Nowy prezes Wisły Kraków: Jeśli dzisiaj wierzyciele zażądają spłaty długów, klub nie przetrwa [ROZMOWA]

- W zarządzaniu klubem piłkarskim jest wszystko, co lubię: biznes, sport, polityka, a do tego ryzyko i adrenalina - mówi Piotr Obidziński, nowy prezes Wisły Kraków.

Z Piotrem Obidzińskim spotkaliśmy się w Krakowie dzień po meczu Wisły ze Śląskiem w 1. kolejce nowego sezonu ekstraklasy. A więc dzień po jego oficjalnym debiucie w roli prezesa. Nie do końca udanym, bo wiślacy na Reymonta przegrali 0:1. - Z góry przepraszam, ale siedziałem wczoraj do czwartej rano - wita się z nami. - Opijanie porażki? - Nie, nowi sponsorzy jednej z lóż byli na meczu i trochę się zasiedzieliśmy. - Negocjacje? - Tak, rozmawialiśmy na temat znaczącego poszerzenia współpracy - tłumaczy Obidziński, który na spotkanie z nami - w restauracji z pięknym widokiem na bulwary - przychodzi punktualnie, ubrany jest w koszulkę Wisły Kraków.

Bartłomiej Kubiak: To pana pierwsza koszulka Wisły?

Piotr Obidziński: Pierwsza taka dedykowana, z inicjałami.

Szczęścia chyba nie przyniosła.

- Wiadomo, że miałem nadzieję na udany debiut. Z drugiej strony porażki też bywają motywujące. Przypominają, że wciąż jest wiele do zrobienia.

Piotr Obidziński (z prawej) podczas 11 Europejskiego Kongresu GospodarczegoPiotr Obidziński (z prawej) podczas 11 Europejskiego Kongresu Gospodarczego Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Wyborcza.pl

Są tacy, co wypominają, że Wisła tak słabo ligowego sezonu nie zaczęła...

- ... Tak, wiem. Od 22 lat.

Po meczu pisali chyba o tym wszyscy.

- Ja wiedziałem przed meczem. No cóż, biorę tę porażkę na klatę, innego wyjścia nie ma. Trzeba pracować dalej.

Zmienił pan miejsce na stadionie?

- Nie.

Czyli kosmetyka. Większość kibiców Wisły właśnie tak odbiera tę zmianę.

- I dobrze, bo do żadnej rewolucji w klubie nie doszło. Rada nadzorcza zaproponowała mi stanowisko wiceprezesa i pełniącego obowiązki prezesa. Mam kilka nowych zadań, ale to nie jest diametralna zmiana. Wciąż zajmuję się tym, czym zajmowałem przez ostatnie pół roku.

Jest pan człowiekiem Bogusława Leśnodorskiego?

- A co to znaczy być człowiekiem Bogusława Leśnodorskiego?

Nie wiem, ale na wiślackich forach niektórzy to panu wytykają.

- No właśnie, ja też nie wiem, co to znaczy być człowiekiem Leśnodorskiego. Wiem tylko, że z kancelarią LSW [Leśnodorski, Ślusarek i Wspólnicy] zrobiłem w życiu kilka projektów. I tak, znamy się. Od lat. I z Bodkiem, i z Maćkiem Ślusarkiem. I to nie tylko z sytuacji ekstremalnych biznesowo, ale także ekstremalnych sportowo. Na dodatek skrajnie od siebie różnych, bo z Bodkiem znam się z pozatrasowego narciarstwa - freeride’u, czyli de facto z robienia nie do końca bezpiecznych rzeczy. Bo tak chyba to trzeba nazwać, skoro 40-letni faceci, szukający adrenaliny i przygód, ciągle uprawiają tak ryzykowny sport. Z drugiej strony, gdyby nie ten sport, pewnie nie byłoby mnie teraz w Wiśle. Gdybym zimą nie spotkał się z Bodkiem w Zakopanem, gdyby noc wcześniej nie napadało półtora metra śniegu, pewnie nie ruszylibyśmy - wraz z Jędrkiem Bargielem - na Kasprowy, by pomimo dużego zagrożenia lawinowego jeździć w świeżym śniegu.

Z Maćkiem Ślusarkiem z kolei od lat dzielimy inną pasję. Do żeglarstwa. Przeżyliśmy razem w życiu kilka bardzo poważnych sztormów. Chyba największy w czasie regat Sydney-Hobart w Cieśninie Bassa między Australią i Tasmanią. Czyli żeglarsko w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie, gdzie zginęły dziesiątki osób. Maciek to jest jednak facet, z którym nawet w czasie sztormu czujesz się bezpiecznie. Idziesz normalnie spać, nie martwisz się, bo wiesz, że na górze stery są w dobrych rękach. To oczywiście działa w obie strony. Wokół LSW skupia się też grono ludzi związane ze sportem i biznesem, które nie tylko dobrze chce dla Wisły, ale i dla całego polskiego sportu. Są tam ludzie związani i z piłką, i z nowoczesnymi technologiami z całej Polski: z Częstochowy, Olsztyna, czy nasz Jarek [Królewski - red.] - to świeża krew, która ma wiele ciekawych pomysłów, a także kapitał. Więc jeśli za kilka lat chcesz się liczyć w polskiej piłce, po prostu musisz w tym gronie funkcjonować.

O tym, czym dla Jarosława Królewskiego jest Wisła Kraków, odpowiada sam zainteresowany w "Wilkowicz Sam na Sam"

Zobacz wideo

A wracając jeszcze do poprzedniego pytania: czy jestem człowiekiem Leśnodorskiego? Prawda jest taka, że gdyby nie on, nie trafiłbym do Wisły. Wiem, że mam w nim duże wsparcie, ufam mu i to na pewno pomaga. Ale to, że wciąż tutaj jestem, to efekt półrocznej pracy już nie z Bodkiem, a z Tomkiem Jażdżyńskim i innymi ludźmi, którzy na co dzień są przy Wiśle. Ja też po to tutaj jestem. Jako członek zarządu spółki ponoszę dużą odpowiedzialność. Wykonuję swoje zadania jak najlepiej. I choć nie mogę teraz obiecać na 100 proc., że uda się wyprowadzić klub na prostą, to zrobię wszystko, by tak się stało. Wisła wciąż ma swoje problemy. I to duże problemy, bo choć mówimy o wielkim klubie z tradycjami, to jeśli spojrzymy na niego przez pryzmat 80 zatrudnionych osób - z czego 30 w biznesie - zobaczymy, że tak naprawdę to jest mała firma, przed którą stawiane są wielkie oczekiwania. Ale właśnie to jest w tym najlepsze. W zarządzaniu klubem piłkarskim jest wszystko, co lubię: biznes, sport, polityka, a do tego ryzyko i adrenalina.

Gdzie dziś właściwie jest Wisła?

- Finansowo nadal jest w bardzo trudnym położeniu. Bo jeśli dzisiaj miasto Kraków i inni wierzyciele zażądaliby natychmiastowej egzekucji długów, to klub by nie przetrwał.

Czyli walka o życie Wisły wchodzi teraz w drugi sezon.

- Nie, nie nazwałbym tego walką o życie. Przekładając sytuację Wisły na język medyczny: akcja reanimacyjna została już przeprowadzona. Dzięki niej pacjent, który miał zatrzymaną akcję serca, nie umarł. Wciąż żyje, jego serce bije, ale to nie znaczy, że przyczyna choroby zniknęła. Bo choć miażdżyca związana z długami się nie nawarstwia, to jednak dalej jest. Dlatego naszym zadaniem teraz jest uzbierać pieniądze na by-passy. Czyli musimy zrealizować wszystkie obszary przychodowe, a do tego prowadzić rozmowy z wierzycielami, by wszyscy nie zgłosili się po należności w jednym momencie. Sami też musimy uważać, by przy wychodzeniu z długów, nie pójść w koszty.

Jesteśmy jednak w stanie stopniowo spłacać długi i przy tym generować zyski. Dzięki bardzo rozsądnej polityce transferowej, zaufaniu kibiców, ale też odbudowaniu go wśród biznesu, który chętnie wykupi loże albo miejsce na koszulce. Wczoraj np. siedziałem do czwartej rano z klientem, którego firma robi 700 mln obrotu. Ona już nam zaufała - kupiła jedną lożę, a teraz chce kupić drugą, myśli również o tym, by wesprzeć nas w polityce transferowej. Tylko że jedna czy dwie takie firmy to za mało. To powinien być cały małopolski biznes, który chce tutaj funkcjonować. Chce, bo wie, że Wisła to duma Krakowa i całego regionu. Wie, że będąc przy Wiśle, robi się lepsze interesy. Że pracują w niej sensowi ludzie, a wiele innych wpływowych i ciekawych osób można także tutaj spotkać.

Gdzie Wisła szuka oszczędności? Albo inaczej: gdzie najłatwiej je znaleźć?

- Zacznijmy od tego, że istnieje kilka obszarów zarabiania. Jest sport, czyli mecze, prawa medialne, transfery. Jest sponsoring, czyli właśnie całe otoczenie biznesowe wokół klubu. Są kibice, którzy kupują karnety, bilety, pamiątki itd. I twoim zadaniem jest teraz w każdym z tych obszarów zmaksymalizować przychód. Wiadomo, że w piłce nożnej po stronie kosztowej najwięcej pochłania pierwsza drużyna. Tutaj masz generalnie dwie opcje: albo robisz drużynę gwiazd z wysokimi kontraktami, albo budujesz wśród piłkarzy żądzę, chęć pokazania się. A więc sprowadzasz zawodników, którzy są głodni sukcesu. I właśnie takich piłkarzy szuka Wisła, starając się przy tym maksymalizować współczynnik jakości do ceny.

To wszystko są obszary, gdzie teraz najłatwiej znaleźć pieniądze. Bo my oszczędności już porobiliśmy. Okres gaszenia pożarów mamy za sobą. Wszystkie nierynkowe kontrakty zostały pokończone. Dlatego teraz z jednej strony trzeba maksymalizować swoje przychody, a z drugiej nie dać się zapędzić w koszty. A jest jeszcze trzecia strona, i to już specyfika Wisły, czyli konieczność poradzenia sobie ze zobowiązaniami. Doprowadzenie do tego, żeby zyski, które już stopniowo generujemy, spłacały długi. Ale jak mówię: nie wszystkie naraz, bo tego nie jesteśmy w stanie tego zrobić.

Przez ostatnie pół roku udało się zmniejszyć dług Wisły?

- Tak, o ponad 5 mln zł.

Największym wierzycielem Wisły jest miasto?

- Nie, Tele-Fonika. Tam pozabezpieczane są długi TS za akcje, za które płacimy gotówkę, a także lożami i biletami. Spłacamy stare długi klubu bezpośrednio do Tele-Foniki, a do tego przez poprzedniego właściciela przechodzi czynsz za bazę w Myślenicach. I formalnie jest to nasz największy kłopot, bo Tele-Fonice zalegamy - 7 mln zł. Miastu - 5 mln zł.

Dlaczego nie udało się podpisać z miastem korzystniejszej umowy na wynajem stadionu?

- Póki co nie doszliśmy do porozumienia w tej kwestii, mimo przedstawienia kilku korzystnych propozycji.

W tej chwili ile płacicie?

- 100 tys. zł plus VAT za mecz. To nawet nie jest dużo. To znaczy: nie byłoby, gdybyśmy na stadionie mogli zarabiać. W Polsce wiele klubów jest operatorami swoich stadionów. Też płacą czynsz, ale wychodzą na plus. Dlaczego? Bo mają albo pasaż handlowy, albo robią setki eventów. Stadion jest dla nich centrum generowania zysków. A my nie dość, że za niego płacimy, to jeszcze na nim nie zarabiamy.

Dlaczego?

- Bo się nie da. To jest stadion typowo piłkarski, który póki co nie nadaje się do żadnych innych celów. Ale w Polsce są stadiony podobne do tego Wisły, na których się nie zarabia. Wrocław, Gdańsk, Białystok, Gliwice, Zabrze przekazują jednak swoim klubom dotacje. Od 5 do nawet 30 mln zł rocznie. Dlatego nawet jeśli tam klub płaci za stadion, na którym nie zarabia, to i tak dzięki tym dotacjom wychodzi na plus. Albo nawet duży plus. My jednak dotacji nie mamy. Nie zarobimy też na koncertach i imprezach. To oczywiście, inwestując w ten obiekt, można zmienić, ale to długofalowa perspektywa. No i duże pieniądze: kilkadziesiąt milionów złotych, bo tyle trzeba włożyć. Nas na taki wydatek po pierwsze nie stać. Po drugie chcemy znaleźć optymalny model teraz, a nie za kilka lat.

Jakieś pomysły?

- Żeby była jasność: nie mam problemu z zapłaceniem tych 100 tys. zł, kiedy stadion jest pełny albo prawie pełny. Bo jeśli na mecz przyjdzie 20 tys. kibiców i więcej, to wszystko się spina. Niestety bywają spotkania, że takiej frekwencji nie ma. I wtedy dla nas staje się to deficytowe. Dlatego z naszej strony takim pomysłem - krótkoterminowym rozwiązaniem - było uzależnienie wysokość opłat od frekwencji. Obu stronom by zależało, aby promować się wzajemnie. Miasto razem z nami zachęcałoby kibiców do przyjścia na Reymonta. Dbało o to, żeby stadion był wyremontowany, czysty, by każdy kibic czuł się na nim komfortowo, chciał tam wracać. To jest model do szybkiego wdrożenia już teraz.

A model na przyszłość?

- Przyszłość to wspomniane inwestycje. Zastanowienie się nad tym, co na tym stadionie można zrobić, z kim to zrobić, jak rozsądnie wydać kilkadziesiąt milionów złotych, żeby teren, który należy do miasta - czyli nie tylko stadion, ale też obszar od strony Błoń i Reymonta - stał się dochodowym aktywem. Na razie w ogóle nim nie jest. Zainwestowane 600 mln zł leży. To trochę tak, jakbyś pobudował wielki hotel, ale nie starczyło ci już pieniędzy na kupno łóżek, wstawienie okien i zrobienie łazienek. Mimo to uruchamiasz miejsce i dziwisz się, że nie masz klientów. Ze stadionem Wisły jest podobnie. Trzeba go dokończyć. Kilkadziesiąt milionów złotych starczyłoby na budowę pasażu restauracyjno-handlowego oraz na trzykrotne, a może nawet czterokrotne powiększenie powierzchni biurowych. To są rzeczy, które można zrobić w miarę szybko.

Drugą sprawą, gdzie akurat pośpiech nie jest wskazany, jest ziemia od strony Błoń i Reymonta. Do tematu tej inwestycji trzeba podejść bardzo rozsądnie - nie wiem, może trzeba pomyśleć o jakimś partnerstwie publiczno-prywatnym. Na pewno należy pamiętać, że to jest Kraków, czyli miasto, gdzie jest dobrze rozwinięta turystyka, poważny biznes, a w okolicach są wszystkie centra usług wspólnych. I ziemia w takim miejscu powinna być bardzo dochodowa. Dlatego potrzebny jest dobry biznesplan. Trzeba się poważnie zastanowić czy powinien tam stanąć hotel, a może centrum handlowe, a może jedno i drugie. Albo np. biurowiec z podziemnym parkingiem i orlikiem na dachu. Możliwości jest wiele. Ale bez względu na to, co tam powstanie, wszystko w jakiś sposób powinno nawiązywać do Wisły. Budować jej markę, podnosić wartość i przyczyniać się do tego, że będzie postrzegana jako wielki klub. Przykład dla innych, że można się odbudować. A symbolem tego wszystkiego powinny być nawet nie tyle same inwestycje, ile wiślacka społeczność - kibice, którzy byli, są i będą istotą tego klubu. Byłem na wielu stadionach w Polsce, ale z ręką na sercu mówię, że takiej atmosfery jak na Reymonta - bez względu na to, czy Wisła tam wygrywa, czy przegrywa - nie ma nigdzie. To są rzeczy, których nie kupisz. Najcenniejsze. I to też jest nasze zadanie, by o to dbać. Dostarczać kibicom rozrywkę na coraz wyższym poziomie.

Ile w tej chwili wynoszą zadłużenia wobec piłkarzy?

- Zero. Wszystkie zobowiązania piłkarskie - mam tu na myśli pensje, ale też przeróżne ugody - płacone są na czas. Nie mamy żadnych zaległości.

A inne nieuregulowane zobowiązania?

- 33 mln zł. Tyle wynosi dług Wisły. Realny, bo w księgach jest 78 mln zł. Ale 45 mln różnicy to taki dług wirtualny - za akcje w stosunku do Towarzystwa Sportowego - który jest niewymagalny. Może też zostać umorzony na żądanie. W każdej chwili możemy o to poprosić. Na razie tego nie robimy, bo wiąże się to z zapłaceniem podatku - 19 proc. od kwoty - w tej chwili nie mamy na to pieniędzy.

Zadziwiająca jest ta wasza transparentność, szczególnie jeśli popatrzymy na poprzednie lata działalności Wisły.

- Na świecie to standard, w sporcie też. Weźmy np. taki Juventus, który swoją drogą również ma horrendalne długi. Wyemitował niedawno 175 mln euro obligacji, które poszły na zakup Cristiano Ronaldo. W porządku: jest spółką giełdową, więc musi raportować takie rzeczy, ale przy tym nie kryje się z wieloma innymi. Z planami, ze strategią. I tak robi wiele klubów.

Wiadomo: jeśli nie jesteś transparentny, możesz pewnymi rzeczami grać. My też mamy umowy transferowe czy biznesowe, które wymagają tajemnicy. Ale jeśli coś tego nie wymaga, to ja nie widzę powodów, by to ukrywać. Wisła jest klubem, który w znaczeniu społecznym, ale i realnie w ponad 5 proc., należy do kibiców. I oni mają prawo wiedzieć, jaka jest sytuacja. Oczywiście do granicy rozsądku biznesowego.

Dlaczego Wisła nie ma dyrektora sportowego?

- Wiśle wystarczy już silnych charakterów. Jest Kuba, Tomek Jażdżyński, Jarek Królewski, jestem ja. Każdy z nas jest specjalistą w swoim obszarze, ale też ma swoje określone zdania. A oprócz nas są jeszcze Arek Głowacki i Maciej Stolarczyk. Czyli dwaj byli obrońcy, którzy fajnie się ze sobą ścierają, ale też współpracują. Potrafią dochodzić razem do konstruktywnych wniosków. I to jest grono, w którym podejmujemy decyzje długofalowe. I nie widzę potrzeby. Albo inaczej: potrzebę widzę, ale razem z nią więcej ryzyka niż potencjalnych korzyści z wejścia do tego grona jeszcze jednego człowieka z silnym charakterem. Tym bardziej że wspólna wizja została już między nami wypracowana. Teraz trzeba ją tylko realizować. Według ustalonej strategii, gdzie jednym filarów odbudowy klubu jest właśnie rozsądna polityka transferowa. Która jest równie ważna co sprzedaż karnetów i biletów, duży sponsor, rozwój biznesu i loże, a może nawet ważniejsza, bo udane ruchy na rynku transferowym potencjalnie mogą dać najwięcej. I my wiemy, jakich piłkarzy potrzebuje Wisła. Już nie potrzebujemy wizji, jeśli już, to skutecznej egzekucji.

Kto w tym sezonie będzie strzelał gole dla Wisły?

- W ataku mamy doświadczonego i będącego w świetnej formie Pawła Brożka. Z wypożyczenia do Arsenału Kijów wrócił do nas Denys Bałaniuk. On akurat potrzebuje trochę czasu, by się odbudować. Ale jest jeszcze młody Olek Buksa - wielki talent, a zarazem młodzieżowiec. Jest też Krzysiu Drzazga, który już pokazał, że potrafi zdobywać gole - i to ładne - dlatego głęboko wierzę, że odpali strzelecko.

Mamy więc czterech zawodników z różną charakterystyką. Paweł ma doświadczenie, potrafi świetnie się zastawiać. Olek talent do odnalezienia się w polu karnym przeciwnika, strzelenia z każdej pozycji. Denys też ma to coś, ale dajmy mu czas. No i jest Krzysiu, który musi się tylko odblokować.

Bardziej pytam o to, kto będzie tą pierwszą strzelbą - takim Carlitosem, Ondraskiem czy Kolarem z poprzednich sezonów?

- To się okaże. Mamy też budżet na transfery i wciąż uważnie obserwujemy rynek. Staram się jednak trzymać ciśnienie. Nie obiecam teraz, że tego lata uda się kupić do Wisły taką stuprocentową dziewiątkę. Czyli zawodnika, który ma 190 centymetrów wzrostu i będzie gwarancją przynajmniej 10-12 goli w sezonie. Trudno znaleźć takich piłkarzy w naszym budżecie. Dlatego może jeśli nie typowy napastnik, trafi do nas jakiś bramkostrzelny pomocnik? No, zobaczymy. Okno transferowe otwarte jest do końca sierpnia.

Rafał Janicki, Michał Mak, David Niepsuj. Wisła jest zmuszona ściągać graczy po przejściach?

- Może nie jest zmuszona, ale w jakimś stopniu na pewno będzie tak działać. Proszę też pamiętać, że na początku okna - kiedy trafili do nas piłkarze, których pan wymienił - nie mieliśmy żadnego budżetu na transfery. Staraliśmy się działać kreatywnie. Zresztą Rafał, Michał, David, ale wcześniej także Łukasz Burliga, Vukan Saviciević, Marcin Wasilewski. Każdy z tych chłopaków jest po jakichś przejściach. Każdy z nich też doskonale wiedział, że przychodzi lub zostaje w Wiśle, w której nie ma mowy o odpuszczaniu. Że trafia do drużyny z charakterem. I że wcale nie jest to pusty slogan. Bo tutaj każdy ma coś do udowodnienia. Nie tylko na boisku. Na poziomie zarządczym też. Wszyscy jesteśmy świadomi, że pracujemy w klubie, w którym cały czas coś trzeba udowadniać, wykazywać się na każdym polu.

Gdzie będzie Wisła na koniec sezonu?

- Wisła to klub, który docelowo musi walczyć o najwyższe cele, ale teraz przede wszystkim musi grać w ekstraklasie. To warunek konieczny, by w kolejnych latach zrealizować wszystkie założenia finansowe. Oczywiście, można zaryzykować: wydać w jedynym sezonie wszystkie pieniądze, zapożyczyć się na transfery i liczyć na zajęcie wysokiego miejsca w lidze, a potem na grę w europejskich pucharach, gdzie jeszcze uda się wypromować kilku piłkarzy. Można postawić wszystko na jedną kartę, spróbować jednym ruchem spłacić wszystkie długi. Taką strategię miało już kilka osób w piłce, ale jest ona bardzo ryzykowna i różnie się kończy.

Dlatego dla nas kluczowe jest to, by grać w ekstraklasie, najlepiej w górnej ósemce. Szaleństwem byłoby zajęcie miejsca w pierwszej czwórce, a w trójce to już w ogóle, bo drużyny z podium dostają olbrzymie pieniądze. Ale powtórzę: wymogiem koniecznym, warunkującym przeżycie, jest dla nas gra w ekstraklasie. Pozwoli nam to transferować piłkarzy - budować ich, a potem sprzedawać. Przyciągnie kibiców na stadion, bo do Krakowa przyjedzie Lech, Piast, Legia, będą derby itd. Natomiast każdy lepszy wynik, tylko zwiększy prawdopodobieństwo, że odbudowa Wisły przebiegnie dobrze.

A co z nowym inwestorem?

- Cały czas rozmawiamy z potencjalnymi inwestorami. Problem w tym, że oni patrzą w bilans i nie są jeszcze do końca przekonani, by wziąć na siebie cały ten ciężar. Dlatego musimy nadal budować zaufanie rynku. Całym teamem - sprzedażowym, marketingowym, administracyjnym, sportowym - stopniowo i mozolnie, kroczek po kroczku, iść do przodu.

Za ile lat Wisła wyjdzie na prostą?

- Tutaj strategia jest warunkowa. Scenariusz bazowy zakłada, że będzie to 8-10 lat spokojnego wychodzenia na prostą. Czyli że Wisła przez ten czas będzie sobie grała w ekstraklasie - raz w dolnej, raz w górnej ósemce. Słowem: bez spektakularnych sukcesów - na boisku i na rynku transferowym. Ale wszystkie pozytywy, które się nałożą na ten scenariusz bazowy - transferowe strzały w dziesiątkę albo lepsze miejsce niż wynika z krzywej korelacji budżetu i poziomu sportowego dla całej ligi, czyli choćby przykład Piasta z poprzedniego sezonu - sprawią, że możemy przyspieszyć. Raz pewnie o rok, raz o dwa lata. A jakby nałożyło się na siebie kilka aspektów naraz: odbudowałby się biznes, przyszedł duży sponsor, a do tego odpaliłoby powiedzmy trzech młodych piłkarzy, gdzie na każdym zarobilibyśmy po 3 mln euro. Gdyby jeszcze przy okazji zrobili wynik sportowy, czyli dwa lata z rzędu kończylibyśmy ligę na podium, to wtedy pozbylibyśmy się długów. To wariant superoptymistyczny. By w ogóle wierzyć w jego spełnienie, najpierw trzeba skupić się na tym konserwatywnym. Dobrze realizować scenariusz bazowy. I my to właśnie robimy.

Więcej o:
Copyright © Agora SA