutrz w "Corriere dello Sport" ukazał się tytuł: "Solo la sorte li ha piegati", czyli "Dopiero los ich zgiął". W Polsce nikogo to jednak nie obchodziło. Tutaj wszyscy byli przekonani, że los zwyczajnie sprzyjał lepszym. "Zasłużona nagroda za niezłomność i hart ducha" - krzyczał nagłówek w katowickim "Sporcie". - Zostaliśmy na jeszcze jedną noc w Strasburgu, ale wielkiego świętowania nie było, raczej skromna kolacja z naszymi działaczami. Następnego dnia na lotnisku przywitał nas tłum ludzi, który kilka dni później także nas żegnał, kiedy wylatywaliśmy na finał do Wiednia. Szkoda, że dalej tak to się potoczyło. Że przegraliśmy 1:2 z Manchesterem City, bo teraz rozmawiałby pan pewnie nie z jedynym polskim strzelcem gola w finale europejskich pucharów, który dotarł tam z polskim klubem, a z jego zwycięzcą. Do dziś żałujemy tego finału, ale to już chyba historia na inną opowieść - kończy Oślizło.

Przy pisaniu tekstu korzystałem m.in. z książki "Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach"

Przeczytaj też:

Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a

Sport.pl LiveSport.pl Live .

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.