Lech Poznań zaczyna transferowe rewolucje. Jego zawodnicy pokazali, że nie gwarantują jakości

Porażka Lecha Poznań w meczu z Jagiellonią Białystok symbolicznie zakończyła etap pełen fuszerek. Lech co prawda wślizgnął się do czołowej ósemki Ekstraklasy, ale jego zawodnicy po raz kolejny udowodnili, że nie są gwarantem jakości. Teraz na Bułgarskiej rozpoczynają się transferowe rewolucje. Działacze Lecha muszą uważać, by nie popełnić starych błędów.
Zobacz wideo

To miał być moment oddzielenia chłopców od mężczyzn. Na Bułgarską przyjechała ranna Jagiellonia Białystok. Drużyna Ireneusza Mamrota dopiero ostatnio podniosła się z kolan, wygrywając ciężkiej boje z Zagłębiem Sosnowiec i Miedzią Legnica, ale na plecach wciąż targała wór problemów. Te w kluczowym momencie sezonu miał wykorzystać drżący o ósemkę Ekstraklasy Lech Poznań. Ale zamiast tego w Poznaniu w piłkę grała Jaga. Gospodarze byli za to nerwowi, niedokładni, powolni i nie potrafili wykorzystywać stałych fragmentów gry. Jagiellonia wzięła więc los w swoje nogi i zapewniła sobie komfortowy finisz sezonu. Taki będzie miał także Lech, który dzięki wynikom innych drużyn wślizgnął się na ósme miejsce.

W sobotę symbolicznie zakończył się jednak etap budowy drużyny, który rozpoczął się latem 2017 roku. Okazało się, że był pełen fuszerek, niedoróbek, złych decyzji. W meczu przeciwko Jagiellonii piłkarze Lecha po raz kolejny potwierdzili, że nie są gwarantem jakości. Wykonali co prawda plan minimum, ale w stylu, który chwały nie przynosi i w czerwcu pożegnają się z Bułgarską. W poniedziałek w klubie rozpoczną się transferowe rewolucje. Kluczem do ich sukcesu może być nauka na własnych błędach, których klub popełnił ostatnio o wiele za dużo.

Zemsta Imaza

Gdyby zimą szefom Lecha nie zabrakło odwagi, Jesus Imaz nigdy nie strzeliłby dwóch goli w meczu kończącym rundę zasadniczą. Hiszpan był już po słowie z lechitami, porozumienie się z liczącą każdy grosz Wisłą Kraków było formalnością. Ale weto postawił Adam Nawałka, a kierowany przez Piotra Rutkowskiego pion sportowy Lecha uległ trenerowi. Imaz nie trafił więc do Wielkopolski – niedługo później wylądował w Jagiellonii, a w sobotę w pojedynkę rozbił Kolejorza. Najpierw nabił piłkę na rękę Thomasa Rogne i wykorzystał rzut karny w stylu, którego nie powstydziłby się Antonin Panenka, a następnie strzałem z czterech metrów nie dał szans Matusowi Putnockiemu. Gdyby poznaniacy mieli więcej zdecydowania, nigdy nie padłaby też bramka, którą w Gdańsku strzelił duet Błażej Augustyn-Artur Sobiech. Bo obaj – podobnie jak Imaz – mogli zostać piłkarzami Lecha. Ale o Augustynie, który miał za sobą przygodę we Włoszech i Szkocji, powiedziano, że nie ma wystarczającej jakości, a o Sobiechu – że jest przereklamowany. Dziś Augustyn „bez jakości” jest w ligowej czołówce stoperów, a Sobiech w Ekstraklasie i Pucharze Polski zanotował siedem bramek i pięć asyst.

Trudno nie zgodzić się z tezą, że taka jakość w Lechu byłaby dziś na wagę złota. Bo zamiast pechowego Nikoli Vujadinovicia Dariusz Żuraw mógłby skorzystać z Augustyna, zamiast na Mihaia Raduta mógłby postawić na Imaza, a w ataku wartościową alternatywą byłby Sobiech. To, że wbrew twitterowym opiniom oczekujących wielkich zakupów kibiców warto postawić na swoim, udowodnił Tomasz Cywka, który bardzo szybko potwierdził swoją przydatność.

Lech mógł sprowadzić byłą gwiazdę Legii

To tylko kilka przypadków, gdy Lechowi zabrakło „wciśnięcia buta w podłogę” i pójścia na całość. Okazji do tego było jednak znacznie więcej. Brak zdecydowania wynikał albo z obaw dotyczących poziomu sportowego, albo finansowego (na przykład awersji przed tworzeniem kominów płacowych). Gdy Legia nie wahała się więc zaoferować najlepszemu strzelcowi ligi olbrzymiego w skali Ekstraklasy kontraktu, Lech zastanawiał się dlaczego Carlitos nie chce trafić na Bułgarską, choć klub proponuje Wiśle aż milion euro. I gdy w Poznaniu głowiono się nad jego decyzją, Carlitos dogadał się z Legią i zaczął dla niej strzelać gole. Podobnie było w przypadku Damian Kądziora, o którym powiedziano już nawet, że został piłkarzem Kolejorza. Ale skrzydłowy Górnika Zabrze ostatecznie wylądował w Dinamie Zagrzeb, gdzie jest najlepszym asystentem w lidze. A Kolejorz mógł mieć i jednego, i drugiego. Dziś taki duet byłby postrachem Ekstraklasy i mocnym fundamentem do budowy nowej silnej drużyny.

Według naszych informacji na Bułgarskiej od ubiegłego lata mógł grać także Vadis Odjidja-Ofoe. Po nieudanej przygodzie z Olympiakosem Pireus był czas, gdy pomocnik brał pod uwagę powrót do Ekstraklasy (do Legii lub Lecha). Kto wie, czy trafiłby do Gentu, gdyby poznaniacy podjęli rozmowy. Te nigdy się nie rozpoczęły, choć działacze mieli świadomość istnienia szansy. W ten właśnie sposób Lechowi najlepsze transferowe smaczki przechodziły koło nosa. Zamiast tego sprowadzono zastęp przeciętniaków, których liga zweryfikowała bezlitośnie. Niektórych, jak Dioniego, nawet nie zdążyła, bo Lech pożegnał go po kilku miesiącach. A niewypałów było wiele: Mario Situm, Ołeksij Chobłenko, Nicklas Barkroth.

Hojni poznaniacy

Paradoksalnie nie był to etap budowania klubu po kosztach. Wręcz przeciwnie – mało kto w Polsce wydał w tym okresie tyle, co „oszczędni” poznaniacy. Imponujące w skali Ekstraklasy były wypłaty dla trenerów. Nenad Bjelica otrzymywał co miesiąc 150 tys. zł, Adam Nawałka – tylko o kilkanaście tysięcy złotych mniej. Tyle nie zarabia ani Michał Probierz w Cracovii, ani Ireneusz Mamrot w Jagiellonii. Jedynym szkoleniowcem, który pensją mógł równać się z Bjelicą i Nawałką, był trener Legii Warszawa Ricardo Sa Pinto, a wcześniej – Besnik Hasi.

Hojni lechici byli także przy pozyskiwaniu piłkarzy. Łączny koszt sprowadzenia do Poznania Christiana Gytkjaera, który rozwiązał umowę z TSV Monachium, przekroczył milion euro. Na Szweda Nicklasa Barkrotha z Norrkoping wydano 650 tys. euro. Po kilkaset tysięcy euro przelano Portugalczykom za Pedro Tibę i Joao Amarala (ze wszystkimi bonusami Benfika Lizbona zarobiła na tym transferze Amarala 1,5 mln euro!). Nie można więc zarzucić Lechowi niechęci do wydawania pieniędzy. Problemem było, że wydawał je źle. Setki tysięcy euro rozpływały się w powietrzu. Wyłącznie kilka milionów, które trafiły na konto klubu po transferach Jana Bednarka czy Tomasza Kędziory, sprawiło, że zmarnowane środki nie bolały aż tak bardzo. Nowi zawodnicy często nie byli jednak w stanie wygrać rywalizacji z Polakami, którzy na Bułgarskiej są synonimem porażki. Dlatego od kilku lat w podstawowym składzie utrzymują się Łukasz Trałka czy Maciej Gajos.

Nauczyć się na własnych błędach

Latem 2017 roku Lech na transfery wydał aż 13 mln zł. Odchodzących Bednarka, Kędziorę i Dawida Kownackiego zastąpili Emir Dilaver, Deniss Rakels, Vernon De Marco, Mario Situm, Niklas Barkroth, Rafał Janicki, Christian Gytkjaer i Nikola Vujadinović. Poza Dilaverem, którego Nenad Bjelica zabrał ze sobą do Chorwacji i Gytkjaerem, wszyscy pozostali okazali się niewypałami. A zastępowali wychowanków Lecha, którzy odważnie pukali już do drzwi seniorskiej reprezentacji Polski. Trudno jednak porównać jakość Bednarka do Janickiego, czy Kownackiego do Rakelsa. A to właśnie te zakupy miały dać Kolejorzowi mistrzostwo Polski.

Zawiodła selekcja: dwa lata później nie ma już żadnych wątpliwości, że tak było. W czerwcu z tego zaciągu w Poznaniu ostatnie się zaledwie jeden piłkarz: Christian Gytkjaer. To na nim, a także na Tibie, Amaralu, Rogne czy Jóźwiaku Lech chce zbudować nowy zespół. Być może Portugalczycy są zapowiedzią lepszych czasów, bo obaj dali Lechowi tak niezbędną dziś jakość. Świeże spojrzenie może dać też nowy szef działu skautingu Jacek Terpiłowski, który rok temu otrzymał misję przebudowania drużyny. W czerwcu Lech może wydać na zakupy co najmniej 10 mln zł. I zapewne jeszcze raz będzie musiał podejmować trudne decyzje. Jeżeli działacze nie nauczą się na swych błędach, za kolejne dwa lata znów mogą ogłosić rewolucję.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.