Lechia Gdańsk może zostać popchnięta na dno. "Moje oczekiwania są ważniejsze"

Świat piłki nożnej stanął. Koronawirus sieje spustoszenie na całym świecie, powodując nie tylko tragiczne skutki zdrowotne, ale również gospodarcze. Cierpi na tym wiele firm i organizacji, cierpią też kluby sportowe. W Polsce w coraz większych tarapatach jest m.in. Lechia Gdańsk, która w przeszłości kilka razy stawała już nad przepaścią, ale w ostatniej chwili była pociągana przez kogoś do tyłu. Teraz bardzo możliwe, że nikt jej nie pociągnie. Wręcz przeciwnie, może zostać popchnięta na dno.

"Klubowy raport" to cykl autorstwa dziennikarzy Sport.pl dotykający problemów, z którymi przyszło się teraz mierzyć polskim klubom piłkarskim. I tym dużym - z ekstraklasy, i tym mniejszym - z niższych lig. Codziennie o 8 na Sport.pl i Gazeta.pl.

50 – o tyle procent władze Lechii Gdańsk obniżyły swoje zarobki, ogłaszając to w poniedziałek wieczorem. Z jednej strony to działanie, które ma uratować sytuację finansową klubu, z drugiej – znak dla piłkarzy, wiadomość: „Teraz czas na wasz ruch”. Problem w tym, że oni do wykonania swojego ruchu wcale się nie palą. W pewnym sensie trudno im się nie dziwić – grunt związany z ustaleniami finansowymi w Gdańsku od dawna jest dość grząski.

Nawet do 10 tys. zł mogą zostać obniżone pensje zawodników ekstraklasy. To w teorii. W praktyce sprawa dla klubów nie wygląda już jednak tak kolorowo. Uchwała Rady Nadzorczej Ekstraklasy umożliwia klubom obniżki pensji jedynie w iluzoryczny sposób, stosując podejście życzeniowe, co otwarcie podkreśla środowisko piłkarskie. - Niepojęte jest dla mnie wydawanie komunikatów dotyczących odgórnych cięć - w rozmowie z dziennikarzami "Kanału Sportowego" podczas programu "Misja Futbol" przyznał Mariusz Mowlik, agent piłkarski, były zawodnik m.in. Lecha Poznań. - Oczywiście ta uchwała Ekstraklasy nie ma żadnej mocy prawnej - dodał.

Bo rzeczywiście – nie ma. Ekstraklasa nie może w żaden sposób wpłynąć na ustalenia kontraktowe zawodników. Obniżka pensji dojdzie do skutku tylko wtedy, gdy zawodnicy się na nią zgodzą. Robić tego nie muszą, bo liczy się to, co przyjął papier. A ten przecież wcześniej żadnych obniżek nie zakładał. Kluczowe w tej sytuacji są więc stosunki na linii władze klubu – piłkarze. W Lechii Gdańsk od jakiegoś czasu stosunki te nie są jednak najlepsze i wątpliwe, by w najbliższej przyszłości miały się zmienić.

Zobacz wideo Mroczek: Normalne rodziny nie zarabiają takich pieniędzy, ale piłkarze działali w innej rzeczywistości

„Przykro mi, jeśli nie spełniam waszych oczekiwań”

Znak do tego, że relacje piłkarzy z władzami Lechii raczej nie zmierzają w dobrym kierunku dał ostatnio Błażej Augustyn. - Przykro mi, jeśli nie spełniam waszych oczekiwań, ale moje są dla mnie ważniejsze – napisał na Twitterze. Chodziło mu oczywiście o oczekiwania dotyczące zgody zawodników na obniżenie pensji. Trudno jednak obciąć o połowę coś, czego nie ma w ogóle. Zero podzielone na pół to wciąż zero. I to największy kłopot – piłkarze gdańskiego klubu nie chcą obcinać swoich wynagrodzeń, bo ich nie dostają. Zanim klub podejmie jakiekolwiek działania dotyczące braku gry, musi uregulować zaległości, a te są całkiem spore.

Zaległości finansowe w Lechii to zresztą temat rzeka. Albo bumerang. Określeń na nie jest mnóstwo, podobnie jak kłopotów w klubie. Gdy wydawało się, że po chudych latach w Gdańsku wreszcie nadeszły lepsze czasy, jesienią ubiegłego roku w mediach pojawiła się wiadomość, że Lechia znowu nie płaci. W grudniu okazało się, że zawodnicy nie dostali przelewów od września. Prezes Adam Mandziara tłumaczył wówczas, że zaległości wynikają ze szczegółów sponsorskich. Konkretnie z tego, że większość pieniędzy od sponsorów klub dostaje w drugiej części sezonu. Zaplanowanie budżetu, który w pierwszej części rozgrywek ma luki, to jednak – delikatnie mówiąc – zachowanie nieodpowiedzialne.

W grudniu zaległości udało się jednak spłacić. Nowy rok miał zacząć się więc lepiej. Ale nie zaczął. Podczas gdy koronawirus dopiero wypełzał na świat w odległych Chinach, w Lechii znowu trzeba było kombinować w dziale finansów. Klub znowu nie płacił i nie płaci do dziś – ostatnie wynagrodzenia zawodnicy otrzymali…w grudniu. Nie zobaczyli więc pensji w styczniu, lutym i marcu. Powtórka z rozrywki, którą udowadniają także słowa Jakuba Wawrzyniaka, byłego piłkarza  Lechii.

Najgorsze przed Lechią

Lechia od kilku miesięcy znajduje się więc w tarapatach. Ale dla niej to nie koniec złych wiadomości. Największe problemy dopiero przed nią. Jeśli pieniądze na kontach piłkarzy nie pojawią się dość szybko, kilku z nich może po prostu odejść. Z takiej możliwości skorzystali już trzej zawodnicy: Artur Sobiech (wyjechał do Turcji), Rafał Wolski (przeniósł się do Wisły Płock) i Sławomir Peszko (rozwiązał kontrakt kilka dni temu). O ile w przypadku Sobiecha i Peszki szczegóły rozstania znane nie są, o tyle o tych Wolskiego wiadomo już coś więcej. Na tyle dużo, by wypunktować władze Lechii za kolejną niekorzystną dla finansów klubu decyzję. Wolski do czerwca 2021 roku (wówczas miała się skończyć jego umowa z Lechią) będzie pobierał wypłatę zarówno w Wiśle, jak i Lechii. Ta druga będzie bowiem pokrywać różnicę wynikającą z niższych zarobków, jakie piłkarz otrzymał w Płocku. Nie wiadomo o jakie kwoty dokładnie chodzi, ale z pewnością o takie, które wciąż mocno obciążają gdańską kasę.

Niewykluczone, że niebawem kolejni piłkarze pójdą śladem trzech wspomnianych. Niewykluczone też, że najbliższe rozmowy, planowane jeszcze na ten tydzień, pomiędzy zawodnikami i szefami klubu, dotyczyć będą w głównej mierze nie obniżenia pensji wynikającego z przestoju rozgrywek, a właśnie wypłacenia zaległości. Zaległości wynikających zresztą nie tylko z pensji, ale również z braku wypłaconych premii za zdobycie Pucharu i Superpucharu Polski oraz zajęcie 3. miejsca w ubiegłym sezonie Ekstraklasy.

Piłkarze nie okażą litości?

Załóżmy, że wspomniane rozmowy będą miały owocne efekty. Klub nagle znajdzie środki na wypłacenie zaległych pensji, a gracze nie odejdą dzięki temu z Lechii. To oczywiście mało realny scenariusz, ale nawet jeśli się on spełni, władze gdańszczan wciąż będą miały dużo do roboty. Wciąż nad ich głowami będzie bowiem wisieć konieczność obniżenia zarobków. Konieczność, która prawdopodobnie nie wzruszy zawodników. Bo jak ma ich wzruszyć, skoro oni się już na finansowych sprawach w Lechii sparzyli kilkukrotnie. To jedno. Drugie, to podejście piłkarzy, którym kończą się kontrakty. Niby z jakiego powodu zawodnik, którego za trzy miesiące w Lechii już nie będzie, miałby zrezygnować z jakiejkolwiek części swojego wynagrodzenia. Piłka nożna została zatrzymana przez koronawirusa i nie wiadomo kiedy ruszy z miejsca. To oznacza, że zawodnicy, którym kończą się kontrakty, nowych pracodawców od razu nie znajdą. M.in. dlatego może im zależeć na jak największych środkach, które będą możliwe do pozyskania w najbliższych miesiącach.

W takiej sytuacji w Lechii są m.in. wspomniany wcześniej Augustyn, a także Filip Mladenović, Jakub Arak czy Rafał Kobryn. Sądząc po tym, co pierwszy z wymienionych pisał na Twitterze, wątpliwe, by większość piłkarzy zlitowała się nad władzami klubu i zgodziła na obniżki.

Jak rozwiązać problem?

Mimo wielu problemów, Lechia nie jest w sytuacji bez wyjścia. Nawet jej problemy da się rozwiązać, ale do tego potrzebny jest dialog. Jeśli zarząd klubu będzie w stanie doprowadzić do rozmów z piłkarzami i podejdzie do nich w odpowiedni sposób, być może zdoła znaleźć kompromis. Np. taki, jaki znaleziono w Śląsku Wrocław, choć tam akurat to zawodnicy wyszli z inicjatywą. Śląsk nie obciął pensji zawodnikom, ale zamroził ich połowę do czasu wznowienia rozgrywek. Gdy te ruszą, zaległe połowy pensji zostaną wypłacone. Gdyby w Gdańsku stworzyć „pakiet zaległości” i połączyć wypłaty, których nie było od stycznia z tym, co mogłoby zostać zamrożone, jednocześnie dając gwarancje i wyznaczając konkretne terminy spłat, być może chociaż część zawodników poszłaby władzom na rękę.

Jeśli jednak do porozumienia z graczami nie dojdzie, nadzieją dla Lechii będzie… Lukas Haraslin. 23-letni Słowak w styczniu udał się na wypożyczenie do Sassuolo. Włoski klub w umowie z Lechią umieścił zapis o obowiązku wykupu piłkarza za 2,2 mln euro. Taki zastrzyk gotówki pozwoliłby Lechii rozwiązać większość kłopotów finansowych. Problem w tym, że do tego zastrzyku doszłoby dopiero latem. Ale mając taki zarobek w perspektywie, szefom klubu z pewnością łatwiej byłoby prowadzić rozmowy dotyczące wynagrodzeń piłkarzy. Problem w tym, że ze względu na koronawirusa sprawa ewentualnego transferu się skomplikowała. We Włoszech na razie wszyscy skupiają się na ratowaniu życia i kraju, nie na transferach piłkarskich. Teoretycznie umowa została już podpisana i Włosi muszą się z jej postanowień wywiązać. Praktycznie jednak mają kilka opcji na wycofanie się. Na rynku istnieje klauzula dotycząca wyjątkowych okoliczności, których żadna ze stron negocjujących nie mogła wcześniej przewidzieć. Z takiej klauzuli Sassuolo prawdopodobnie więc skorzysta, oficjalnych informacji na ten temat jeszcze nie ma. Inna sprawa, że nawet skorzystanie z takiej klauzuli nic nie oznacza, czego doskonałym przykładem może być sprawa transferu tragicznie zmarłego Emiliano Sali, który kilkanaście miesięcy temu miał przejść z Nantes do Cardiff, do nowego klubu już nie dotarł, ponieważ zginał w katastrofie lotniczej.

Rozwiązań problemów Lechii jest kilka. Może być jednak tak, że żadne z nich nie wypali, co będzie oznaczać dla klubu ogromne tarapaty. Lechia w przeszłości kilka razy stawała już nad przepaścią, ale w ostatniej chwili była pociągana przez kogoś do tyłu. Teraz bardzo możliwe, że pociągnięta przez nikogo nie zostanie – wręcz przeciwnie, może zostać popchnięta na dno.

Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a

Sport.pl LiveSport.pl Live .

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.