Legia Warszawa u progu rewolucji. Po stracie mistrzostwa odejdzie wielu piłkarzy

Wiara była, ale głównie na trybunach, bo jeśli na boisku, to tylko przez kwadrans. O dziwo, ten pierwszy, kiedy Legia zazwyczaj traciła gole, a nie strzelała. W niedzielę było odwrotnie: pierwsza strzeliła, ale potem straciła. Zremisowała z Zagłębiem Lubin 2:2, co nawet przy niekorzystnym wyniku Piasta Gliwice nie dawało jej mistrzostwa.

Mistrz, mistrz, Legia mistrz! - krzyknęła głośno, ale to naprawdę głośno „Żyleta” tuż przed meczem. I choć już wtedy było jasne, że sytuacja jest beznadziejna, to jednak trochę wiary w Warszawie jeszcze było. Przynajmniej na trybunach, wśród kibiców, którzy w niedzielę wieczorem wierzyli. W klubie zresztą chyba też po cichu liczyli, że jeszcze wszystko może się zdarzyć. Wszystko, to znaczy: że Piast nie wygra w niedzielę z Lechem w Gliwicach, a Legia w Warszawie poradzi sobie z Zagłębiem. W okolicach stadionu przy Łazienkowskiej podobno stał nawet odkryty londyński piętrowy autobus, którym legioniści przez trzy ostatnie sezony paradowali po stolicy z pucharem. I w niedzielę nawet przez chwilę w nim byli - dokładnie przez 11 minut, od godz. 18.16, kiedy bramkę zdobył Carlitos, do godz. 18.27, kiedy w Gliwicach gola dla Piasta strzelił Piotr Parzyszek.

Wiara była - nieuzasadniona

18, 14, 13, 15, 16 - tyle punktów w grupie mistrzowskiej zdobywała Legia, odkąd sześć sezonów temu wprowadzono reformę Ekstraklasy. W poprzednich pięciu, z 35 spotkań po podziale na grupy, przegrała pięć i cztery razy cieszyła się z mistrzostwa kraju. Teraz, przed niedzielnym meczem z Zagłębiem Lubin, zdobyła siedem punktów. Tak, siedem. Z czego na samym finiszu, czyli licząc ostatnie cztery spotkania - też to z Zagłębiem - uciułała ledwie dwa.

Co się stało z tą drużyną od wygranej z Lechią Gdańsk w 33. kolejce? Trudno to wytłumaczyć, ale patrząc na ostatnie sezony, można zobaczyć pewną prawidłowość. Że w Warszawie często wystarczą dwa wygrane mecze z rzędu, by wszyscy zaczęli myśleć, że są najlepsi. Tak było w zeszłym roku, kiedy udany finisz rozgrywek - zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski - sprawił, że wszyscy zapomnieli, jak wyglądała Legia przez większą część sezonu. Tak stało się i teraz, kiedy po wygranej z Lechią też wszyscy - na czele z piłkarzami - uwierzyli, że mistrzostwo jest już na wyciągnięcie ręki.

Zresztą wiara wróciła wcześniej. Już na początku kwietnia, kiedy drużynę przejął Aleksandar Vuković, pojawiały się głosy, że Legia wraca na mistrzowski tor. Przesłanki, by tak twierdzić, owszem, były. Po wyrzuceniu toksycznego Ricardo Sa Pinto, który poróżnił się ze wszystkimi, z którymi tylko mógł się poróżnić, drużyna odetchnęła. Zaczęła od efektownego zwycięstwa z Jagiellonią (3:0), a potem dołożyła wygrane z Górnikiem (2:1), Pogonią (3:1) i Cracovią (1:0). Pewność siebie rosła. A razem z nią nieuzasadniony spokój, bo nawet przed ostatnim meczem w Białymstoku na klubowych korytarzach panowało przekonanie, że wystarczy wygrać dwa mecze, by czwarty rok z rzędu zostać mistrzem.

Ale o ile wierzyli w to działacze, o tyle z piłkarzy ta wiara już chyba wtedy gdzieś uleciała. Wystarczyło popatrzeć na przedmeczową rozgrzewkę w Białymstoku, by zobaczyć, że z drużyną coś jest nie tak. Że nie jest ani w pełni skoncentrowana, ani zmobilizowana. Jakby pogodzona ze stratą mistrzostwa, obrażona sama na siebie. A może nawet nie tyle na siebie, ile na trenera, który przecież z Jagiellonią też mocno zaskoczył - w porównaniu do poprzedniego meczu z Pogonią (1:1) zrobił aż siedem zmian w składzie.

Nie ma liderów, nie ma charakterów

Na Łazienkowskiej są świadomi, że drużyna jest źle zbilansowana. Nie ma w niej liderów, nie ma charakterów. Nie ma piłkarza, który wstrząsnąłby całą Legią, szatnią, nawet nieformalnie przejął dowodzenie, pomógł trenerowi w trudnym momencie. Od początku sezonu co prawda na kogoś takiego kreowany był Cafu, ale Portugalczyk chyba nie za bardzo nadaje się do tej roli. Bo o ile na boisku pokazuje, że piłkarzem jest dobrym, o tyle poza boiskiem to cichy i spokojny facet. Ktoś taki raczej nie pociągnie nikogo do przodu, nie da impulsu w trudnym momencie, i to nawet mimo swoich dużych umiejętności.

Dariusz Mioduski już od kilku tygodni powtarza, że nie może się doczekać przerwy między sezonami. Latem w klubie ma dojść do rewolucji - odejdą m.in. Arkadiusz Malarz, Miroslav Radović, Adam Hlousek, Kasper Hamalainen, Carlitos, Inaki Astiz i Iuri Medeiros, który w ostatnich trzech meczach został odstawiony od składu (rzekomo za pyskowanie Markowi Saganowskiemu na jednym z treningów). Zmiany mają nadejść, a w zasadzie już nadchodzą, bo patrząc na to, jak w ostatnich meczach Vuković rotował składem, trudno nie odnieść wrażenia, że proces budowy nowej Legii się rozpoczął. Serb w ostatnich czterech spotkaniach ani razu nie wystawił tej samej jedenastki. Grzebał w każdej formacji - poczynając od bramki, a kończąc na ataku, gdzie np. w meczu z Jagiellonią posadził na ławce Carlitosa.

W niedzielę Carlitos wrócił do składu - nawet strzelił gola, ale kwadrans później znowu był remis (na 1:1 trafił Damjan Bohar), który nawet przy ewentualnym potknięciu Piasta nie dawał Legii mistrzostwa.

Cierpliwość kibiców ma swoje granice

- Legia walcząca, Legia walcząca do końca - skandowała „Żyleta”, kiedy piłkarze schodzili na przerwę. Później, w trakcie drugiej połowy, kilkukrotnie powtórzyła tę przyśpiewkę. Ale efekt był żaden, bo jeśli ktoś po przerwie walczył, to na pewno nie była to Legia. Kiedy w 58. minucie gola na 2:1 dla Zagłębia strzelał Patryk Szysz, Vuković odwrócił się od boiska - nie chciał na to patrzyć. Kibice na trybunach jeszcze wtedy byli cierpliwi, ale cierpliwość też ma swoje granice. Skończyła się w 71. minucie, kiedy cały stadion ryknął: „Legia grać, k… mać”. A potem sam siebie zaczął zachęcać, by zawsze patrzeć na jasną stronę życia („Always Look on the Bright Side of Life”).

„Mioduski, gdzie jest mistrzostwo?” - pytała „Żyleta” pod koniec meczu. I wypominała piłkarzom: „Tego mistrza już mieliście, ale wszystko zje...iście”. A potem jeszcze rozwiesiła transparent: „Mioduski jedyną twoją wizją, jest brak jakiejkolwiek wizji”. Festiwal drwiących przyśpiewek trwał też po meczu, kiedy dostało się i piłkarzom, i prezesowi: „Amatorzy, bez ambicji”, „Legia, wstyd, wstyd, wstyd”, „Zmieniaj prezesa, Mioduski zmieniaj prezesa”, „Trzech trenerów to za mało, by coś zdobyć się udało”.

Fakt: nie udało się. Dla Legii to pierwszy sezon od dziewięciu lat, w którym nie podniosła w kraju żadnego trofeum.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.