Gdy rodziła się Kasia, Wisła grała ważny mecz z Radomiakiem Radom o wejście do ekstraklasy. Kilka lat później, gdy na świat przychodziła młodsza córka – Ida, Wisła już w ekstraklasie była. Kilka tygodni później awansowała do europejskich pucharów. Ale akurat wtedy jej mecz znalazł się w cieniu jedynego koncertu Alphaville w Płocku. – Tak mierzę czas: meczami i sezonami Wisły – przyznaje prezes Jacek Kruszewski. Pamięta ich ze czterdzieści: trzydzieści kilka z perspektywy kibica, ostatnich parę zza biurka prezesa. Kontrakt ma dożywotni – wytatuowany na prawym ramieniu. – Znam osoby, które były na meczach tylko wtedy, jak pracowały w klubie. Przestawały pracować i przestawały też przychodzić na mecze. Czegoś takiego nie rozumiem. Może oczywiście być tak, że zostanę kiedyś zwolniony i kibice nie będą mnie chcieli na trybunie. W porządku, ale i tak wejdę inną bramą, bo nie wyobrażam sobie przestać kibicować – mówi przekonująco.
Konflikt Furmana z Romanczukiem trwa. "Zachował się, jakby olał całą Wisłę oraz Płock". Zobacz fragmenty najnowszej "Sekcji Piłkarskiej"
Rozmawiamy w gabinecie. Ale nie jest to gabinet prezesa, jakie widziałem. Obie długie ściany prostokątnego pomieszczenia przykryte są gęsto powieszonymi szalikami: pierwsze jeszcze Petrochemii Płock i Petry, kolejne przypominają o dawnej zgodzie Wisły z Widzewem, następne z Górnikiem Zabrze, takie z Orlenem i bez Orlenu, na końcu te najnowsze: niebiesko-białe Wisły Płock. Historia klubu zamknięta na dwóch ścianach. Na pierwszy rzut oka ciężko stwierdzić, czy jest się w gabinecie, czy w pokoju kibica-kolekcjonera. Między szalikami na wieszakach wiszą koszulki piłkarzy. Klubowe Milika, Szczęsnego, Drągowskiego, Teodorczyka, Stępińskiego, Cuadrado z Juventusu, Recy z Atalanty, dwie ze SPAL. Reprezentacyjny Reca wisi na samym środku gabinetu. Ósemka Furmana, przywieziona z ostatniego zgrupowania, dopiero czeka na miejsce. – To zbiory Arka [Recy, zięcia Kruszewskiego, red.]. Wymienia się po meczach i tutaj je przywozi. Można powiedzieć, że ja je tylko wypożyczam i magazynuję – śmieje się Kruszewski. W ramce zdjęcie Kazimierza Górskiego. Na stoliku sporo pucharów i proporczyków. Chaos. Na środku długi konferencyjny stół, przy nim kilkanaście foteli z herbem Wisły. Półmrok. Przez małe okienko widać boiska treningowe. Na końcu stołu biurko prezesa. Laptop, zdjęcia rodziny, gruby kalendarz obity skórą. – Codziennie hasłowo zapisuję w nim jakieś wydarzenia. Co jakiś czas siadam wieczorem i spisuję. Tak od kilkunastu lat powstaje książka: pierwsza część, „Moja jedyna miłość”, będzie o latach kibicowania. Opowieść zacznie się w latach ’80 i skończy w 2010 roku, kiedy to ostatni raz pojechałem z kibicami na wyjazd. Druga część jeszcze nie ma tytułu, ale będzie pisana już z perspektywy prezesa. Przez te wszystkie lata miałem tyle różnych obserwacji, tyle różnych postaw widziałem, tyle osób poznałem, że będzie o czym napisać. Naprawdę fajnie czasami wrócić do niektórych wydarzeń i powspominać. Bardzo sentymentalna podróż. – Publikacja po zakończeniu prezesury? – pytam. – Nie wiadomo, bo wtedy mogę jeszcze wrócić do pierwszej części.
– Całe moje życie jestem związany z Wisłą – Kruszewski zaczyna opowieść przy kubku kawy. – Urodziłem się na Skarpie, jakiś kilometr od dzisiejszego stadionu. Ale wtedy jeszcze go nie było, więc gdy tata zabrał mnie na pierwszy mecz, jakoś w ‘73 albo ’74, jechaliśmy do centrum miasta. Tata sam był kibicem. Przyjechał do Płocka z Ostrołęki, żeby budować Petrochemię i od razu zaczął chodzić na mecze. Ale mogło być też tak, że to Nafciarstwo wyssałem z mlekiem matki, bo ona była kibicką Wisły jeszcze wcześniej. Jest zresztą jej rówieśniczką, razem obchodziły siedemdziesiąte urodziny – śmieje się.
Dalej było klasycznie: pierwszy mecz, na osiedlu sporo kolegów do gry w piłkę i kiełkujące marzenie o zostaniu piłkarzem Wisły. Marzenie dość szybko porzucone, bo szkoła, rodzina, kontuzje. I absolutna świętość – weekendowe mecze oglądane z trybun. Najczęściej w towarzystwie taty. – Na pierwsze wyjazdy jeździłem z nim. Nie gdzieś daleko. Tutaj wokół Płocka, bo wówczas graliśmy w niższych ligach. Wtedy ta pasja się zrodziła – mówi. I tak to trwało przez lata. Zaczęły się coraz dalsze wyjazdy i coraz trudniejsze do zorganizowania. – Starałem się tak załatwiać przepustki w wojsku, żeby wychodzić akurat na mecze – wspomina. Zaczęło się poważne życie, bo awans do ekstraklasy w 1994 roku zbiegł się z narodzinami pierwszej córki. Zamiast wielogodzinnych wyjazdów z kibicami, było zmienianie pieluch. Przez kolejne piętnaście lat nawet nie myślał o rządzeniu klubem. Kibicowanie mu wystarczało.
– Byłem ultrasem, zdecydowanie – uśmiecha się. - Bardzo mnie kręcą takie klimaty kibicowskie: głośny doping, chóralne śpiewy, oprawy. Sam uszyłem kilka flag klubowych: taką długą biało-czerwoną WISŁA PŁOCK i replikę flagi ONLY WISŁA, jednej z najpopularniejszych flag, która niestety gdzieś zaginęła. Lubię kibicowanie w stylu południowym, gdzie są oprawy czy nawet zakazane w Polsce racowiska. To mój klimat – przyznaje prezes. – Oczywiście, prawo jest prawem i należy je przestrzegać. Ale może warto się nad tym prawem pochylić i zmienić je w taki sposób, by race były dozwolone w określonych ramach, w określonych miejscach, przez upoważnione do tego osoby? Tak, żeby robić to z głową. Bardzo mało jest przypadków, w których race lądują na murawie. Jeżeli już mecz musi być przerwany przez ich odpalenie to dlatego, że dym ogranicza widoczność. Myślę, że da się pogodzić bezpieczeństwo i oczekiwania kibiców. Bo race ubarwiają widowisko. Reakcje postronnych kibiców, którzy wyciągają telefony, nagrywają, a później biją brawo to potwierdzają – mówi Kruszewski. Przywołuję wydarzenia ze Stadionu Narodowego i ostatnie z Wejherowa. – Sam byłem wtedy na Narodowym z córką. Takie zachowanie psuje wizerunek kibiców, wybija mi argumenty z ręki, powoduje, że mam wątpliwości. Ale czy zakazany owoc dzisiaj jeszcze bardziej nie kusi? Czy gdyby race mieli na stadionach odpowiedzialni ludzie, bez pomysłów, żeby strzelać nimi w innych? Dzisiaj stadiony i tak są bezpieczne – twierdzi Kruszewski.
Wraca pamięcią do lat ’90. – Pamiętam latające nad głowami ławki… Byłem w kilku ciężkich sytuacjach. Ale to, co zostaje w głowie z wyjazdów to przede wszystkim ten niesamowity klimat. Wielogodzinna podróż, bo przecież jeździliśmy po całej Europie, mnóstwo śmiechu, żartów, wzniesionych toastów, później emocje na meczu, śpiewy, zdarte gardło. Żeby była jasność: ja wciąż jestem kibicem. Na meczach stoję, a nie siedzę, zawsze staram się mieć przy sobie szalik. I bardzo, bardzo mnie ciągnie, żeby pojechać na jakiś wyjazd. Nie swoim samochodem, tylko autobusem czy pociągiem. Z kibicami. Żeby poczuć znów ten klimat: pójść na sektor gości, zostać zbadanym przez ochronę, to jest coś za czym tęsknię – przyznaje.
Kruszewski mówi wprost: kibice są najważniejsi. Zmieni się prezes, piłkarze, trenerzy, odejdą sponsorzy, działacze, ale oni zostaną. – Mają te same dożywotnie kontrakty – uśmiecha się. Kiedyś musiał tłumaczyć działaczom, że to klub jest dla kibiców, a nie odwrotnie. Oni nie rozumieli. Jeden z nich zaproponował: zbudujmy klub bez nich. Są niepotrzebni. Ważne są prawa telewizyjne i sponsorzy. Na nich należy się skupić. – Przez litość nie wymienię nazwiska tego człowieka. Ale dzisiaj w klubie wszyscy już to rozumieją. Piłkarzom też powtarzamy, że nawet jak przegrają 0:5 w Lubinie to mają podejść pod sektor i podziękować tym ludziom, co jadą cały dzień, a później widzą taki mecz. I nasi piłkarze byli pod sektorem w Lubinie, byli w Poznaniu po 0:4. Oczywiście, po takich porażkach pojawiają się pojedyncze osoby, które ich obrażają i wyzywają. I o tym z kibicami rozmawiamy. Że tak być nie powinno. Często się z nimi spotykamy, tłumaczymy niejasności. Pytania o prowizję ze sprzedaży Arka Recy? Okej, przyjdźcie, ja wam to wyjaśnię. Nie czytajcie anonimowych komentarzy, bo to w większości oszczerstwa tych, co byli w klubie, ale już ich nie ma. I tak się dzieje. Kibice przychodzą, siadają tu, gdzie pan i rozmawiamy. Oczywiście nie o wszystkim, bo o wszystkim nie można mówić, kibice na koniec nie zdecydują o filozofii klubu czy rozwoju, ale maja prawo się wypowiedzieć. Odkąd jestem w klubie nie mieliśmy z nimi żadnego konfliktu.
Gdy Kruszewski wchodził do Wisły, drużyna spadła do drugiej ligi, Orlen wycofał się ze sponsorowania, a później przestał też być właścicielem. – Kilka lat po grze w europejskich pucharach i zdobyciu Pucharu Polski znaleźliśmy się na trzecim poziomie rozgrywkowym. To był ogromny cios dla kibiców. Wtedy zaczęliśmy myśleć, że fajnie byłoby wprowadzić kogoś z nas do struktur klubu. Przedstawiliśmy takie rozwiązanie ówczesnemu prezydentowi Mirosławowi Milewskiemu, ale nie chciał się na to zgodzić. Kibice nie mieli wtedy dobrej prasy. Na trybunach było duże napięcie, bo nikt nie potrafił się pogodzić z tym zjazdem. Rozgorzała afera korupcyjna. Sam wielokrotnie płakałem po meczach Wisły, a później się zastanawiałem, ile łez wylałem na coś ustawionego w gabinetach. Pojawiały się wyzwiska na trybunach: na działaczy, na władze miasta, na odchodzący Orlen. Klimat był okropny. Chcieliśmy pomóc. W 2010 roku Andrzej Nowakowski został prezydentem Płocka, a ja wiceprezesem klubu. Niecałe półtora roku później: prezesem – wspomina.
Wejście do klubu miał niezwykle symboliczne. Już na trybunach czuł, że Wisła jest zamknięta, niedostępna i odcięta od zwykłych ludzi. Miał rację. – Pamiętam, że jak przychodziłem tutaj jako szef stowarzyszenia kibiców, to przed gabinetem prezesa były takie wielkie, solidne drzwi. Zawsze zamknięte. Jeżeli ktoś nie był zaproszony przez zarząd, to nie miał szans, żeby wejść. I te drzwi są do dzisiaj, ale zawsze otwarte. Takie miałem postanowienie wchodząc do klubu: otworzyć go. Nie tylko dla kibiców, ale ogólnie dla społeczeństwa. Żeby ludzie w Płocku o nim mówili, przeżywali porażki i cieszyli się ze zwycięstw. To się udało. I to na pewno jeden z największych sukcesów mojej kadencji – mówi. – Dzisiaj na mecze przychodzą przedstawiciele różnych opcji politycznych: ludzie prezydenta i niewspółpracujący z nim. Na sesjach rady miasta nikt nie mówi o Wiśle źle. Zdarzają się oczywiście trudne pytania, na które trzeba odpowiedzieć, i na które odpowiadamy, ale czuję, że Wisła jest klubem wszystkich – twierdzi.
To nie tak, że zwykły kibic został prezesem ukochanego klubu i jednego dnia siedział na trybunach, a już następnego w gabinecie. Przejście było łagodniejsze. – Na początku lat dwutysięcznych założyliśmy stowarzyszenie kibiców, a ja zostałem wybrany najpierw jego wiceszefem, a zaraz potem szefem. I już wtedy miałem jakiś kontakt z władzami. Później, przez kilka lat, zaraz po powstaniu „Sportowych Faktów” byłem ich korespondentem i wtedy też spotykałem się z piłkarzami czy działaczami. Wydawało mi się, że mniej więcej wiem, jak funkcjonuje klub – opowiada. Pod koniec sierpnia, przy okazji meczu z Pogonią Szczecin, jeden z dziennikarzy znalazł w archiwum starą relację Kruszewskiego ze spotkania Wisła – Pogoń. – Zawsze starałem się przemycać w tekstach te bliskie mi akcenty kibicowskie. Wtedy akurat na boisku niewiele się działo, było zimno, około zera stopni, a na sektorze kibiców Pogoni pojawiła się rozebrana pani. Dokazywała, więc to napisałem – śmieje się. – A co do tych wyobrażeń o działaniu klubu: okazało się, że wygląda to zgoła inaczej.
- Zdarzyło się, że to zaangażowanie kibicowskie panu przeszkadzało? – pytam. Prezes przypomina sobie, że ktoś już mu to pytanie zadał. I tak wtedy, jak i teraz odpowiedział stanowczo: - Nie. Wręcz przeciwnie. Kibicowanie pomaga rozumieć potrzeby klubu. A bycie prezesem pomaga w podejściu biznesowym, pomaga osiągać wyniki. Klub jest spółką akcyjną, musi spełniać określone warunki prawne, musi być zdrowy pod względem finansowym.
Zdarzało się wielokrotnie, że światło w jego gabinecie nie gasło. W klubie długo już nikogo nie było, więc portier zamykał bramę, robił obchód i zaglądał do Kruszewskiego. – Sprawdzał czy wszystko ze mną w porządku – uśmiecha się prezes. Szybko poważnieje. - Do pewnego czasu poświęcałem klubowi całe swoje życie. Dosłownie. Nie miałem w ogóle życia prywatnego. I jest to największa porażka jakiej doznałem. Zapomniałem o życiu prywatnym. Wielogodzinna praca, wiele lat bez żadnego urlopu, wszystkie mecze wyjazdowe i sparingowe. Oglądałem, podpowiadałem, pomagałem. Tak się zaangażowałem w tę pracę, że wielokrotnie zostawałem w pracy do późna. Bardzo późna. Czasami do rana – mówi. – Zawsze było coś do zrobienia: jakieś zestawienia, statystyki, oglądanie piłkarzy, oglądanie meczów. Zawsze coś znalazłem. Ale to nie jest dobre. Budzenie się po kilka razy w ciągu jednej nocy, bo myśli w głowie jest za dużo – wymienia. - W moim życiu nadszedł moment, w którym wreszcie zrozumiałem, że praca to tylko praca. To, co w domu, co w rodzinie, powinno być najważniejsze. Na szczęście mam wokół siebie ludzi, którzy pomagają mi o tym nie zapominać. W klubie też mam osoby, którym ufam. Mam Tomka Marca, mam panią asystentkę, a dzięki nim poczucie, że jak na kilka dni wyjadę korzystać z tej mojej prywatności, odpocząć troszeczkę, to zostawię klub w dobrych rękach i jak wrócę to wszystko będzie w porządku. Kiedyś musiałem patrzeć ludziom na ręce, teraz nie muszę. Ze swojego doświadczenia mogę powiedzieć: nie można poświęcać życia prywatnego dla pracy. I to mówię ja – Wiślak noszący ten klub w sercu.
Od trzech miesięcy jest jeszcze jedno pomieszczenie, w którym żarówki nie dostają wolnego. – No tak, zdarza się, że Radek Sobolewski wyjeżdża po mnie. Ja już idę do portiera, oddaję klucze, żegnam się, mówię, że można zamykać, a on, że trener jeszcze pracuje. Radek jest detalistą. Dużo czasu spędza na przygotowaniu drużyny do meczu. Uwielbia analizować. Ale powtarzam na moim przykładzie: praca nie jest najważniejsza – śmieje się Kruszewski.
Połowa kawy wypita. Prezes odjeżdża krzesłem, wstaje od stołu i idzie w stronę biurka. W komodzie skrywa kolejne skarby – archiwalne mecze Wisły. – To jedyna, unikalna kolekcja meczów od 1992 roku. Wszystkie spotkania, które udało mi się zdobyć są pocięte, żeby zawierały najważniejsze akcje, ale też np. wywiady czy jakieś kibicowskie elementy. Takie skróty. Część przegrywałem z VHS-ów, ta nowsza część była już nagrywana od razu na płyty – mówi z dumą. Pudełek z płytami jest tyle, że gdyby ułożyć z nich wieżę, miałaby pewnie z dwa metry. Każde pudełko jest opisane: jakie mecze są tam nagrane, jakimi wynikami się kończyły, jakie wydarzenia, co się wtedy działo w klubie. Miniaturki zdjęć pozwalają szybciej skojarzyć o co chodziło. Wygląda to profesjonalnie. – Sam montuję wieczorami. To są naprawdę rarytasy. Cała historia taka, jak była. Są dobre i złe momenty. Bez żadnego tuszowania czy selekcjonowania. Później marketing z tych moich zbiorów korzysta. Naprawdę jestem z tego dumny – uśmiecha się prezes i podsuwa mi kolejne pytanie: z czego jest dumny najbardziej.
- Zawodowo z tego jak udało się ten klub wyprowadzić. Przejmowaliśmy go, gdy spadał do drugiej ligi. Nikt wtedy nawet nie marzył, że będziemy kiedyś w miejscu, w którym dziś jesteśmy. Udało się zrobić dobry wynik organizacyjny i wizerunkowy, bo Wisła jest dobrze postrzegana. Wrócił PKN Orlen, co też wydawało się absolutnie niemożliwe. Promujemy piłkarzy, dokonujemy historycznych transferów, mamy reprezentantów Polski, klub się rozwija, trenującej młodzieży przybywa i koniecznym staje się budowa stadionu – wymienia. – Ale największym sukcesem są moje dwie cudowne córki i wspaniała wnuczka – pokazuje na zdjęcia stojące obok laptopa. - To są dziewczyny, które są całym moim światem, są najważniejsze, tak samo jak moja mama - kolejna wielka fanka Wisły i… moja. W ogóle same kobiety wokół mnie, bo przecież na tych wymienionych nie koniec - śmieje się. Ale zaraz po nich jest Wisła. - Kasia ma dobre połączenie z Włoch, więc pojawia się dość często. Poza tym, jak Arek jest powoływany na zgrupowania reprezentacji, to przylatują razem – mówi. - Był pan zwolennikiem jego powoływania nawet jak nie grał w klubie, prawda? – Tak! Można tak powiedzieć – śmieje się prezes. – Kasia jest kibicką Wisły. Była na stadionie już w wózku i teraz jak jest w Płocku, też przychodzi. Ale muszę przyznać, że nie znam nikogo, kto bardziej by przeżywał mecze niż młodsza córka i moja mama. Zawsze mnie pocieszają po porażkach i mówią, że to przypadek i że jeszcze wszystko będzie dobrze. Pomaga to.
Na biurku leży też płyta „Forever Young” Alphaville. – Proszę zobaczyć – prezes podwija rękaw koszuli. – Tutaj mam wytatuowany ten tytuł. Identyczną czcionką, jak na okładce płyty – pokazuje. Był na ich jedynym koncercie w Płocku. Tego samego dnia urodziła się jego młodsza córka. – Fantastyczne wspomnienia. Tutaj trzymam ich kompakt, ale w domu mam też płytę winylową – dodaje. Jedną z ośmiuset, bo Kruszewski oprócz piłki, uwielbia też muzykę. Rok temu w prima aprillis powiedział kibicom, że przenosi się do radia. I stworzył audycję o muzyce stadionowej. – Grałem znane piosenki, które później były przerabiane na przyśpiewki stadionowe – wyjaśnia. To był żart bez kontynuacji, choć kilka osób namawiało, by to pociągnąć.
- Alphaville jeszcze koncertuje? – pytam. – Koncertuje, koncertuje! Może ich na otwarcie stadionu zaprosimy. Bardzo bym chciał. Ale jeszcze bardziej bym chciał w ogóle tego otwarcia doczekać – mówi. Wiele wskazuje na to, że Kruszewski doczeka. W zeszłym tygodniu, miejscy radni zgodzili się na przesunięcie dodatkowych środków na budowę stadionu. Dzięki temu, w wieloletniej prognozie finansowej jest już zabezpieczona cała potrzeba do tego kwota. Około 140 milionów netto. Pozostało już tylko podpisanie umowy z wykonawcą. A to nie jest takie proste. Dotychczas tylko jedna firma przedstawiła projekt budowy stadionu, a miasto miało wątpliwości co do prawidłowości tej oferty, więc postępowanie unieważniło. Sprawa trafiła do Krajowej Izby Odwoławczej, która anulowała to unieważnienie. Teraz miasto czeka na uzasadnienie tej decyzji. Gdy się z nim zapozna, prawdopodobnie zdecyduje się podpisać umowę. Najpewniej – jeszcze w tym roku.
- To wiele rzeczy nam ułatwi. Nie będziemy już czarną owcą tej ligi z przestarzałym stadionem, na którym albo na głowę pada, albo wiatr chce tę głowę urwać, albo latem niemiłosiernie praży. Komfortu z oglądania meczów nie ma żadnego. Z trybun jest słaba widoczność, są odsunięte od boiska o czterdzieści metrów, więc można zapomnieć o jakimś kontakcie z piłkarzami. Jak mamy przyciągnąć więcej kibiców, skoro oni mogą usiąść wygodnie w fotelu i obejrzeć mecz realizowany z kilkunastu kamer? Na mecz z Jagiellonią przyszło 7 tys. ludzi. Bardzo dużo jak na wielkość miasta i to jaki mamy stadion. Ale oni tak się „rozeszli” gdzieś po tym stadionie, że i tak było widać puste krzesełka. Myślę, że na nowym, 15-tysięcznym stadionie, możemy realnie utrzymywać frekwencję na poziomie 10 tysięcy – mówi Kruszewski.
W gabinecie szukam „worka złota”, który prezes obiecał w jednym z wywiadów położyć na stół, by zatrzymać Dominika Furmana. – To historia, która będzie się jeszcze toczyła. Może nawet do czerwca. Agent dostał ofertę przedłużenia kontraktu, na bardzo dobrych warunkach, ale to też nie może być kwota, która zniszczy nam budżet. Zrobimy wszystko, żeby Dominik został, ale to będzie tylko jego decyzja. U nas jest gwiazdą, piłkarzem, który się odbudował i którego teraz kibice noszą na rękach. Wrócił do reprezentacji, pewnie niedługo w niej zagra. A pójście teraz do innego, mocniejszego klubu może spowodować, że będzie tam jednym z wielu. Nie wiadomo, czy nie usiądzie na ławce. Przeżył to już, bo był w Tuluzie i Weronie – mówi Kruszewski. Konkretnej oferty na razie za niego nie dostał. Pojawiały się jedynie bardzo wstępne pytania z innych klubów. – Z Arkiem Recą też długo negocjowaliśmy kontrakt i w ostatniej chwili udało się dogadać, dzięki czemu zarobiliśmy na nim sporo pieniędzy. Jeżeli już dojdzie do tego, że Dominik będzie chciał odejść to też będziemy chcieli dostać za niego pieniądze. Czyli np. wpisać w kontrakcie jakąś realną kwotę odstępnego, którą inny klub będzie w stanie zapłacić. To trudne kwestie, mówimy o jednym z najlepszych piłkarzy ekstraklasy. Zobaczymy.
Po zwycięstwie nad Jagiellonią prezes publikuje zdjęcie cieszących się Furmana i Szwocha. Wisła po raz pierwszy w historii zostaje liderem ekstraklasy. Pisze: Są takie chwile, na które czeka się wiele lat, nieraz całe życie.