Były prezes klubu ekstraklasy: Nadawał się do zamknięcia. Sytuacja jak w Wiśle Kraków

Sytuacja Arki Gdynia przypominała tę znaną obecnie z Wisły Kraków. - Klub nadawał się do zamknięcia - przyznaje w rozmowie ze Sport.pl Wojciech Pertkiewicz. Prezesem klubu był przez 7 lat. Zastał 100 wierzycieli, a zostawił Arkę w ekstraklasie i zdobył Puchar Polski. Po tym jak został zwolniony, przygląda się Arce z boku i zastanawia nad jej finansami.

Kacper Sosnowski: Z Wojciechem Pertkiewiczem w Arce kojarzą się ludziom głównie dwa hasła: awans do ekstraklasy i zdobycie Pucharu Polski. Dodałbym do nich jeszcze: 7 mln złotych długu na start i 100 wierzycieli.

Wojciech Pertkiewicz: Mój pierwszy dzień w Arce to było wrzucenie na głęboką wodę. Zostałem przywitany strajkiem zawodników, którzy nie chcieli wyjść na trening, bo od pewnego czasu nie dostawali wypłat. Potem dostałem też rzetelną informację na temat stanu finansów spółki, czyli długu na ponad 7 mln złotych. Zacząłem szybkie konsultacje ze znajomymi mecenasami. Po krótkiej analizie, każdy z nich sugerował, bym się z Arki kulturalnie "wymiksował", głównie ze względu na sytuację finansową, perspektywy i odpowiedzialność jaka ciąży na zarządzie. Problemem była m.in. struktura tych zobowiązań. Prawie wszystkie były wymagane na już. Klub nadawał się do zamknięcia. Wierzycieli rzeczywiście było ponad stu. Od ZUS-u i Urzędu Skarbowego po firmy transportowe i drukarnie. Nie zapominając o zawodnikach i trenerach. Gdyby wszyscy chcieli długi ściągać od razu, to wiadomo, że klub by upadł. Spłata zobowiązań nie mogła iść w oderwaniu od bieżącej działalności. Musieliśmy utrzymać akceptowalny poziom sportowy i równolegle, małymi krokami, zmniejszać zadłużenie. To wymagało nie tylko ugód ze wszystkimi wierzycielami, ale i renegocjacji prawie wszystkich umów w klubie. Podjęliśmy się tego i udało się w ciągu pięciu lat - bo tyle trwało odcinanie ogona długów - zbudować i utrzymać wiarygodność finansową. I może też po części dzięki temu osiągnąć co nieco na murawie. Nie wiem, czy Arka nie jest jedynym klubem, któremu udało się wykaraskać z takiej sytuacji.

Zobacz wideo

Z większym długiem walczy obecnie Wisła, ale na zakończenie tej walki trzeba poczekać. Jak przywitał się pan wtedy z zawodnikami?

- Powiedziałem, jak jest. Pamiętam, że na tym spotkaniu pomógł mi ówczesny trener Petr Nemec. Zmobilizował zawodników. Prosił, by dać mi szansę i jak słusznie zauważył, niewyjście na trening nie zmienia sytuacji finansowej klubu.

Nemec, który też nie miał płacone.

- Zaległości były też wobec trenera, to prawda. Były dwa wyjścia: albo razem zobaczymy światło na końcu tunelu, albo zamykajmy to. Na szczęście kilka osób to światło widziało i dzięki ich wsparciu udało się wyjść na prostą. To na szczęście były czasy, gdy komisja licencyjna PZPN nie działała tak restrykcyjnie jak obecnie. Gdyby działała jak teraz, to Arka nie dostałaby licencji. Jakieś kary oczywiście wtedy mieliśmy, ale komisja, widząc poprawę i kolejne dokumenty, które pokazywaliśmy, podchodziła do nas ze zrozumieniem. Widziała, że działamy, a nie tylko mówimy. Dawała kary, nadzory, ale też szansę.

Pan też był wtedy prezesem charytatywnie.

- Trudno było zaczynać od siebie, gdy trwało mocne zaciskanie pasa. W wypłatach byłem na końcu. Doszło nawet do dojść zabawnej sytuacji, bo nie wiedziałem, że ja, tak jak piłkarze, jestem podmiotem chronionym zapisami licencyjnymi. Na posiedzenie komisji usłyszałem, że licencji na razie nie dostaniemy, bo nie wypełniliśmy kryterium o zaległych zobowiązaniach finansowych względem prezesa zarządu. Mówię: Panowie, ok, ale sam z sobą mam porozumienie pisać?

A z trzeciej strony byli jeszcze kibice. Oni też zdaje się Arkę bojkotowali i mieli jakieś swoje postulaty.

- Bojkotowali poprzedni zarząd i poprzednią ekipę. Choć nie ma co ukrywać, ja wcześniej w klubie też pracowałem i w tej ekipie bojkotowanej się znajdowałem. Zajmowałem się marketingiem. Moje nazwisko też pojawiało się na banerach typu "wyjazd z klubu". Na spotkaniu z kibicami porozmawiałem z nimi szczerze. To, że sytuacja jest trudna, wiedzieli. To, że była dramatyczna, niekoniecznie. Nawet poprzednie władze nie do końca zdawały sobie sprawę ze wszystkich problemów, bo kumulacja zobowiązań dopiero nadchodziła. To dlatego przez pierwsze dni zastanawiałem się, czy to robić. A przez następne tygodnie - jak to robić. Ale najważniejsze było, że miałem z kim to robić. 

Nowy prezes klubu Grzegorz Stańczuk może mieć trudny początek? Problemów finansowych brak, ale są sportowe, a kibice znów niezadowoleni.

- Grzegorza Stańczuka nie znam za dobrze, ale po naszych spotkaniach mam wrażenie, że szybko poznaje jak szerokim spektrum zagadnień zajmuje się klub. Wie już, że zarządzanie klubem to właściwie praca w ciągłej sytuacji kryzysowej. I co najważniejsze, wydaje mi się, że wie i czuje, że klub piłkarski to nie tylko zawodnicy na boisku, ale wielka wartość społeczna. Słyszałem, że spotykał się już z kibicami i słusznie. Brak jasnej komunikacji powoduje tylko spekulacje, a futbol żywi się plotkami, które w zdecydowanej większości są oderwane od faktów. Wyniki sportowe będą falowały. To pewne. Wierzę, że ta fala będzie szła w górę. Było rozczarowanie po rozpoczęciu sezonu. Dobre mecze z Górnikiem, Piastem czy ŁKS, kilka zdecydowanie poniżej oczekiwań. Teraz remis w derbach po dobrym meczu. Nastroje też będą falowały. Ja z kibicami miałem chyba przyzwoite relacje. Czasem iskrzyło, czasem nasz punkt widzenia był inny, bo każdy inaczej rozumiał dobro klubu. Czasem lądowałem na transparentach – taka forma publicznych negocjacji. Uważam, że nikogo nigdy nie oszukałem, ale miałem swoje zdanie, a może po prostu byłem asertywny. Na kilka rzeczy, które chciały przeforsować małe grupy - czy wręcz jednostki -się nie zgodziłem. Czasem ktoś próbował własne interesy stawiać ponad dobro klubu. Udało się jednak tę ciemną stronę kibicowania odsunąć, a prym wiodą grupy, które rzeczywiście mają pozytywną "zajawkę" na Arkę, choć ta miłość czasem bywa różnie rozumiana.

Ale pewnego dnia kibice do pana przyszli po 2 złote od biletów.

- W Arce od kilku lat jest umowa między stowarzyszeniem kibiców a klubem, który 2 złote od biletu przekazuje stowarzyszeniu. Nie jest jednak tak, że te pieniądze płaci klub. Kiedy rozmawialiśmy o cenach biletów, kibice opodatkowali się sami. Świetny pomysł i bardzo fair. Zadeklarowali, że chcą zwiększyć ceny przez nas proponowane o 2 złote, w zamian za przekazanie tej nadwyżki na działalność statutową stowarzyszenia. W dodatku dotyczyło to tylko trybuny “Górka”, czyli tej najbardziej zagorzałej, najgłośniejszej. Pieniądze wydatkowane są na różne akcje kibicowskie czy popularyzujące Arkę Gdynia. Jest tego naprawdę sporo, ale oczywiście są też oprawy, które czasem niosą ze sobą większe konsekwencje niż tylko doznania estetyczne.

Nie wychodziło tak, że klub płacił za te złe oprawy podwójnie? Najpierw dawał na nie z biletów, potem robił przelewy za kary?

- Nie rozliczaliśmy się z tych dwóch złotych z biletów od razu. Kumulowaliśmy te pieniądze. Zachęcaliśmy do ich zbierania. Wyszło z tego kila fajnych, cyklicznych akcji: złoto-niebieski Mikołaj, wyprawki dla dzieci do szkoły, wózek dla kibica itp. Gdy jednak dostawialiśmy kary za oprawy, to potrącaliśmy je właśnie z tej kibicowskiej puli. Gdy graliśmy sezon w europejskich pucharach, to łączne kary z polskiej strony i od UEFA wynosiły kilkaset tysięcy złotych, więc tych kibicowskich złotówek wystarczyło może na 10% kwoty. Dlatego nie chciałbym, żeby po tej rozmowie powstał przekaz: co z tego, że na Arce paliły się race, skoro i tak płacili za nie kibice. Tak było tylko po części. Poza tym te pieniądze nie miały i nie mają być przepalane, tylko służyć fajnym celom. W tym sezonie udało się np. zrobić zbiórkę na dzieciaki z domów dziecka, kupiono dla nich ponad 500 karnetów na mecze. To jest przykład akcji, po której trafiły na stadion osoby, których część do tej pory nie bywała na meczach. Dzięki temu kolejne osoby zostają zaszczepione miłością do żółto-niebieskich. Kibice Arki to naprawdę w większości pasjonaci. Przegadaliśmy setki godzin. O wszystkim – klubie, jego funkcjonowaniu, sporcie. Może czasem wygląda to trochę tak, że z miłości dziecko by udusili, ale przeważnie w duszy im dobrze gra, a o różnych drogach do celu trzeba dyskutować.

Nie zapytam, czy to przez nich Zbigniew Smółka stracił pracę, bo wiem, że pan się uśmiechnie.

- Tam nie tylko chodziło o wyniki, ale również pozasportowe tematy, czy bardziej okołosportowe. Stąd też zresztą powstało moje nieporozumienie z właścicielem klubu. Byłem zwolennikiem znacznie wcześniejszego rozstania z trenerem Smółką. Z Dominikiem Midakiem byłem umówiony, że w sprawach kluczowych, a taką jest pozycja pierwszego trenera, siadamy i rozmawiamy i nie podejmuję jednoosobowo decyzji.

A Smółka po jednym z meczów mógł się bać opuścić klubowy budynek?

- Nie wiem tego, ale śmiem wątpić. Abstrahując od faktu, że trener nie wyglądał na strachliwego, to czego właściwie miał się bać? I jeszcze ponoć miał spać na stadionie, przemykać do hotelu? Nie wierzę w tę historię.

To przejdę do spraw, o których pan wiedział. Czy 26 sierpnia Arkę było stać na Marko Vejinovica?

- A byłem jeszcze wtedy prezesem klubu?

Tak.

-To nie było.

Czyli albo dalej nie jest, albo 27 sierpnia nastąpił przypływ gotówki?

- Sytuacja wyglądała tak, że moje drogi z klubem się powoli rozchodziły. Właściciel miał trudne dni ze względu na trybuny. Dokonana została zmiana na stanowisku prezesa, a zatrudnienie Marko to nie tylko wartość sportowa, ale i świetny ruch PR-owy. Z tego co wiem, nie był to tani zabieg, ale potrzeba matką wynalazków. Słuchałem konferencji i deklaracji i wnioskuję, że jest pomysł na dodatkowe finansowanie klubu, bo zadłużany nie będzie. Wiem, że to nie jest łatwa sprawa i mocno trzymam kciuki za sukces.

Gdyby w jednym zdaniu ująć zarzuty do pana, które padły na konferencji prasowej z większościowym udziałowcem Arki, to wyszłoby, że był pan zbyt asekurancki, nie chciał budować w Gdyni drużyny na podium.

- Po doświadczeniach wynikających z tego, gdzie był klub, życie mnie nauczyło, by zamiary mierzyć według sił. Teraz, mam wrażenie, dokonywane są pewne ruchy, a pod nie musi znaleźć się finansowanie. Zawsze jest to obarczone ryzykiem, ale zakładam, że osoby zarządzające dobrze je szacują, bądź mają pewność, że to finansowanie jest. Tak czy inaczej zakładam, że wszelkie zmiany mają na celu to, by było lepiej i mocno temu kibicuję.

Z Vejinovicem to musiała być lekko zabawna, albo tragikomiczna sytuacja. Pan będąc zagranicą na urlopie dostawał telefony z pytaniami o transfer, o którym pan w teorii nie wiedział.

- Jakieś sygnały i pytania do mnie docierały. Środowisko nie jest aż tak szczelne. Moje odwołanie było już przesądzone, okienko transferowe się zamykało więc sprawy nabrały tempa, ale niczego nadzwyczajnego bym się w tej sytuacji nie dopatrywał. Miałem świadomość, że odwołanie z funkcji może się wydarzyć we wtorek, kiedy mnie nie było. Wtedy właśnie obradowała rada nadzorcza.

Ponoć szybko dostał pan dwie inne oferty pracy.

- Rzeczywiście były telefony. Powiedziałem, że potrzebuję kilku tygodni dla rodziny i dla siebie, by normalnie odpocząć. Już teraz adrenaliny zaczyna brakować. Możemy rozmawiać.

Będzie pan chciał zostać przy sporcie?

- Od 2002 roku pracuję w sporcie. Najpierw był tenis, potem koszykówka, ostatnio przez 9 lat piłka nożna. Sport to wielkie emocje na każdym poziomie. Wielki stres ale i adrenalina, jeśli ktoś ją lubi. Ja lubię.

Na pożegnalnym spotkaniu z kibicami postawił pan 50 piw. Chyba dobrze się rozmawiało.

- Sympatycznie i wesoło. Było trochę anegdot. Ciekawe było, to że na to spotkanie przyszli też ci, którzy na co dzień byli wyraźnymi krytykami wielu moich poczynań. Każdemu z nas zależało, by w Arce się dobrze działo. Bardzo często krytyka wynika z braku pełnej wiedzy o mechanizmach funkcjonowania, uwarunkowaniach prawnych, finansowych, zapisach umów itd. Z drugiej strony zaangażowanie kibiców, rozmowy pozwalają czasem na spojrzenie z innej strony na pewne zagadnienia, bo łatwo wpaść w rutynę i zamknąć się w bańce informacyjnej.

Teraz mecze ogląda pan jako kibic.

- Zdecydowanie przyjemniej się je ogląda. Łatwiej. Nerwy koncentrują się wyłącznie na meczu, nie na konsekwencjach związanych z tym, co się na boisku wydarzy.

Czyli przy 0:2 podczas ostatniego meczu z Lechią jako kibic był pan bardziej spokojny niż rok temu oglądając derby jako prezes.

- Przy 0:2 na trybunie było dość cicho, chociaż w pierwszej połowie Arka miała swoje sytuacje. Mówię tu choćby o okazjach Nalepy i Skhirtladze. A tu nagle dwa stracone gole i cisza. Dobrze, że wszystko skończyło się jak się skończyło, a zawodnicy walczyli do końca. To był remis ze wskazaniem na Arkę, bo docenić trzeba ją za odrobienie start, za niesamowite zaangażowanie. 

Ten remis zapewnił Arce Vejnović. Znów był chwalony. Może inwestycja w niego zaczęła się zwracać?

- Wrócił do Arki za dużo większe pieniądze niż był tu wypożyczony wcześniej. O tym, że to charyzmatyczna postać i zawodnik potrafiący grać w piłkę wiedzieliśmy już dawno. Jak wcześniej wspominałem, jest sportowo wartością dodaną w klubie, a czy jest inwestycją, to musieliby się o tym wypowiedzieć włodarze klubu. Trudno mi powiedzieć w jakich kategoriach i od jakiego poziomu można mówić o zwrocie. Dobry, agresywny mecz w wykonaniu Marko i do tego bramka wywołująca euforię na trybunach. Brawo, będzie takich więcej.

A to wszystko pod okiem nowego, zagranicznego trenera. Jacka Zielińskiego, którego przyjmował pan raptem 6 miesięcy temu, panu nie żal?

- Po rozstaniu z trenerem Smółką w klubie było trochę zawirowań. Ja też wtedy byłem na wylocie. Rozmawialiśmy jednak z kolejnymi trenerami. Propozycji pracy nie przyjęli Dariusz Wdowczyk, Jan Urban, Radoslav Latal, finalnie dogadaliśmy się z Jackiem Zielińskim, którego akcje też stały wysoko. Miał utrzymać Arkę w lidze. Wszedł do drużyny w trudnym momencie, ale zadanie wypełnił. Nowy sezon nie zaczął się dla klubu najlepiej. Nie pomógł, a może zadecydował o zmianach przegrany 0:1 Puchar Polski z Odrą Opole, choć o końcu współpracy słyszało się już wcześniej. Odebrałem tę decyzję jako ciąg dalszy zmian kadrowych w klubie, motywowanych tym, że szybko musi być lepiej. I niech będzie. Na tym wszystkim zależy. Samych szczegółów rozstania nie znam, więc niezręcznie mi to komentować zarówno co do formy jak i co do treści. Z doświadczenia wiem, że takie zmiany nie zawsze muszą być podyktowane samymi wynikami sportowymi. Ale jak było w tym przypadku, nie wiem.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.