Kilka chwil do początku meczu. Zawodnicy obu drużyn zamieniają się połowami, sędziowie zmierzają do linii bocznej, by standardowo podać dłoń ich trenerom. Tomasz Musiał, Radosław Siejka i Sebastian Mucha witają się z Adamem Nawałką i... zastygają w konsternacji. Do linii nie podszedł bowiem Ricardo Sa Pinto. Od razu wyjaśniamy: Portugalczyk nie miał złych intencji. Trener Legii najzwyczajniej w świecie zapatrzył się w trybuny stadionu i w tej swojej koncentracji zapomniał o przedmeczowym obowiązku. Uwagę Sa Pinto zwrócił dopiero kierownik mistrza Polski - Konrad Paśniewski. Portugalczyk natychmiastowo podbiegł do sędziów. No i do Nawałki, który z uśmiechem na ustach wykonał uspokajający gest w kierunku szkoleniowca warszawiaków.
Ale o ile jeszcze wtedy Sa Pinto też się uśmiechał, o tyle chwilę później już mu do śmiechu nie było. Wręcz kipiał ze złości po tym, jak w 3. minucie jego piłkarze zmarnowali stały fragment gry. A konkretnie Adam Hlousek, który po ciekawym rozegraniu rzutu rożnego (dwa krótkie podania i wycofanie piłki za pole karne) oddał niecelny strzał. A nawet bardzo niecelny, bo piłka po jego uderzeniu wyleciała za boczną linię boiska. Sa Pinto, jak to zobaczył, najpierw złapał się za głowę, a po chwili z rozłożonymi rękami odwrócił się w kierunku ławki rezerwowych, głośno komentując nieudane zagrane Hlouska. Zresztą podobnie było po kolejnych akcjach legionistów, ale o tym za moment.
Adam Nawałka stał jak wryty. Jakby nie dowierzał albo niedowidział, a może jedno i drugie. W każdym razie była wtedy 7. minuta spotkania, gola dla Lecha Poznań strzelił Nikola Vujadinović. Sama bramka urody była wątpliwej. I pewnie nie byłoby w niej nic nadzwyczajnego, gdyby nie jej zdobywca. Właśnie Vujadinović, stoper z Czarnogóry, który od początku roku raczej kojarzony w Lechu był ze wszystkim, co złe. I stąd pewnie to zdziwienie Nawałki, no i oczywiście radość, bo po chwili były selekcjoner - jak już się dobrze przyjrzał - uniósł w geście triumfu zaciśnięte pięści. Ucieszył się z gola z Vujadinovicia, którego jeszcze dwa tygodnie temu musiał publicznie bronić po tym, jak dziennikarze go krytykowali za słabą grę i samobójczą bramkę zdobytą w przegranym 1:2 meczu z Zagłębiem Lubin.
Była 63. minuta, kiedy na boisko wszedł Dominik Nagy, który zmienił Salvadora Agrę. Jeśli w słabej Legii mielibyśmy wskazać zawodnika najsłabszego, to byłby to właśnie Portugalczyk. Znowu, bo przecież przed tygodniem, w meczu z Cracovią (0:2), nowy nabytek mistrzów Polski nie wyszedł nawet na drugą połowę. W Poznaniu Agra z pewnością nie zagrał lepiej. Był wolny, przegrywał pojedynki, często tracił piłkę i odpuszczał powroty do obrony. Z jego występu zapamiętamy jedynie dośrodkowanie z 41. minuty, kiedy okazję do strzelenia gola miał Michał Kucharczyk. Miał, ale jego strzał głową był niecelny. Agra w ekstraklasie rozegrał już ponad 100 minut. Po pierwszej „setce”, o skrzydłowym sprowadzonym przez Sa Pinto, trudno powiedzieć cokolwiek pozytywnego. Trudno będzie też zrozumieć decyzję trenera Legii, jeśli ten zdecyduje się wystawić go w podstawowym składzie w kolejnym meczu.
- Dziś pojedynek, który elektryzuje całą piłkarską Polskę - zapowiadał spotkanie spiker na stadionie Lecha. Na zapowiedziach się niestety skończyło. Ostatnie lata przyzwyczaiły już nas do tego, że hity ekstraklasy - jak nazywa się właśnie mecze Legii z Lechem - często nie rozpieszczają kibiców, nie są porywającymi widowiskami. Tym razem było podobnie. Nic się w tej materii nie zmieniło. No, może tylko tyle, że w końcu wygrał Lech, który w siedmiu poprzednich starciach wygrał z Legią tylko raz - w zeszłym sezonie 3:0 przy Bułgarskiej, teraz 2:0. Dzięki sobotniemu zwycięstwu drużyna Nawałki umocniła się w górnej ósemce - zajmuje teraz piąte miejsce. Legia wciąż jest druga, ale jeśli wieczorem Lechia wygra mecz z Wisłą Kraków (sobota, godz. 20.30), tracić będzie do lidera aż siedem punktów.