Wielka trójca wcale nie taka wielka. Piast, Lechia i Cracovia utarły nosa ligowym potentatom

W tym sezonie Lotto Ekstraklasy wielcy byli wielcy wyłącznie z nazwy. Niecierpliwi ligowi potentaci stanęli w cieniu trzech klubów, które postawiły na rozsądek, zaufanie i stabilizację.

Triumfująca w lidze od 2016 roku warszawska Legia – przegrana i we łzach. Dwukrotny wicemistrz z ostatnich lat Jagiellonia Białystok – bez europejskich pucharów. Drugi najbogatszy klub w Polsce Lech Poznań – ostatni w górnej ósemce. Ekstraklasowy porządek ostatnich lat został wywrócony. Piast ma swój premierowy tytuł, ostatnim takim klubem było w 1991 Zagłębie Lubin. Lechia Gdańsk ma brązowy medal i Puchar Polski, pierwsze trofeum od trzydziestu sześciu lat. Do pucharów awansowała też rzutem na taśmę Cracovia, na której wielu kibiców w pewnym momencie tego sezonu Ekstraklasy postawiło krzyżyk.

Zobacz wideo

Stolica kapituluje

Po awansie do Ligi Mistrzów roztoczona została wizja Legii odjeżdżającej rywalom w siną dal. 20 mln euro zarobione na występach w Champions League szybko jednak wyparowało, tak jak utracone w niedzielę mistrzostwo. Legia nie ma tytułu, nie ma dobrych wspomnień z europejskich pucharów. Ma za to niedoświadczonego trenera, odchodzących piłkarzy i długi. Brakuje też podstaw do wiary, że sytuacja wkrótce ulegnie zmianie, bo wyjątkowo bezbarwny styl gry kłuł w oczy przez całą rundę mistrzowską. Roszada generalna: zwolnienie Ricardo Sa Pinto i zatrudnienie Aleksandara Vukovicia, podziałała tylko na chwilę, tak, jak szansa dana niedawno Ole Gunnarowi Solskjaerowi. Bo gdy tłum krzyknął, okazało się, że król jest nagi.

Vuković nie jest jednak winowajcą, a ofiarą. Winna sobie jest Legia, z Dariuszem Mioduskim i Radosławem Kucharskim na czele. W drugiej części sezonu kilku piłkarzy – w tym Adam Hlousek, Kasper Hamalainen i Cafu – grali z niepewnością, co czeka ich za kilka miesięcy. W podobnej sytuacji było jeszcze kilku innych zawodników. Dziś wiadomo tyle, że Czech i Fin pożegnali się ze stolicą, a wykupienie Portugalczyka za niecały milion euro będzie wielkim wysiłkiem. Siedem razy większym byłoby sprowadzenie na stałe Iuriego Medeirosa, który w tym sezonie błyszczał krótko, choć intensywnie. Być może ostatnie spotkanie w Legii jest za Sebastianem Szymańskim, który po obiecującym poprzednim sezonie w tym, przez większą część, zawodził – tak jak w kończącym ligę meczu z Zagłębiem. Sprzedaż Szymańskiego jest zresztą potrzebna klubowi, aby zbalansować budżet. Nie będzie pieniędzy z eliminacji Ligi Mistrzów, a biorąc pod uwagę to, jak Legia grała ostatnio w europejskich pucharach, trudno spodziewać się też kasy z Ligi Europy. A bez niej stołeczny klub czeka prawdziwy wstrząs.

Na Łazienkowskiej coś się popsuło. Kolejni obcokrajowcy nawet nie zbliżają się do poziomu Nemanji Nikolicia czy Vadisa Odjidji-Ofoe, Polaków w kadrze jest coraz mniej, a ci, którzy zostali, obniżają loty. Na horyzoncie nie widać wzmocnień z akademii, na którą klub chce przecież stawiać. Legia nie ma jakości, nie ma charakteru i co najgorsze: nie ma pomysłu, jak to zmienić. Bo zatrudnienie Vukovicia wydaje się raczej brakiem planu, niż planem. W kasie brakuje też pieniędzy, dzięki którym można byłoby zrobić rewolucję. Być może za wcześnie na takie sądy, ale sporo wskazuje na to, że ligowy hegemon właśnie przestał być hegemonem. I nie przez jeden przegrany sezon, bo wydaje się, że w stolicy degrengolada trwa od kilku lat.

Koniec z zapowiedziami, czas na budowę

Mocarstwowe plany przed sezonem mieli szefowie Lecha, ale każde rozwiązanie, którego spróbował ostatnio duet Karol Klimczak-Piotr Rutkowski, okazywało się pudłem. Najpierw „przygotowywany przez lata” Ivan Djurdjević nie doczekał nawet do zimy: Serb miał piękną kartę zawodniczą, piłkarze chwalili jego warsztat, szanowali go kibice, ale na końcu wszystko okazało się wyłącznie ładną fasadą. Gdy doszło do ostrej rozmowy z kibicami, Djurdjević nie stanął w obronie zespołu, przeciwnie - zasłonił się piłkarzami. Sprawa wyszła na jaw, trener najpierw stracił szatnię, a chwilę później - posadę. Źle skończył również Adam Nawałka, który otrzymał rekordowo rozbudowany sztab, wynoszącą miesięcznie 130 tys. zł pensję i wolność decyzji. Gdy więc były selekcjoner nie chciał zimowych wzmocnień, tych nie było. Gdy na stołach chciał pietruszkę, była pietruszka. Nie było jednak chemii w szatni: piłkarze narzekali na monotonię treningów, męczył ich perfekcjonizm byłego selekcjonera. To, co sprawdziło się w reprezentacji Polski, zawiodło w Poznaniu. Klimczak i Rutkowski znów zwolnili trenera, ale tym razem podjęli jeszcze jedną, wydaje się, że kluczową decyzję: w trakcie sezonu ogłosili nadchodzącą rewolucję i pożegnali się z kilkunastoma zawodnikami.

Klimczak zapowiedział także, że klub chce wrócić do korzeni, czyli do pracy z młodzieżą. Ma nie być już więcej takich zaciągów jak ten z 2017 roku, gdy na stację „Poznań” przyjechał wagon pełen przeciętnych obcokrajowców. Bułgarską opuścili wtedy Jan Bednarek, Dawid Kownacki i Tomasz Kędziora, a w ich miejsce pojawili się Nikola Vujadinović, Vernon De Marco, Mario Situm. Teraz znacznie większą rolę mają odgrywać wychowankowie akademii, jak Filip Marchwiński czy Mateusz Skrzypczak. Trener Dariusz Żuraw, który na stałe zastąpił Adama Nawałkę, ma otrzymać także coś dużo cenniejszego od transferów: czas. W Poznaniu powtarzają, że do zimy jego pozycja będzie niezagrożona. Do tego czasu ma zbudować silny zespół oparty na ludziach z Kolejorzem w DNA i Polakach. Obcokrajowcy, jak Pedro Tiba czy Thomas Rogne, mają dawać jakość, a nie być zapchajdziurami. A tak do tej pory było: mimo szerokiej kadry mało kto chciał brać na siebie odpowiedzialność. Zmieniło się jeszcze jedno: działacze Lecha nie twierdzą już, że celem klubu na następny sezon jest mistrzostwo.

Nieudany atak szczytowy

Zimą, gdy Nawałka zachwycał się kadrą Lecha, prezes Jagiellonii Białystok Cezary Kulesza postanowił nie ryzykować skąpstwem i zagrać all in. Na stół wyłożył prawie milion euro, sprowadził na Podlasie trzech czołowych piłkarzy Wisły Kraków, pozyskał kilku kolejnych zawodników, którzy mieli podnieść rywalizację. Trudno dziwić się transferowej ofensywie, bo po jesieni Jaga była w idealnej sytuacji, aby zaatakować pozycję lidera. Wicemistrzostwa Polski z dwóch poprzednich sezonów były zachętą do sprawdzenia, czy do trzech razy sztuka.

Po drodze jednak Kulesza sprzedał Przemysława Frankowskiego oraz Karola Świderskiego, pożegnał dwóch środkowych napastników i pchnął drużynę w kierunku legii cudzoziemskiej. Trener Ireneusz Mamrot wiosną mógł wystawiać po jedenastu obcokrajowców, a to wszystko w klubie, który w ostatnich latach słynął ze świetnej pracy z młodzieżą. Być może nie to było powodem porażek, ale koniec końców sezon jest dla Jagiellonii wyjątkowo nieudany. Na finiszu w walce o awans do europejskich pucharów wyprzedziła ją Cracovia, a w finale Pucharu Polski lepsza okazała się Lechia. Dla kibiców Dumy Podlasia jest to niecodzienna sytuacja, bo od 2015 roku Jaga tylko raz nie grała w eliminacjach Ligi Europy. Brak awansu nie wpłynie znacząco na zdrowy budżet klubu, ale może okazać się powodem do zwolnienia Mamrota, którego posada wisiała na włosku już w marcu. Wtedy szkoleniowca uratowali piłkarze, którzy resztką sił włączyli drugi bieg. Teraz nawet ich wsparcie może okazać się niewystarczające. A i pozycja kilku zawodników po tym sezonie nie będzie najsilniejsza.

Po pierwsze – zaufanie. Po drugie – stabilizacja

Co sprawiło, że najsilniejsze ostatnio ligowe kluby stanęły w cieniu Piasta, Lechii i Cracovii? Być może brak stabilizacji. W przypadku zespołu z Gliwic stabilna była nie tylko posada trenera Waldemara Fornalika, który przy Okrzei pracuje ponad półtora roku, ale także kadry. Większość liderów trafiła do klubu jeszcze za kadencji poprzedniego dyrektora sportowego Piasta Jacka Bednarza. Fornalik pracę mógł wykonywać w spokoju i kolejny raz udowodnił, że nawet przeciętny w skali ligi klub umie doprowadzić do podium. Podobnie było nad morzem, Piotr Stokowiec po końcówce poprzedniego sezonu, gdy Lechia utrzymała się w lidze, otrzymał możliwość zbudowania drużyny na swoją modłę. Pozbył się doświadczonych weteranów, jak Milos Krasić i Marco Paixao, postawił na młodych Tomasza Makowskiego i Karola Filę, zaufał żołnierzom takim jak Jarosław Kubicki, Patryk Lipski i Filip Mladenović.

Stabilność pozwoliła również osiągnąć sukces Cracovii Michała Probierza. Gdy zespół w pierwszej części sezonu wylądował na dnie tabeli, profesor Janusz Filipiak nie tylko nie zwolnił Probierza, ale uczynił z niego wiceprezesa. A Probierz zrewanżował się znakomitą końcówką rundy zasadniczej, a później udanym pościgiem za bliską jego sercu Jagiellonią. I po cichu zbudował formę kilku piłkarzy, którzy w przyszłym sezonie mogą błyszczeć na tle całej ligi. Na Kałuży w ogóle stworzona została zdrowa, zbilansowana kadra, która wcale nie kosztowała Filipiaka fortuny. Po dołożeniu do rozsądku zaufania i stabilizacji, w Gliwicach, Gdańsku i właśnie Krakowie zbudowano sukces. W tym samym czasie w Warszawie czy Poznaniu tak stawiano sprawy na głowie, aż w końcu wywrócił się cały ligowy porządek.

Więcej o:
Copyright © Agora SA