Szereg błędów i jeden pozytyw. Legia przegrała u siebie z Lechią

Wieteska dał, Wieteska odebrał. Po błędach w obronie i nieskuteczności w ataku Legia Warszawa przegrała na własnym boisku z Lechią Gdańsk (1:2) w meczu 10. kolejki ekstraklasy. Pozycja lidera znowu oddaliła się od warszawiaków.

Była 12. minuta meczu Legii Warszawa z Lechią Gdańsk. Walerian Gwilia dośrodkował piłkę z rzutu rożnego, a w polu karnym gości najlepiej odnalazł się Mateusz Wieteska. Środkowy obrońca wicemistrzów Polski wygrał pojedynek główkowy i mocnym strzałem przy bliższym słupku pokonał Dusana Kuciaka, zdobywając tym samym swoją drugą bramkę w tym sezonie.

O ile Wieteska w składzie zawsze jest gwarancją zagrożenia pod bramką rywala przy stałych fragmentach gry, o tyle to samo można powiedzieć o sytuacjach w polu karnym Legii. Para Igor Lewczuk - Artur Jędrzejczyk w tym sezonie jest gwarantem stabilności, a duet Wieteski z Jędrzejczykiem jest natomiast gwarantem wielu bramek. Bramek wynikających często z błędów defensywy drużyny Aleksandara Vukovicia. Takich jak ten z 38. minuty, gdy Wieteska nie upilnował Michała Nalepy, który strzałem głową pokonał Radosława Majeckiego. Albo jak ten z kilkudziesięciu sekund później, gdzie w niemal identycznej sytuacji znalazł się Żarko Udoviczić. Serb bramkarza gospodarzy nie zdołał jednak zaskoczyć.

Zaskoczyć Majeckiego był w stanie natomiast Błażej Augustyn, który - jakżeby inaczej - także strzelił gola głową. Tym razem Wieteska już jednak nie zawinił, bo za krycie obrońcy Lechii odpowiedzialny był Paweł Stolarski. 

Dziurawa obrona Legii

Bramka Augustyna ustaliła wynik spotkania. Lechia zdołała go obronić do końca, a Legia nie dość, że nie stworzyła wielu groźnych sytuacji, to sama wciąż popełniała błędy. Poza wspomnianym Wieteską, pomyłek nie wystrzegł się Michał Karbownik, przyzwyczajony do roli środkowego pomocnika, w drużynie Vukovicia po raz trzeci pełniący rolę lewego obrońcy. Występy z ŁKS-em (3:2) i Rakowem (3:1) na boku defensywy dały Karbownikowi co prawda dwie asysty, ale w sobotę ofensywne zapędy przyniosły więcej szkód niż pożytku. Przez pierwsze 20 minut 18-latek często zapędzał się pod bramkę rywala, schodził do środka i próbował rozgrywać. Równie często nie nadążał jednak z powrotami, co kończyło się lukami w obronie lub niepotrzebnymi faulami jak ten z 24. minuty, gdy zawodnik został ukarany żółtą kartką. W dodatku młody zawodnik kompletnie nie radził sobie z dynamicznym Lukasem Haraslinem, który dwa razy nabierał go na ten sam zwód. Po pierwszym jego strzał został jego zablokowany, a po drugim posłał piłkę nad bramką.

Bezradny Niezgoda

Błędy Legii w obronie to jedno, bezradność w ofensywie to drugie. Bo nie tylko obrona zasłużyła po sobotnim meczu na krytykę. Z przodu, poza Luquinhasem, często wchodzącym odważnie między trzech rywali, próżno było szukać pozytywów. Jarosław Niezgoda z agresywnymi doskokami zawodników gości kompletnie sobie nie radził. Odskakiwała mu piłka, zagrywał niedokładnie, a sam miał kłopoty z odczytaniem intencji partnerów. A może nawet nie tyle miał z nimi problemy, co mu po prostu nie pasowały. Mecz z Lechią pokazał bowiem, że Niezgoda to piłkarz zupełnie inny od Carlitosa, stroniący od szybkiej gry kombinacyjnej, preferujący podania "na walkę". Doskonale widoczne było to na początku pierwszej połowy, gdy Luquinhas zagrał do niego i czekał na podanie zwrotne, które pozwoliłoby gospodarzom na wyjście do sytuacji 2 na 1. Niezgoda na odegranie się jednak nie zdecydował, zamiast tego próbując się zastawić i pojedynkiem siłowym pokonać rywali. Z dwoma nie miał jednak szans, a kontratak potencjalnie wyglądający na groźny, został zduszony w zarodku.

Jeszcze kilka tygodni temu Legia miała w ataku Carlitosa, Sandro Kulenovicia, Niezgodę i Jose Kante. Teraz Vuković próbuje ratować się tym ostatnim, którego wprowadził na drugą połowę meczu z Lechią. Gwinejczyk meczu jednak nie uratował.

Wyczekany Antolić

Legia kolejny raz w tym sezonie straciła punkty. Kolejny raz wielu jej zawodników zawiodło, ale mimo wszystko kilka pozytywów można w jej grze odszukać. Jednym z nich z pewnością jest Domagoj Antolić. Chorwat, odkurzony przez Vukovicia po odejściu Ricardo Sa Pinto, od początku był ważnym elementem układanki obecnego trenera warszawiaków. Przeciętnymi występami na początku tego sezonu wzbudził jednak wiele negatywnych komentarzy i wszystko wskazywało na to, że na dobre przegrał rywalizację z Cafu, który stworzył parę środkowych pomocników z Andre Martinsem. Portugalczyk w 9. kolejce ekstraklasy doznał jednak bardzo poważnej kontuzji, która eliminuje go z gry na przynajmniej sześć miesięcy. W obliczu problemów 26-latka, do składu przywrócony został Antolić, i w sobotę pokazał się z bardzo dobrej strony, długimi momentami będąc najlepszym legionistą na boisku. Chorwat starał się brać na siebie ciężar rozgrywania i przekazywania piłki od obrony do zawodników ofensywnych. W dodatku sam często podłączał się do ataków, a przecież brak zdolności gry z przodu często był największym zarzutem skierowanym w jego stronę. Gdyby w starciu z gdańszczanami miał odrobinę szczęścia więcej, mógłby wpisać się nawet na listę strzelców, bo najpierw minimalnie chybił w 8. minucie, a potem w 16., gdy strzałem z ostrego kąta posłał piłkę obok dalszego słupka. Legia doczekała się Antolicia, na jakiego od dawna czekał Vuković. Trener Legii kilka razy podkreślał już, że potrafi czekać na dobrego piłkarza. I wydaje się, że w tym przypadku wyczekał sobie solidnego pomocnika.

Coraz mniejszy margines błędu

Serb na razie nie może jednak doczekać się pierwszego miejsca w lidze, bo po sobotniej porażce pozycja lidera, którą obecnie zajmuje Pogoń Szczecin, znowu się nieco oddaliła. We wrześniu warszawiacy przegrali już drugi mecz (wcześniej nie dali rady Wiśle Płock, z którą pierwotnie mieli grać jeszcze w sierpniu). Sytuacja w Legii kryzysowa jeszcze co prawda nie jest, ale margines błędu Vukovicia jest już minimalny, bo o ile on może czekać na zawodników, tak nie wiadomo, jak długo Dariusz Mioduski będzie czekał na prowadzenie w lidze i stabilizację w zespole.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.