Adam Frączczak o walce z chorobą. "Teraz mówię sobie: Ciesz się, że w ogóle możesz przyjść się zmęczyć"

Adam Frączczak wygrał walkę z nowotworem, wrócił na boisko i strzelił pierwszego gola. Z człowieka szukającego przykładów sportowców, którym się to udało, sam stał się przykładem do łatwego znalezienia. Opowiada nam o trudnościach, wątpliwościach i radości. Emocjach, które przeplatały się przez ostatni rok.

Trener Pogoni Szczecin opowiada o Polsce:

Zobacz wideo

Badania były proste, ale diagnoza trudna do zaakceptowania. Adam Frączczak miał za sobą dobry sezon z 14 golami, rozpoczynał kolejny, fizycznie i psychicznie czuł się gotowy. We krwi coś wyszło nie tak, ale doktor chciał jeszcze powtórzyć badania w szpitalu. Frączczak myślał „co ja tu robię?”, koledzy z drużyny przyszli na oddział, pożartowali, wyszli, a żarty się skończyły. Guz przysadki mózgowej. 1,8 x 1,5 x 2,1 centymetra. Dwa miesiące brania środków farmakologicznych, mających go rozmiękczyć. Na początku grudnia operacja: lekarze usuwają guza przez nos. Frączczak budzi się po południu. Wieczorem mecz Piast Gliwice – Pogoń Szczecin. Zaczyna go oglądać na tablecie, ale szybko zasypia. Lekarz przestrzega: kolejne dwa miesiące ma nic nie robić. Siedzieć, odpoczywać. Odpoczynek się przeciąga. Frączczak dopiero pod koniec marca wraca do treningów z drużyną. 15 maja Pogoń znów gra z Piastem, a on po raz pierwszy po operacji pojawia się na boisku. Koniec sezonu. Pogoń dobrze zaczyna kolejny, a Frączczak zbiera minuty w końcówkach. 

29 września. Jagiellonia Białystok – Pogoń Szczecin. W 77. minucie Frączczak wchodzi na boisko, siedem minut później wbiega w pole karne, uderza z pierwszej piłki i zdobywa ważną bramkę. Biegnie w stronę chorągiewki, zatrzymuje kolegów, nie chce by na niego skakali, bo gdy ostatnio Kożulij wskoczył to skończyło się kontuzją kostki i miesiącem przerwy. To jego chwila, jest sam. Symboliczna cieszynka: wyraz wielkiej ulgi, spadającego z serca ciężaru. Pomeczowy wywiad. Wzruszenie.

Dawid Szymczak: Co panu tak naprawdę groziło?

Adam Frączczak: Przede wszystkim mogło się to skończyć utratą wzroku. Przysadka jest umiejscowiona w takim siodle tureckim i jeżeli ten guz rośnie, to zaczyna tam wszystko uciskać – najbliżej jest nerw wzrokowy. Poza tym prowadzi to do problemów z hormonami i tarczycą. Ja byłem w specyficznej sytuacji, bo jako piłkarz jestem narażony na urazy głowy i gdyby nie wykryto wcześnie tego guza, to mogłoby się to potoczyć bardzo różnie. Dostałbym w głowę i powikłania mogłyby być naprawdę poważne.

Gola z Jagiellonią Białystok traktuje pan jako spięcie klamrą tego trudnego czasu? Postawienie kropki i rozpoczęcie nowego rozdziału?

Chyba nie. Nie patrzę tak na to. Całkiem niedawno minął rok odkąd mi wykryto tego guza. Zagrałem ostatnio z Górnikiem Zabrze, a ostatni mecz przed wykryciem też był z Górnikiem. Dużo można znaleźć takich zapętleń.

Choćby z Piastem Gliwice. Pierwszy mecz w sezonie ogląda pan ze szpitalnego łóżka po operacji, a w następnym pierwszy raz po chorobie wchodzi na boisko.

No właśnie, można się takich klamr doszukać. Na pewno ten gol był ważny, bo udało się dzięki niemu wygrać mecz i przypomnieć o sobie kibicom. Pomógł mi też psychicznie: dodał pewności siebie, znów mogłem poczuć się potrzebny, a to było dla mnie ważne. Wcześniej tych goli trochę strzelałem i bardzo chciałem sobie i kibicom udowodnić, że po takiej przerwie nadal potrafię to robić i nadal mogę być potrzebny drużynie.

Bał się pan, że już nie będzie?

Takie myśli - jak się odnajdę, czy wrócę do formy - na pewno były. Dalej są, bo przecież nie zagrałem wielu minut i muszę ciężko pracować, żeby wchodzić na boisko. Wiele rzeczy się zmieniło w klubie: są inni ludzie, styl w jakim gramy, pozycja w tabeli, a to wszystko ma wpływ na moją sytuację. Trzeba się do tego dostosować i ciężko pracować. Tylko na to mam wpływ.

Co przez ten rok było najtrudniejsze?

Ten czas, gdy wróciłem już do treningów jakoś w marcu czy kwietniu. I już praktycznie trenowałem na sto procent, myślałem, że jestem coraz bliżej miejsca w osiemnastce meczowej i wtedy lekarz podjął decyzję, że jeszcze trzeba zrobić przerwę, żeby zyskać pewność, że wszystko na pewno jest dobrze, że mogę uderzać głową itd. Wtedy zrozumiałem, że ten sezon mam z właściwie z głowy, mimo że tam jeden mecz się udało zagrać. Miałem przecież nadzieję, że tych meczów będzie więcej.

Pan był w tej walce niecierpliwy?

Rozłożyłem to sobie na etapy. Najpierw etap dwóch miesięcy przygotowania do operacji, później etap operacji, a później etap powrotu na boisko. Zakładałem, że zajmie mi to miesiąc, może dwa.

Wyszło cztery, pięć.

Po operacji też było trudno, bo nic nie mogłem robić. A ja nie umiem nic nie robić. Dobrze się złożyło, że wtedy akurat były święta, więc się pojechało do domu, trochę pospotykało z bliskimi i jakoś zleciało. Ale z tym nic nie robieniem, to wiadomo… Trochę oszukiwałem i delikatnie sobie coś tam robiłem.

Słyszałem, że w domu powstała nawet mini siłownia.

No tak, mam takie miejsce, żeby zawsze móc indywidualnie popracować i trochę z tego korzystałem.

To jakim był pan pacjentem?

Niełatwym. Trudno miał ze mną doktor Mariusz Pietrzak, który mnie monitorował tutaj na miejscu przez cały ten czas i to on dawał zielone światło lub nie. Zna mnie dość długo i wie, że jak mi powie: rób coś na pięćdziesiąt procent, to i tak będzie jakieś dziewięćdziesiąt. Nie umiem się tak wyhamować.

Ale to chyba ze sportowcami w ogóle tak jest. Z Sinisą Mihajloviciem we Włoszech też nie mają łatwo, jak upiera się, że wyjdzie ze szpitala na mecz.

Myślę, że takie podejście pomaga: że wyjdę, dam radę, wygram. Tak naprawdę to wszystko siedzi w głowie i jeżeli ktoś dobrze sobie wszystko poukłada, to w bardzo wielu przypadkach pomaga to wyjść z choroby. Wiele jest przykładów ludzi, którym dobre nastawienie pomagało wychodzić z choroby, czasami dużo cięższej niż moja. Myślę, że od głowy zależy najwięcej.

I dlatego jak pan nic nie robił, to czytał pan książki o psychologii?

To nie tak, że wtedy zacząłem się interesować psychologią, tylko miałem akurat na to więcej czasu. Czytałem, ale też nie jakoś mnóstwo tych książek. My sportowcy często potrzebujemy współpracy z psychologiem. Niektórzy radzą sobie czytając książki w tej tematyce.

A to szukanie w internecie sportowców, którzy sobie poradzili z tą chorobą, to była jakaś próba zainspirowania się?

Chodziło mi o to, żeby znaleźć kogoś konkretnie z guzem przysadki. Chciałem sprawdzić, czy udało im się po operacji wrócić do sportu. A jeśli tak, to po jakim czasie, jak sobie później radzili. A jeśli nie wrócili, to co poszło nie tak.

Ale nie znalazł pan.

No właśnie o dziwo nie znalazłem. To głównie choroba, która dotyka kobiety.

Podobno 10 proc. społeczeństwa, więc jest całkiem popularna.

Ale większość nawet nie wie, że ją ma. U mnie też nie dawała objawów i to też było dla mnie trudne. Bo czułem się normalnie, a nagle ktoś mi powiedział, że nie mogę trenować, bo jestem chory. Myślałem sobie: jaki chory? Czuję się dobrze fizycznie, psychicznie, objawów nie ma, trenuję normalnie. No ale wyszło na badaniach, więc trzeba się było z tym pogodzić.

Skoro pan nie znalazł żywego przykładu, to pewnie pytał pan o to lekarza. Dał gwarancję, że będzie mógł pan wrócić?

To było moje pierwsze pytanie. Doktor, który mnie operował w Warszawie to topowy specjalista, więc jak zapytałem, to powiedział mi, że po to przyjechałem właśnie do niego, żeby do tej piłki móc wrócić. Doktor w Szczecinie mi to potwierdził.

Gola zadedykował pan kibicom i rodzinie. Wiadomo, że w takich sytuacjach choruje pacjent, ale przeżywają to wszyscy dookoła. Bliscy mieli z panem ciężko?

Nie chodziło nawet o to, że ja się jakoś inaczej zachowywałem. Ale oni po prostu przeżywali to bardziej ode mnie. Bo ja miałem swój plan i skupiałem się na tym co robić, kiedy, jak. A oni mieli milion myśli: zastanawiali się jak to będzie, jak można mi pomóc. To są trudne sytuacje dla najbliższych. Wiem też, że bardzo czekali na to, jak wrócę i jak strzelę tego pierwszego gola. Stąd ta dedykacja.

W wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” zdradził pan trzy lata temu swoje trzy cele: nauczyć się grać na gitarze, mówić po angielsku i zdać maturę. Te cele się jakoś zmieniły?

Nauka angielskiego trwa, gitara długo stała zakurzona, ale ostatnio się przełamuję i do niej wracam. Teraz w wolnych chwilach staram się odpoczywać albo – przeciwnie – wykorzystuję je na dodatkową, indywidualną pracę, żeby być w jak najlepszej formie. Są też te sprawy pozasportowe: mam syna, który trenuje, więc trzeba go zawieźć do klubu czy na basen. Matury niestety wciąż nie udało się zdać. Liceum skończyłem, a do matury na pewno wrócę, bo skoro tak sobie założyłem, to trzeba to zrealizować. Robię ją dla samego siebie.

A pana jakoś ta choroba zmieniła? Oliver Glasner, trener Wolfsburga, kazał lekarzom zgrać na telefon zdjęcia swojej otwartej głowy z operacji i wraca do nich, gdy potrzebuje sobie przypomnieć, że trzy punkty nie są najważniejsze w życiu.

Na pewno po chorobie zmieniłem swoje myślenie czy nastawienie do pewnych spraw. Czasami są u piłkarza takie dni, że wszystko boli, trening w ogóle nie sprawia przyjemności. I kiedyś na to narzekałem. A teraz, gdy mam taki dzień, to w głowie sobie mówię: ciesz się, że w ogóle możesz przyjść się zmęczyć, bo jeszcze niedawno nie mogłeś i wtedy to dopiero marudziłeś. W cięższych momentach to pomaga. Naprawdę cieszę się, że znów mogę dostać po dupie na treningu.

Wrócił pan do innej szatni?

Na pewno, ale nie będę oceniał czy jest lepsza, czy gorsza. Szatnia zawsze się zmienia, gdy przychodzą nowi zawodnicy i to normalne. Mamy wielu chłopaków z zagranicy, częściej już chyba mówię po angielsku niż po polsku.

Stąd te postępy w angielskim!

Ja jako starszy zawodnik muszę się do tego dostosować, chociaż ostatnio chłopacy byli świeżo po lekcji polskiego, przyszli do szatni i próbowali coś tam mówić, więc było śmiesznie. Atmosfera jest bardzo dobra. Trudno, żeby w takiej sytuacji, gdy jesteśmy liderem było inaczej, ale myślę, że sam dobór ludzi, charakterów jest bardzo dobry. Z Kowalem czy Listkiem spędzamy dużo czasu i dobrze się rozumiemy. Fajny jest ten mix: kilku starszych, bardziej doświadczonych, pewnie będących już bliżej końca, z młodymi mającymi duży potencjał. Każdy ma coś do udowodnienia.

W jakiej formie jest pan dzisiaj?

Na pewno nie jestem z siebie w stu procentach zadowolony. Może być lepiej, ale też nie ma na co narzekać, bo powoli dochodzę do siebie po ostatnim urazie kostki. A jak już będę w pełni gotowy fizycznie, to reszta przyjdzie.

A gdyby na stałe dostał pan taką rolę dżokera, wchodzącego na podmęczonego rywala, jak w Białymstoku, to przyjąłby ją pan?

Wiadomo, że w rywalizacji chodzi o to, że każdy chce grać od pierwszej do dziewięćdziesiątej minuty i o to walczymy na treningach. To wszystkim służy, a najbardziej korzysta na tym drużyna. Ale jeśli to się nie uda, to tak naprawdę będę zadowolony z każdej minuty na boisku. Mamy tylko jedenaście miejsc na boisku i trzeba sobie zdawać sprawę, że nie każdy będzie mógł grać we wszystkich meczach. Ktoś zagra mniej, ktoś więcej, ale liczy się przede wszystkim wynik klubu.

Ustalał pan swoje indywidualne treningi tak, żeby pokrywały się z treningami drużyny. Przebierał się pan z resztą w szatni, oni szli na boisko, pan do siłowni. Brakowało panu takiego życia w szatni?

Bardzo za tym tęskniłem. Cieszyłem się, że znów mogłem spędzić czas z kolegami, pogadać, pośmiać się, uczestniczyć w odprawach. Fajnie, że akurat tak mi się udawało te treningi planować, bo wiem, że teraz chłopaki mają rehabilitację poza klubem i nie zawsze mogą być z nami. Bo gdy my trenujemy, to oni akurat mają swoje zajęcia i się mijamy. A szatnię mamy naprawdę fajną i nawet piłkarze, którzy przyjechali z zagranicy, mówią, że u nas jest właśnie tak rodzinnie, przyjemnie. Od tego sezonu ustaliliśmy, że zawsze po domowym meczu mamy wspólną kolację dla wszystkich, żeby być jeszcze bliżej siebie. Zdarzają się też jakieś wspólne obiady w kilka osób po treningach. Dbamy też o to, żeby dziewczyny czy żony nowych piłkarzy poznały się z innymi żonami, bo to wszystko ułatwia aklimatyzację w nowym miejscu. Wiadomo, wyniki pomagają.

Mówił pan o celach w życiu. A jakie są te sportowe?

Wrócić do pierwszej jedenastki, a jak się nie uda, to po prostu grać jak najwięcej. No i strzelić jeszcze parę goli.

Już na nowym stadionie?

Wiadomo, że bym chciał, ale chyba nie mam tak długiego kontraktu.

A później, gdzie się pan widzi? Bo coś czuję, że na to już też pan ma plan.

To zależy za ile lat.

Za pięć.

To będę miał 37, więc jeszcze grającego w piłkę, bo chcę to robić jak najdłużej. Cieszyć się z tego.

Nie doceniłem pana. To za dziesięć.

Wtedy chciałbym siedzieć tu na nowym stadionie i obserwować z trybun jak Pogoń gra w europejskich pucharach. Nie wiem czy będę wtedy w roli kibica, czy pracownika klubu. Ale dziesięć lat to dużo, nauczyłem się już, że życie może błyskawicznie zweryfikować wszystkie plany.

Więcej o:
Copyright © Agora SA